Co dzieje się w parze, zanim trafi do gabinetu? Po co w ogóle łączymy się w pary? O bliskości, ciekawości w związku, empatii, miłości, komunikacji, o problemach par na emigracji i tych jednopłciowych autorka rozmawia w swojej książce z terapeutami, którzy pracują z parami od lat. Z psychoterapeutką Dorotą Ziółkowską-Maciaszek szuka odpowiedzi na pytanie, które chciałby zadać każdy: czy celem terapii jest zgoda, czy rozstanie w zgodzie? 

Kiedy powiedziałam przyjaciółce, że będę rozmawiała z terapeutami par, krzyknęła spontanicznie: „O, świetnie! Nie znam pary, która poszła na terapię, a potem się nie rozstała!”. 

DOROTA ZIÓŁKOWSKA-MACIASZEK: Gdyby było tak źle, nie zajmowałabym się terapią par tak długo! 

Pomyślałam, że nawet gdyby tak było, to i tak nieźle – może ludzie rozstawaliby się mądrzej? Bez galopujących emocji, korzystniej dla dzieci. 

Dość często obserwuję taki wzorzec: kiedy para się rozstaje, zaczyna z sobą walczyć i przestaje się szanować. Nie licząc się z kosztami, uruchamia tryb odwetu. Partnerzy podsycają niechęć wobec siebie, krzywdzą się i prowokują przy wsparciu sojuszników z najbliższego otoczenia. Bogdan de Barbaro nazywa to pułapką krzywdo-winy: oboje czują się naprzemiennie krzywdzeni i winni, te postawy lubią chodzić parami. 

Ktoś czuje się skrzywdzony, bo czegoś nie dostał, więc zachowuje się agresywnie i natychmiast czuje się winny. 

Albo odwrotnie: ktoś w punkcie wyjścia czuje się winny, a ponieważ to trudna emocja, natychmiast projektuje winę na drugiego i w ten sposób sam czuje się skrzywdzony. Dobrze to widać w skonfliktowanych parach, które eskalują emocje tak mocno, że przeprowadzenie rozwodu spokojnie i rzeczowo jest właściwie niemożliwe. Nawet gdy oboje partnerzy widzą, że na tym tracą. 

Raz jedno krzywdzi, raz drugie. 

Dobrze spojrzeć na to tak: nie chodzi o to, żeby wskazać winnych i niewinnych, tylko rozwiązać pętlę krzywdo-winy i szukać rozwiązań dobrych dla obu stron. Zwłaszcza w tak kryzysowej sytuacji jak rozwód. To przecież cała masa przytłaczających emocji. Poza tym jeśli rozwód nie jest ich wspólną decyzją, wiąże się z dotarciem do doświadczenia opuszczenia. 

Dlaczego? Przecież większość z nas doświadczyła w dzieciństwie jakiejś formy opuszczenia – realnej albo symbolicznej. 

Właśnie dlatego! W sytuacji porzucenia może otwierać się w nas wielka niezagojona rana, często z tych najwcześniejszych doświadczeń. Wiele osób ją ma, ponieważ były opuszczane często bez świadomej intencji opiekunów. Jeszcze dwie dekady temu, kiedy zostałam mamą, zdarzało mi się słyszeć, że jest taki świetny sposób na rozłąkę z dzieckiem: ktoś odwraca jego uwagę, a matka cichaczem wychodzi. 

Czyli z perspektywy dziecka znika. 
Dziecko biega po całym domu i zastanawia się, gdzie ona jest, a ona już sobie poszła, żeby nie dopuścić do rozdzierających protestów dziecka. Mama mogła sobie świetnie poradzić 
z emocjami, ale dziecko zostawało w rozpaczy, z poczuciem opuszczenia i oszukania. Dziś na szczęście wiedza na temat budowania bezpiecznej więzi w najwcześniejszym okresie życia jest bardziej powszechna. 

Jak często rozstanie jest celem terapii? 
Niektóre pary faktycznie przychodzą po to, żeby pomóc im w przyzwoitym rozstaniu. Inne traktują terapię jak ostatnią próbę, chcą zobaczyć, co będzie. Jedno mówi: „Przychodzę tutaj tylko ze względu na szacunek do naszych wspólnych lat”. A kiedy pytam procentowo o nadzieję, mówi: „Pół procent”. Drugie na to: „Właściwie nie widzę szansy, jestem już poza tym związkiem”. 

To po co przychodzą? 
No właśnie! Wydaje się, że nic ich już nie łączy, ale skoro przychodzą, to najwyraźniej coś tam jeszcze jest. Czasem to dobre wspomnienia albo lęk o przyszłość. Czasem poczucie winy albo chęć dobrego zakończenia relacji. Ale myślę, że nawet jeśli motywacja jest taka: „Chcę tu przyjść, żeby czuć się w porządku, nie zlekceważyć partnera, nie odtrącać go, mimo że emocjonalnie już go opuściłem” – to ona jest ważna. Bo można wtedy popracować nad emocjami, złagodzić je. Spojrzeć na rozstanie z innej perspektywy, uczciwie się pożegnać. 

Terapeuta może być akuszerem dobrego rozstania. 
Oczywiście. Bywa też tak, że ktoś chce odejść pod wpływem impulsu, bo np. niedawno doszło do zdrady. Tymczasem związek ma bazę, między partnerami jest emocjonalna więź. Kiedy pokazuję, że można pracować nad takim kryzysem, że zdrada może, ale nie musi być końcem, para często podejmuje wyzwanie i udaje się związek uratować. Jeśli zaś któreś podjęło emocjonalną decyzję o rozstaniu, to terapia tej relacji nie uratuje. 

Za późno przychodzą? 

Za późno pewne rzeczy zostały nazwane. Czasami jedna strona zaplanowała już rozstanie, a druga nie miała o tym pojęcia – działy się między nimi trudne rzeczy, ale słowo „rozwód” nie padało. Były kłótnie, ale radykalnej rozmowy o tym, że jest bardzo źle, nie. W związku z tym jedna osoba myśli, że jest jak u innych: ludzie się czasem kłócą, czasem nawet nie lubią, raz jest gorzej, raz lepiej. Druga w tym czasie podjęła decyzję, przygotowała się do rozstania i zakomunikowała to. 

To jeden z najsmutniejszych rodzajów rozstań: jedna strona nie ma pojęcia o tym, że druga już dawno zdecydowała o odejściu. Jedyne, co jej pozostaje, to je obserwować. Potem trudno ten etap zamknąć, czasem nie wiadomo, co się właściwie wydarzyło. 

Zdarza się, że ktoś odchodzi i nawet nie chce o tym rozmawiać. Więc kiedy para trafia do terapeuty w takim momencie, może przynajmniej zamknąć pewien rozdział w życiu, jakoś sobie z tym poradzić. Na szczęście większość par w kryzysie okołorozwodowym zgłasza się jednak wcześniej. 

Czyli kiedy? 

Jest źle, słowo „rozwód” już pada, ale staje się trochę przezroczyste, partnerzy nie przywiązują do niego wagi. Aż któreś nadaje mu rangę i mówi: „Słuchaj, nie chcę już tak żyć, zastanówmy się, jak przeprowadzić rozstanie”. No i wtedy pojawia się myśl: chodźmy po pomoc. Czyli terapia jest proponowana przy różnych okazjach przez któregoś z partnerów, ale oboje boją się skonfrontować z tym, co wydarzy się w gabinecie. 

Boją się, jak rozwód wpłynie na dzieci? 
Dopóki sama nie miałam dziecka, wydawało mi się, że to jest trochę nadużywany powód – nie dlatego, że dzieci nie są ważne, tylko zwykle nie one są najbardziej istotnym powodem unikania rozejścia. Teraz zdaję sobie sprawę, jak jest to ważne – rodzice boją się, że zrujnują dzieciom życie, dużo o tym myślą. 

Czy dobrze przeprowadzony rozwód jest dla dzieci korzystniejszy niż życie z rodzicami, którzy są skonfliktowani? 

To zależy od wielu czynników. Badania prof. Johna Gottmana, który przez całe dekady zajmował się odkrywaniem tego, co służy, a co szkodzi parom, pokazują, że konsekwencje życia w rodzinie, gdzie jest wrogość, są tak samo trudne jak w tej, która się rozpadła. Chodzi głównie o stres dzieci. Ale dyskusja ekspertów na ten temat wciąż trwa: do tej pory różne organizacje prorodzinne straszą dramatycznymi skutkami rozwodów, wyciągając i cytując wyrywkowo badania Judith Wallerstein z lat 80., która je opisała. Autorka twierdziła, że niezależnie od tego, jak źle było w rodzinie, dzieci przeżywają rozwód rodziców jako stratę, bolesne doświadczenie, bo załamuje się struktura rodziny, a ona jest dla dzieci ważna. Przy czym według niej rozwód nie oznacza automatycznie traumy. W zależności od tego, kto czyta te badania, wyciąga różne wnioski. 

A Pani jak myśli?

Obserwuję na co dzień rodziny w tej sytuacji i widzę, że rozwód to nie jest koniec świata. Dużo zależy od tego, jak zostanie przeprowadzony. Zresztą Wallerstein też na to zwróciła uwagę: jeśli rodzice potrafią się dogadać, wspólnie pełnić funkcje rodzicielskie po rozstaniu, a jakość ich relacji z dzieckiem jest dobra, to chronią je przed traumą. 

Repertuar zachowań rodziców, które są przeciwieństwem tego, co Pani opisała, nie ma granic. Czytałam kiedyś wywiad z prawniczką, która mówiła, że rodzice potrafią nie tylko porywać dziecko, nie przekazywać sobie jego ubrań, ale w skrajnych wypadkach podczas opieki naprzemiennej dziecko ma w każdym domu inne imię

Można powiedzieć, że takie zachowania są kontynuacją przemocy poza związkiem. Ale mogą być też bezpośrednią odpowiedzią na rozstanie – jedno z partnerów psychicznie czuje się oszukane, więc sądzi, że ma prawo do odwetu i używa manipulacji pod płaszczykiem bycia opiekuńczym, dobrym rodzicem. Znam takie historie, w których „ten lepszy” rodzic rozlicza drugiego z założenia dziecku szalika, według niego nieodpowiedniego do pogody. Rozważa, czy dwuminutowe spóźnienie do szkoły to już wykroczenie rodzicielskie, czy nie. Przesiaduje w przedszkolu, śledzi każdy ruch byłego partnera, by potem rozliczać go z ewentualnych błędów. Jednocześnie pokazuje, jak bardzo jest zaangażowany, by udowodnić, że bardziej interesuje się dzieckiem. To nie jest dobre rodzicielstwo, to nie jest troska o dziecko. To jest nękanie, nienawiść do partnera większa niż miłość do dziecka.

Zastanawiam się, czy myślenie, że rozwód nie jest końcem świata, sprawia, że decyzję o nim podejmuje się dziś łatwiej. 

Nie mam poczucia, że ludzie łatwo podejmują tę decyzję. Oczywiście są rozwody przedwczesne, część par decyduje się rozstać, nie ratując relacji. Ale też wiele osób tkwi w bardzo złych układach i również nie próbuje ich naprawiać. Bez przerwy kłócą się według tego samego scenariusza, podejmują nieskuteczne próby naprawy związku, np. wyrażając pretensje do partnera, i dziwią się, że to nie działa. (…)
 

Eva-Maria Zurhorst, niemiecka terapeutka par, pisze, że rozstanie nie jest żadnym rozwiązaniem – jeśli nie zastanowimy się, co robimy, i nie zmienimy tego, wylądujemy w tym samym schemacie. Czy Pani to obserwuje? 
Często, zwłaszcza u osób, z którymi pracuję indywidualnie. Wchodzą w trzecie małżeństwo i z niepokojem patrzą, co się wydarzy – bo skoro dwa poprzednie nie wyszły, to może coś jest na rzeczy? Może mam tu jakąś lekcję do odrobienia? Kojarzy mi się to z porównaniem budowania związku do gry 
w tenisa: jeśli nie umiesz grać, kolejne, droższe rakiety albo inne korty niczego nie zmienią. Najpierw trzeba nauczyć się grać, wtedy będzie się miało frajdę. Bo tu nie chodzi o zmianę, tylko 
o przemianę. Możliwą w związkach, jeśli partnerzy wspólnie pracują nad relacją. 

Co jest główną przyczyną rozstań? 

Gdyby wziąć statystyki sądowe, to różnica charakterów. 

Wielki wór, do którego można wrzucić wszystko. 

I z którego niewiele wynika. Kiedyś długo się nad tym zastanawiałam i myślę, że na bardzo ogólnym poziomie przyczyną rozstań jest zbyt dużo negatywności w stosunku do pozytywności w związku. Negatywnością może być ciągłe napięcie, mogą to być kłótnie, awantury, krytyka, pogarda, przemoc. Ale czasem wystarczy za mało pozytywności w związkach, w których jest jednocześnie mało negatywności. To często są związki, w których jest tak… 

Nudno? 
Płasko. I niektórym parom te równiny nie przeszkadzają. Dla innych to znak, że relacja nie działa. Brak emocjonalnego przepływu, poczucia, że się kochamy, może niesłychanie frustrować. Ludzie zaczynają rozważać rozstanie, kiedy przestają się czuć kochani. 

Dlaczego kiedyś ludzie wytrzymywali z sobą dłużej? 
Nie traktowali rozwodu jako jednego ze sposobów na rozwiązanie problemu. Rozwód to już nie jest wstyd, jest na niego przyzwolenie społeczne. A poza tym ludzie żyli krócej! Więc ich monogamiczne małżeństwa „na całe życie” trwały czasem kilkanaście lat. Kiedyś czytałam, że porównywanie naszych czasów do tych, kiedy żyli Romeo i Julia, nie ma sensu, bo wtedy małżeństwo na całe życie oznaczało może 15 lat. Medycyna pomaga nam być bardzo długo sprawnym – ostatnio uświadomiłam sobie, że już właściwie nie widuje się ludzi o lasce. Nasza kondycja jest lepsza, apetyt na życie większy.

Marta Szarejko. Dziennikarka, reportażystka, autorka książek, m.in. „Stany ostre. Jak psychiatrzy leczą nasze dzieci”, „Seksuolożki. Sekrety gabinetów”. Rozmowa jest fragmentem książki Marty Szarejko Terapeuci par. Historie z gabinetów.