„Czarnobyl” - jedyny taki serial na HBO

Składający się z pięciu odcinków miniserial „Czarnobyl” przedstawia fabularyzowaną historię awarii elektrowni jądrowej w Czarnobylu, która miała miejsce 26 kwietnia 1986 roku. Była to jedna z najtragiczniejszych w skutkach katastrof spowodowanych przez człowieka. Uwolniona podczas wybuchu chmura radioaktywna doprowadziła do skażenia promieniotwórczego na terenie Białorusi, Rosji, Ukrainy i rozprzestrzeniła się po całej Europie, w tym w Polsce, Skandynawii, Europie Środkowej i Zachodniej.

Niemal jak horror

Jakkolwiek nie patrzeć na ten straszliwy kataklizm, jest to wydarzenie idealnie skrojone na fabułę jakiegoś dużego filmu lub serialu. Jednak do czasu miniserialu wspólnie zrealizowanego przez HBO i Sky UK, nie mieliśmy okazji oglądać tak epickiej produkcji o Czarnobylu. A to, że mamy do czynienia z czymś wyjątkowym pod kątem realizacyjnym udowodnił już pierwszy odcinek, który wielu osobom słusznie nasunął skojarzenia z kinem grozy. Dziennikarka „The Guardiana” stwierdziła nawet, że przypomina on krzyżówkę nuklearnego horror dramatu „Threads” (1984) i klasycznego filmu katastroficznego „Płonący wieżowiec” (1974). Jednak dalej napisała, że otwarcie „Czarnobylu” nie posiada zarówno szokującego realizmu tego pierwszego tytułu, jak i tandetnego uroku filmu ze Steve’em McQueenem.

Jest to absolutna bzdura. Pomijając już fakt idiotycznego zestawiania miniserialu z „Płonącym wieżowcem” (dużo bardziej sensownym porównaniem jest „Chiński syndrom” z 1979 roku), nie przypominam sobie telewizyjnej produkcji z pierwszym odcinkiem o tak niepokojącej, apokaliptycznej atmosferze. Przedstawione sceny wyglądają nad wyraz realistycznie i o wiele mocniej zachodzą za skórę, niż w przypadku niejednego horroru.

Na tę moc składa się z jednej strony to, że oglądamy zbliżone odtworzenie prawdziwych wydarzeń, a z drugiej strony fakt, że w przeciwieństwie do bohaterów wiemy od początku co się stało. Klaustrofobiczne sekwencje, w których bohaterzy krążą po zniszczonych korytarzach elektrowni jądrowej, narażając się jednocześnie na działanie niewidzialnego zabójcy, jakimi są substancje promieniotwórcze, na długo zostaną w mojej pamięci.

CZYTAJ TEŻ: „Nowy papież”: Sharon Stone i Marilyn Manson w obsadzie serialu Paolo Sorrentino

W następnych trzech odcinkach aura rodem z horroru ulega pewnemu złagodzeniu, ale na pierwszeństwo wychodzi za to permanentne uczucie beznadziejności. Potęguje to tylko przygaszona kolorystyka zdjęć, która doskonale współgra z szarą, nijaką i pozbawioną życia architekturą wnętrz radzieckich mieszkań i budowli. Owszem, co jakiś czas pojawiają się nieoczekiwanie przejawy czarnego humoru, ale nie zmienia to w żaden sposób przygnębiającego nastroju produkcji. I dobrze. Katastrofa w Czarnobylu to akurat temat, który wymaga przede wszystkim powagi. Gdyby nie udało się jej zatrzymać, to unicestwiłaby cały kontynent.

W tym miejscu muszę pochwalić kapitalną robotę reżysera Johana Rencka i scenarzysty Craiga Mazina. O ile ten pierwszy może pochwalić się w swoim resume nakręceniem teledysków do utworów Madonny czy Lany Del Rey oraz kilkoma epizodami serialu „Breaking Bad”, to sprawa z Mazinem jest wprost zdumiewająca. Facet dał się poznać do tej pory za sprawą scenariuszy do serii „Kac Vegas”, „Strasznego filmu” czy „Łowca i Królowa Lodu”. Nigdy bym nie pomyślał, że ktoś taki jest w stanie przekonująco oddać tak ciężki temat.

Ludzka głupota i świetne aktorstwo

Dobijający nastrój to jedno, ale „Czarnobyl” to przy okazji dobitny obraz ludzkiej głupoty, bowiem już od samego początku widzimy, jak partyjniacy i ludzie odpowiedzialni za zarządzanie elektrownią jądrową próbują zatuszować awarię, nie dopuszczając do siebie myśli, że mają do czynienia z czymś więcej, aniżeli „pożarem”. Niewiele zmieni się pod tym względem, gdy sprawą zajmie się rząd. Propaganda ponad wszystko; lud nie może się dowiedzieć, że tak potężny naród nie posiada nawet odpowiedniej technologii, by oczyścić dach elektrowni z niebezpiecznego grafitu. Bohaterzy co na rusz natrafiają na różnego rodzaju problemy, które wynikają z filozofii państwa komunistycznego – nie ma chociażby możliwości przeskoczenia cenzury KGB, by dotrzeć do dokumentów, które mogą wyjaśnić powód wybuchu reaktora.

Miniserial HBO nie byłby też tak dobry, gdyby nie jakość gry aktorskiej. Najmocniej przekonujemy się o tym w momencie, gdy na scenę wkraczają fizyk jądrowy Walerij Legasow (Jared Harris), zastępca przewodniczącego Rady Ministrów ZSRR Borys Szczerbin (Stellan Skarsgard) oraz Ulana Khomyuk (postać grana przez Emily Watson jest zbiorem kilku radzieckich naukowców). Każda z tych postaci mocno się od siebie różni, co dodaje jedynie atrakcyjności samej fabule. Choć ta trójka dominuje na ekranie, to trzeba też wspomnieć o całym drugim planie serialu, który jest bardzo solidny. 

Pojawienie się bohaterów granych przez Harrisa, Skarsgarda i Watson ma też znamienny wpływ na samą narrację – serial przeistacza się w wielowątkową opowieść, która z imponującą skrupulatnością ukazuje nam, z jaką skalą problemu musiał zmierzyć się Związek Radziecki. Nie chodzi już wyłącznie o próby poradzenia sobie z odsłoniętym rdzeniem, ale także o ewakuację i wysiedlenie ogromnej ilości ludzi, czy pozbywanie się zwierząt przebywających na skażonym terenie. Dowiadujemy się również, jaki los ostatecznie spotyka osoby najbardziej wystawione na promieniowanie. Sceny z umierającymi autentycznie mną wstrząsnęły. A nie jest to reakcja, która zdarza mi się dość często.

HBO a konkurencja

W trakcie oglądania „Czarnobyla” co rusz w głowie pojawiały mi się myśli: „HBO znowu to zrobiło” lub „HBO rządzi”. W końcu ta stacja dała nam bez wątpienia dwa najwybitniejsze seriale w historii telewizji: „Rodzinę Soprano” oraz „Prawo ulicy”. Na tym się jednak nie kończy, bo jest przecież jeszcze szereg tak świetnych rzeczy, jak „Pozostawieni”, „Zakazane imperium”, „Detektyw” (1 i 3 sezon), „Gra o tron” (pomijając słaby 8. sezon), „Deadwood”, „Sześć stóp pod ziemią”, „Dolina krzemowa”, „Carnivale”, „Więzienie Oz”, „Kompania braci”, „Kroniki Times Square” czy „Rzym”. Mógłbym tak jeszcze chwilę wymieniać.

Dla porównania, AMC ma dwie wielkie produkcje („Mad Men”, „Breaking Bad”) i może z dwie bardzo udane („Zadzwoń do Saula” i „Terror”), ale dalej już bywa różnie. A co ma Netflix? Pomijając rewelacyjnego „BoJacka Horsemana”, właściwie nie jestem przekonany w całości do niczego z ich repertuaru. Gdyby nie bardzo dobre „Czarne lustro”, który gigant streamingowy przejął parę lat temu od brytoli, to właściwie pozostałbym z tytułami, jak „The Crown”, „Stranger Things” (bardzo nieudany drugi sezon), „Ty”, „Russian Doll”, „Mindhunter” czy „Narcos”.

CZYTAJ TEŻ: Netflix – premiery na czerwiec 2019. Wśród nowości ostatni sezon „Jessiki Jones” i kolejna odsłona „Czarnego lustra”

Owszem, te produkcje mają swoich fanów, ale dla mnie przede wszystkim są świetnym przykładem na to, jak dobrych speców marketingowych ma Netflix. Potrafią zrobić szum wokół w większości bardzo przeciętnych lub po prostu słabych tytułów, o których nikt nie będzie pamiętał za miesiąc. Wystarczy spojrzeć na listę najlepiej ocenionych seriali w historii na stronie IMDb. Pomijając „Czarne lustro”, najwyżej notowaną produkcją jest „Stranger Things” – 43. miejsce. To wiele mówi.

HBO dla odmiany kieruje się autorską wizją, a nie taśmową produkcją. Gdyby nie takie podejście, to pewnie nigdy byśmy nie mogli powiedzieć, że żyjemy w czasach złotej ery telewizji. A tak m.in. David Chase czy David Simon pokazali, że serial może być dziełem sztuki o mocy porównywalnej do najlepszych filmów. Choć został jeszcze jeden odcinek do zakończenia „Czarnobyla”, to już teraz wiem, że HBO dorzuciło kolejny świetny tytuł do swojej jakże długiej listy. A przecież w tym roku przed nami jeszcze taki „Watchmen”, który zapowiada się na coś doprawdy intrygującego. Kto wie, być może i Netflix pokaże nowy serial na niezłym poziomie.