Efekty tych wszystkich działań? No powiedzmy oględnie, że mizerne.

Kilka dni temu wyszedł nakładem wydawnictwa Czarne reportaż „Szatan w naszym domu” autorstwa Lawrence'a Wrighta. Opisuje on jedną z takich spraw, z końca lat osiemdziesiątych i pisząc szczerze, włos się jeży na głowie, kiedy to się czyta. Bo było tak. Pewnego dnia Paul Ingram, miejscowy policjant z miasta Olympia (stolica stanu Waszyngton), republikanin, wierzący chrześcijanin i ojciec piątki dzieci, został oskarżony przez dwie swoje dorosłe córki o molestowanie seksualne. Pomiędzy nim, a córkami miało dochodzić do wszelkiego rodzaju zbliżeń, a kiedy jedna z nich zaszła w ciążę, zawiózł ją do ginekologa, który dokonał aborcji. W toku przesłuchania Paul Ingram równocześnie przyznaje się do zarzuconych mu czynów (bo oskarżają go jego córki, a jego dzieci nigdy nie kłamią, więc to musi być prawda) i powtarza, że żadnych takich aktów nie pamięta. A potem, z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień robi się jeszcze dziwniej. Oskarżony zaczyna sobie „przypominać” kolejne wydarzenia, które potwierdzają opowieści jego córek. Okazuje się, że nie tylko sam Paul Ingram molestował swoje dzieci, ale robili to jeszcze jego koledzy. Ich ofiarą była także matka dziewczynek i żona Ingrama, która równocześnie sama była sprawczynią seksualnej przemocy. Aż wreszcie dochodzimy do opowieści o satanistycznych obrzędach, które są tak niewiarygodnie wulgarne i brutalne, że trudno uwierzyć, że ktoś mógłby te historie brać na serio. Oprócz policjantów z Olympii, którzy bardzo solidnie i drobiazgowo rozpracowywali tę sprawę, chociaż coraz częściej sami zadawali sobie pytanie, co tu się właściwie dzieje i komu powinni wierzyć?

Wright w „Szatanie w naszym domu” pokazuje do czego może doprowadzić mieszanka łatwowierności, religijnego fundamentalizmu, moralnej paniki, a także, a może przede wszystkim, bo udział jej w legitymacji całej awantury był ogromny - szemranej psychologii. I oczywiście możemy się śmiać, że to lata osiemdziesiąte, inne czasy i tak dalej, ale przypominam, że od kilku lat w Stanach Zjednoczonych robią furorę teorię QAnona, który twierdzi, że Hillary Clinton i inni wielcy politycy z Waszyngtonu spotykają się potajemnie w szemranej pizzerii, żeby spożywać tam upieczone dzieci. Aha... I oczywiście oddają przy tym cześć Lucyferowi.

„Szatan w naszym domu” został napisany w latach dziewięćdziesiątych i jest rozwinięciem artykułu, który Wright opublikował w „New Yorkerze”. I obie te rzeczy czuć. Brakuje mi w tym tekście jakiegoś spojrzenia z dystansu. Próby wyjaśnienie, czego właściwie staliśmy się świadkami. Dlaczego, zdawałoby się rozsądni ludzie, z Olympii urządzili sobie kolejną odsłonę polowania na czarownice? Chciałbym też wiedzieć, co się stało z bohaterami tej opowieści. Jak po latach patrzą na te wydarzenia? Dostaliśmy więc nie tyle współczesny reportaż, ale tekst historyczny. Który jest dobry, wstrząsający i dający do myślenia. Ale jednak ma już prawie trzydzieści lat. Jest to też książka nieduża. Aż chciałoby się, żeby opowieść o Paulu Ingramie była punktem wyjścia do znacznie szerszej opowieści. To wciąż jednak bardzo dobra rzecz. Niepokojąca i zdumiewająca.

Pojawienie się „Szatana w naszym domu” to też niezła okazja, żeby wspomnieć o dwóch innych książkach Lawrence'a Wrighta, które ukazały się w Polsce. Bo to jest już w tej chwili jeden z klasyków amerykańskiego reportażu. Pierwsza to „Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary”. Jak łatwo się domyślić po tytule, opowiada o scjentologii. Historii tej dziwnej i niebezpiecznej religii/sekty. Skąd się wzięła, w jaki sposób zdobyła popularność, jakie od początku towarzyszyły jej kontrowersje. Ponad pięćset stron, które przeczytałem w jeden dzień. Książka, od której po prostu nie mogłem się oderwać. I znowu, historia o sile dobrej ściemy, popartej mętną psychologią i jeszcze bardziej mętnymi religijnymi odniesieniami. Czytając, trudno uwierzyć, że ktoś mógł to wszystko brać na serio. A jednak...

Druga książka to „Wyniosłe wieże”. Jeszcze bardziej opasłe tomiszcze, bo liczące sobie ponad 600 stron. Lawrence Wright stara się w nim prześledzić w jaki sposób doszło do zamachów 11 września i dlaczego amerykańskie służby specjalne były nimi tak zaskoczone. Odpowiedź jest oczywiście skomplikowana i nie zamierzam jej udzielać na łamach niniejszego felietonu. Ale trzeba zacząć od tego, że Al Kaida nie wzięła się znikąd. Wright cofa do czasów powojennych, pokazując kolejne pokolenia islamskich myślicieli, działaczy politycznych, którzy coraz bardziej pod wpływem represji i przemian w arabskim świecie dryfowali w stronę radykalizmu. Równocześnie, chociaż może trudno w to uwierzyć, Amerykaninie w ogóle nie byli zainteresowani tymi ruchami ani co się z nimi dzieje. W pewnym momencie brakowało im zwykłych kompetencji językowych (za mało tłumaczy) i kulturowych (brak agentów znających kulturę arabską), żeby zrozumieć, co się dzieje. Wright przytacza tutaj opowieść o jednej ze wczesnych odezw Osamy Bin Ladena, którą ten wygłosił siedząc w jaskini. Analitycy CIA uznali, że nie ma co się przejmować jakimś prymitywnym facetem siedzącym w grocie. Zupełnie umknął im fakt, że takie, a nie inne miejsce wygłoszenia orędzia, było nawiązaniem do dziejów proroka Mahometa. Nawiązaniem czytelnym dla każdego, kto znał trochę historię islamu. Doszło do pewnej paradoksalnej sytuacji, w której Al Kaida prowadziła totalną wojnę z USA, ale same Stany Zjednoczone zupełnie nie zdawały sobie z tego sprawy. Nic więc dziwnego, że pomimo pracy kilku agentów CIA i przede wszystkim FBI, którzy ostrzegali przed bin Ladenem, zamachy z 11 września były dla Amerykanów totalnym zaskoczeniem. Jedna z najlepszych książek na ten temat, jakie czytałem. Nota bene, Amazon zrobił na jej podstawie serial, który można zobaczyć na platformie Prime z Jeffem Danielsem, Taharem Rahimem i Peterem Sarsgaardem. Również polecam. Wright jest tam zresztą współtwórcą scenariusza.