Dotyk - zmysł niezbędny do życia jak powietrze

Paradoksalnie, to inne zmysły zawsze ceniono: wzrokowcy i słuchowcy mogli zostać utalentowanymi twórcami, a wyniesienie na piedestał jedzenia uczyniło artystów także z osób obdarzonych dobrym węchem i poczuciem smaku. Tymczasem kinestetycy – ludzie poznający świat za pomocą dotyku – to w powszechnej opinii „fizole” i źródło kłopotów: męczące dzieci z ADHD, kandydaci na seksoholików i wyczynowych sportowców, z których większość szybciej dorobi się kontuzji niż olimpijskich medali i milionów. Dotyk jest jak powietrze – tak niezbędny do życia, że zainteresowaliśmy się nim dopiero wtedy, gdy zaczęły się problemy. A raczej gdy dotarło do nas, że – tak jak w przypadku zmian klimatycznych, zanieczyszczenia wody, ziemi i powietrza – nie bardzo wiemy, jak sobie z tymi problemami radzić. 

Zalety fizycznej bliskości: dotyku, uwagi, rozmowy

Większość dyskusji o międzyludzkich relacjach czy społecznych bolączkach XXI wieku – dojmującym poczuciu samotności i dwóch jej skrajnościach: nieśmiałości albo agresji – jest rodzajem pojedynku „tradycja kontra internet”. Spór o tyle bez sensu, że nikt w nim nie jest konsekwentny. Tradycjonaliści nie odżegnują się od używania telefonów komórkowych i ułatwiających im życie aplikacji, cybermaniacy zaś zasypują sieć swoimi zdjęciami ze wspólnych wędrówek, wiosłowania w jednym rytmie czy wieczorów przy ognisku z przyjaciółmi, dziećmi, psami i rowerami (tak, można mieć relację z rowerem… Susan Pinker, kanadyjska psycholożka i autorka bestselleru „Efekt wioski” (wyd. Charaktery), uważa, że obecnie jesteśmy bardziej w fazie obserwowania konsekwencji i wyciągania wniosków niż prób regulowania ludzkich kontaktów. Owszem, wiadomo, że bezpośrednie więzi, poparte wspólnymi zajęciami (posiłkami, pracą, zabawą), przekładają się na zdrowie i szczęście. Przytulane dzieci mniej chorują, lepiej się uczą, są bardziej lubiane i częściej odnoszą życiowe sukcesy. U dorosłych fizyczna bliskość wiąże się z większą odpornością organizmu, przyspiesza gojenie się ran, zmniejsza ryzyko zawału i udaru, a nawet próchnicy zębów. Jednak idylliczny obraz szczęśliwego domu z tatą, mamą i radosnymi dziećmi jest bardziej wirtualny niż rzeczywisty. Świadczą o tym zdumiewające wyniki badań przeprowadzonych w tradycyjnych amerykańskich rodzinach, według których ich członkowie, siedzący w domu po kilka, kilkanaście godzin, razem spędzali zaledwie 14 proc. czasu. Wielkim nieobecnym był zazwyczaj ojciec – nawet przebywając w tym samym pokoju, rzadko uczestniczył w rozmowie lub wspólnych zajęciach. Równie szokująca była ankieta, w której podobny odsetek rodziców obu płci przyznał, że często opóźnia powrót do domu, czekając, aż niania położy dzieci spać. 

Pamiętajmy też, że dotyk – nawet ten łaskawy – przez wieki był czymś szalenie patriarchalnym i hierarchicznym: starsi, zamożni i mający władzę poklepywali po plecach i głaskali po głowach malutkich. Dla osób, które nie znoszą protekcjonalnych czy bezceremonialnych zachowań postpandemiczny dystans był więc prawdziwym wybawieniem. Przestrzenią, w której zrobiło się miejsce na nowe przeżycia, nową wrażliwość. 

Bliskość - lek na współczesne choroby cywilizacyjne

– Proszę przyjść na spotkanie i poczuć to na własnej skórze – tak Olga Komorowska, właścicielka „Sound Healing Polska”, zapraszała mnie na sesje kąpieli w dźwiękach, które prowadzi razem z multiinstrumentalistą Kajetanem Strzelczykiem. Zwrot nie był eufemizmem: kiedy już rozłożyłam się na moim kawałku podłogi i zamknęłam oczy, wraz z głosem Olgi i dźwiękiem instrumentów napłynęły fizyczne doznania. Czasem to było wrażenie chłodu, jakbym stanęła w otwartym oknie, czasem uczucie, jakby ktoś przypadkowo dotknął ręki. Moja skóra reagowała na muzykę. Na sali było 10 osób i każde z nas słyszało to samo, ale nie czuliśmy tego samego. Po koncercie jedni próbowali sami grać na instrumentach, inni czuli potrzebę wymiany wrażeń. Jedni byli wyciszeni i senni, inni naładowani energią. Dalszy opis nie ma sensu, bo odniosłam wrażenie, że ciało było tego wieczoru jednym z instrumentów – jak gong, bębny, dzwonki wietrzne, fletnia Pana czy shruti – grająca walizka przypominająca akordeon. Każdy, kto tam pójdzie, przeżyje inny koncert. Olga (zaczynała jako wokalistka i tancerka w musicalu „Metro”) i Kajetan (na co dzień realizator w Radiu Nowy Świat) gorąco namawiają wszystkich do używania własnego głosu i posiadania w domu najprostszego muzycznego instrumentu (sami zgromadzili ich ponad 70) – choćby jednego dzwonka koshi. To, co robią, kojarzy mi się z czymś bardzo pierwotnym, powrotem do czasów, kiedy ludzie nie słuchali muzyki i nie oglądali sztuki, tylko czuli ją całym ciałem.

Tęsknota za czymś, czego nie pamiętamy ani nie znamy, jest jak najbardziej prawdziwa. Mamy muzea i bogatą dokumentację osiągnięć ludzkości, ale historia przodków jest zapisana w naszym DNA, w komórkach ciała.

Zatęskniliśmy za kontaktem z naturą. To może wyglądać śmiesznie – zbiorowe przytulanie się do drzew, aż im łuszczy się kora – ale jest autentyczne: chcemy czuć się na Ziemi bezpiecznie, chcemy być jej częścią, jej dziećmi. – Woda też ma swoje objęcia – mówi Michalina Przeradzka, instruktorka pływania i freedivingu (nurkowania na zatrzymanym oddechu). – Możesz być gruba, chuda, możesz być wściekła, a ona przyjmie cię taką, jaką jesteś. Często pracuję z dorosłymi, którzy mają złe doświadczenia, boją się pływać nawet w basenie, nie mówiąc o morzu – a jednocześnie bardzo się tego wstydzą przed znajomymi, czują się wykluczeni. Kiedy to się zmienia, zmienia się całe ich życie, bo każdy kontakt z wodą ma funkcję terapeutyczną – mówi właścicielka firmy Era Wodniczki, dodając, że jest teraz moda na nurkowanie na zatrzymanym oddechu. Do Deepspotu w Mszczonowie, w którym pracuje, przyjeżdżają chętni z całego świata, bo basenów tego typu jest tylko kilka. Umberto Pelizzari, włoski mistrz świata w wielu dyscyplinach freedivingu – kończy Misia – mawia, że płetwonurek scuba (czyli z butlą) schodzi pod wodę, by rozglądać się wokół siebie, a freediver, by zajrzeć w głąb siebie. Ale nie ma w tym samotności i chęci izolacji, bo obowiązuje żelazna zasada: zawsze nurkujesz z kimś, nigdy solo. Więc to jest też rzecz o byciu razem na szczególnych zasadach – stuprocentowym skupieniu uwagi na drugiej osobie, wzajemnym przekonaniu, że można na sobie polegać. Wspólnym milczeniu.

– Dotyk to zaufanie i poczucie bezpieczeństwa: ludzie pragną tego tak bardzo, że są w stanie przełamać lenistwo, lęk przed nieznanym czy wstyd. A przeważnie potężnie wstydzimy się ciała i uczuć – moi pacjenci na początku za wszystko przepraszają: za to, że mają niezgrabne nogi, że czują ból, że mówią o sobie, że płaczą… – Edyta Kochman zajmuje się refleksologią. Zgodnie z tradycyjną medycyną chińską na stopie mamy punkty odpowiadające wszystkim naszym organom i gruczołom, których uciskanie poprawia ich pracę i uzdrawia cały organizm. Dlaczego ludzie w Gdańsku, Warszawie, Piotrkowie czy na Zanzibarze – bo m.in. tam Edyta prowadzi praktykę – przychodzą do Polki, choć nie mają pojęcia, co to jest ta energia chi? Bo gdzie indziej już byli i nie pomogło albo słyszeli od kogoś, że ta Kochman jest dobra. Na co? Na wszystko: bóle kręgosłupa, bezsenność czy nieustanną walkę z otyłością. Powód wizyty nie jest najważniejszy, bo umiejętny ucisk stopy po prostu uruchamia proces samoleczenia, który u każdego przebiega inaczej. To byłoby nawet zabawne – ktoś trzyma cię za palce u nóg, a tobie drga prawy bark – gdyby mniej bolało. Nie dowiedziałam się, jak dokładnie działa refleksologia: zamiast zadawać pytania, krzyczałam przy co drugim dotknięciu. Jak się potem dowiaduję z ulotki, to nie ma znaczenia. Czy masz wiedzę, czy nie, wrzeszczysz czy płaczesz, refleksologii to nie wzrusza. Nie musisz wierzyć w efekt – twoje ciało samo będzie wiedziało, co robić. Wystarczy mu zaufać, nie ignorować jego potrzeb. Swoich potrzeb. Bo często jest tak jak w gabinecie refleksolożki – pacjenci wiedzą, że chodzi o dotyk, manualną terapię. Ale zaczynają od opowieści o sobie: 
o problemach, trybie życia, zmianach, na które brak im siły, marzeniach o szczęściu. Wystawiają do głaskania duszę.

Przymus bycia szczęśliwym zabiera możliwość czucia i bycia "tu i teraz"

Najważniejsza relacja w naszym życiu to ta z samą sobą. Wszystkie inne – i te, o które zabiegamy, i te, które się nam przytrafiają – są jej pochodną. Jeśli lubimy siebie, lubimy swoje własne towarzystwo, nigdy nie będziemy samotni. Ani pozbawieni wsparcia. I tym łatwiej jest nam wtedy nawiązywać kontakty z innymi ludźmi w takiej formie dotykowej i takiej ilości, w jakiej ich potrzebujemy. Psycholog i seksuolog kliniczny dr Katarzyna Waszyńska w swoim wykładzie „Od samotności do bliskości, czyli o relacjach z sobą i innymi” mówi też o tym, że w naszej kulturze jest przymus bycia szczęśliwym, a relacje – małżeństwo, rodzina czy posiadanie chłopaka lub dziewczyny i wielu przyjaciół – są postrzegane jako jeden z koniecznych warunków tego szczęścia. Dlatego warto zadać sobie kilka pytań. Czy akceptuję swoje cechy – nieśmiałość, powagę lub potrzebę zabawy? Czy mam wdrukowany jakiś schemat, że muszę być taka, a nie inna? Że taki, a nie inny musi być mój partner, dziecko czy przyjaciółka? Umiem żyć tu i teraz, obecnym dniem czy jestem zajęta rozpamiętywaniem przeszłości (w liceum byłam taka szczupła, przed pandemią kierowałam całym działem… ) lub czekaniem na przyszłość? Na weekend, na wakacje, na to, kiedy skończę studia, spłacę kredyt, znajdę lepszą pracę, spotkam prawdziwą miłość? To ważne, bo „tu i teraz” to nie tylko chwila, kiedy możemy coś zmienić, ale i jedyny czas, kiedy coś czujemy.