Reklama

Zdradzę wam pewien sekret. Często podróżuję między Warszawą a Wrocławiem. I na tej trasie, w gąszczu nowości ze Spotify czy Tidala, zawsze słucham jednej piosenki. „Przypływy” to przebój Natalii Szroeder z jej drugiego albumu i niezapomniany duet muzyczny z Ralphem Kaminskim. Bo Natalia to dziewczyna od ballad. „Późne godziny” z Vito Bambino czy koncertowe wykonanie „Tylko nocą” z Krzysztofem Zalewskim z Narodową Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia w Katowicach to piosenki, które koją, tulą, poruszają. Jej potężny głos na przemian jest delikatny i bardzo silny. I taka jest też sama Natalia. Z jednej strony wrażliwa, czuła, tajemnicza i zmysłowa, a z drugiej to dziewczyna z sąsiedztwa, pełna energii, emocji, szaleństwa. I taka będzie też jej czwarta płyta „REM”, na rynku już 18 października.

Reklama

Jaki komplement słyszysz najczęściej?

NATALIA SZROEDER: Dość łatwo zjednuję sobie ludzi. Da się mnie lubić i to jest cecha, z której jestem dumna. Odpowiem więc na to pytanie nie wprost: mam opinię dobrego człowieka. To dla mnie najważniejsze i na tym się skupiam. Najbardziej cieszę się więc z takich komplementów.

Pytam o to prowokacyjnie, przyznaję. Założyłam, że odpowiesz, że najczęściej słyszysz komplementy dotyczące urody.

To się zdarza. Jednak mam do tego dystans, głównie dlatego, że w świetle reflektorów, podczas występów, kręcenia teledysków czy na sesjach zdjęciowych artystów pokazuje się w atrakcyjnej wersji. A ona jest bardzo krucha, chwilowa, stworzona przez sztab zdolnych ludzi, którzy dbają o nasz wizerunek. Staram się o tym pamiętać i nie przywiązuję się do tych komplementów. Nie chcę kreować się na fałszywie skromną, ale piękno jest tak względnym pojęciem… Jakkolwiek banalnie by to zabrzmiało, skupiam się na tym, co wewnątrz. Dlatego powiedziałam, że komplementy, które ze mną najbardziej rezonują, dotyczą cech niewidocznych dla oka. Na mnie zawsze największe wrażenie robią ludzie, w których dostrzegam życzliwość, dobroć, światło. Więc jeśli ktoś widzi te cechy we mnie, cieszy mnie to.

Październik to miesiąc dbałości o zdrowie psychiczne. Co sprawia, że jesteś bliżej siebie?

Od wielu lat jestem w procesie i szczerze mówiąc, nie wiem, czy da się uzyskać ostateczne odpowiedzi, bo to nieustanna praca i długa droga. Staram się uważnie słuchać samej siebie. Sądzę, że to jest taka umiejętność, którą czasem się zatraca. Miałam już wiele momentów, w których wydawało mi się, że jestem na dobrej ścieżce, a potem to się gdzieś gubiło. Nad tym trzeba stale pracować. Patrzę, obserwuję, co na mnie działa, co robi mi dobrze, a co źle. Słucham uważnie swoich potrzeb. Wielokrotnie mówiłam już o swojej terapii i cieszę się, że znowu mam okazję, bo wciąż – mimo że temat dbania o zdrowie psychiczne zagościł już w naszych domach, a sięganie po pomoc terapeuty przestaje być ujmą – bywa to pomijane, traktowane jako wątek poboczny. Wciąż na mapie Polski jest wiele miejsc, w których korzystanie z opieki specjalisty, kiedy źle się czujesz psychicznie, jest kwestią wstydliwą. Ja po tę pomoc chętnie sięgam.

Czego dowiedziałaś się o sobie dzięki terapii?

Pozwoliła mi zbudować relację z samą sobą, ale też żyć w symbiozie z ludźmi wokół. Otworzyłam się, sięgnęłam w głąb siebie. Teraz po prostu staram się być uważna na to, co dzieje się wewnątrz mnie, na moje reakcje, które nie zawsze są idealne i nie zawsze przynoszą mi ulgę. Bacznie obserwuję, namierzam problemy, nazywam je. Zastanawiam się, jak o tym mówić publicznie, bo w sferze rozmów o zdrowiu psychicznym jest też mnóstwo banałów.

Jestem przeciwniczką coachingów na TikToku, ludzi, którzy nie mają wiedzy, a radzą: odrzuć toksyka, zwróć uwagę na czerwone flagi, rozpoznaj narcyza. W tym zalewie banałów, do których się odniosłaś, chciałam Cię poprosić o przykłady, by nasza rozmowa mogła być inspiracją dla kobiet.

Moment, w którym zdecydowałam się pójść na terapię, był dla mnie przełomowy. Czułam, że jestem pod ścianą. Lubię mieć wszystko pod kontrolą, wpływać na wiele rzeczy. Skorzystanie z pomocy nie było dla mnie oczywiste. Ale kiedy już umówiłam się ze specjalistą, zrozumiałam, że nie zawsze wszystkiemu muszę sprostać, być zawsze na sto procent. A tak żyłam przez wiele lat. Aż zabrakło mi sił. W tej podbramkowej dla mnie sytuacji postanowiłam skorzystać z terapii, która nauczyła mnie stawiania granic także samej sobie. Bo oczywiście przekraczałam je, leciałam na łeb, na szyję. Nie wiadomo, po co i w jakim celu, a przy okazji traciłam siły. Pełne zrozumienie tego wszystkiego trwało. Zwłaszcza kiedy masz opinię człowieka, który nigdy nie odmawia, na którego zawsze można liczyć. Wiesz, chcę być osobą, na którą można liczyć, ale nie taką, której jednocześnie łamie się kark. I choć złapanie w tej kwestii równowagi idzie mi coraz lepiej, to wciąż zdarza się, że daję sobie wejść na głowę. Kluczem jest to, by otaczać się ludźmi, którzy mają w stosunku do ciebie dobre intencje i są prawdziwie życzliwi, bo na pewno zaakceptują fakt, że chcesz o siebie dbać.

Stawianie granic nie jest łatwe, zwłaszcza że jesteśmy od małego uczone, że mamy być miłe, grzeczne, pomocne.

To efekt słuchania przez lata powtarzanych nam formułek, które zapadają głęboko w pamięć i przekładają się na codzienne funkcjonowanie. Nie sądzę, że to kwestia czyichś złych intencji, po prostu paradygmatu, w którym żyjemy i który powielamy. To też nie jest tak, że teraz chcę być niegrzeczną dziewczynką. Nie. Bardzo cenię bycie kulturalnym, miłym człowiekiem. Jeśli nie muszę zrobić chryi, to nie chcę jej robić. Wyciągam pazury dopiero, kiedy naprawdę zachodzi taka potrzeba. Kiedyś terapeutka mnie zapytała, dlaczego głupio się czuję, kiedy muszę albo chcę komuś odmówić. Co takiego by się wydarzyło, gdybym powiedziała „nie”? Nie byłam w stanie jej odpowiedzieć.

Teraz już mówisz, czego nie chcesz?

Pracuję nad tym. Miałam 16 lat, kiedy weszłam do świata show-biznesu. Byłam dzieckiem. Dzieckiem, któremu narzucono postawę bycia wdzięczną za wszystko. Słyszałam wielokrotnie, że powinnam dziękować za szansę, którą dostałam, bo przecież z każdego można zrobić gwiazdę… Dawano mi do całowania metaforyczny pierścień – i ja go całowałam, bo wybrano mnie, dziewczynę z maleńkiej miejscowości. Dopiero dużo później uświadomiłam sobie, że to nie jest prawda. Zrozumiałam, że owszem, mam wiele szczęścia, ale też wykonuję tytaniczną pracę, żeby być w miejscu, w którym jestem dzisiaj. Poza tym, że jestem wdzięczna tym wszystkim ludziom, których spotykałam na swojej drodze, to nauczyłam się być wdzięczna samej sobie. Doceniać siebie, bo naprawdę mam za co. To są lekcje, które odrobiłam w ostatnich latach. Dzięki temu jest mi teraz znacznie lżej.

Jaką terapią jest dla Ciebie pisanie tekstów, muzyka?

Lubię być blisko ze słuchaczem, budować z nim intymność, ale równocześnie nie przepadam za szerszym opowiadaniem o swoich prywatnych rzeczach. Więc jedyną przestrzenią, do której zapraszam obcych, otwierając szeroko drzwi do mojego życia, są teksty piosenek. Nie muszę spędzać dużo czasu nad ich koncepcją, bo codzienność jest moją inspiracją. Piszę autobiograficznie, bo bardzo tego potrzebuję. Podczas pracy nad nową płytą w moim życiu działo się różnie, bywało ciężko. Przelewanie tego na papier było wyzwalające, dawało emocjom upust. Zawsze tak mam. To dotyczy również muzyki. Na płycie będą oczywiście ballady, ale patrząc na ogół, to całkiem taneczny album. Co nie oznacza, że jest słodko. Nie mogę się doczekać koncertowej odsłony tego krążka. Niedługo startuje trasa koncertowa. Zaczynamy 26 października w Kaliszu, kończymy w grudniu Warszawą, Krakowem, Opolem, Łodzią…Uwielbiam te klubowe spotkania ze słuchaczami. Mają w sobie magię. Bilety są jeszcze w sprzedaży, serdecznie zapraszam.

O czym jest Twoja nowa płyta?

Chyba głównie o samotności. Kiedy powstawała, właśnie tak się czułam. Choć na co dzień otaczało mnie mnóstwo ludzi, skazywałam się na samotność. Byłam tak pogubiona, że nie wiedziałam, czego chcę. Dlatego to słuchanie samej siebie było bardzo istotne. Stałam w obliczu konieczności podjęcia trudnej, kluczowej decyzji, z którą borykałam się przez długi czas. Było mi niewygodnie, czułam się nieszczęśliwa i samotna. Miotałam się, nie wiedziałam, co robić. Brzmi jak trudny czas. Taki był. Dziś wiem, że moje podejście nie było najzdrowsze, jednak gdyby było inaczej, pewnie nie powstałyby te wszystkie teksty. Ta płyta jest dla mnie bardzo terapeutyczna również w związku z moimi refleksjami na temat upływającego czasu. Idę do przodu jako artystka, jako kobieta, dowiaduję się o sobie nowych rzeczy, uczę się, czego chcę zarówno zawodowo, jak i życiowo.

Wyczuwam nutkę nostalgii. Za czym tęsknisz? Dorastałaś na Kaszubach, w pięknym miejscu, idyllicznym niemal. Kiedy jesteś w Warszawie, czego brakuje Ci najbardziej? Domu, zapachu, smaku?

Do rodzinnego domu mogę zawsze pojechać, przywołać zapachy i smaki. Najbardziej tęsknię za dziecięcą beztroską. I smutno mi, bo przecież wiem, że to już nie wróci. Kiedy czasem uda mi się wyrwać, jadę nad jezioro w Kłącznie, na pomost, na którym tyle czasu spędziłam jako dziecko. Idę na znajome pola, łąki, jem szczawiową zupę mojej mamy, biorę te wszystkie bomby wspomnieniowe i zanurzam się w nich. Ale to już nie jestem ta sama ja. Jest taka przepiękna kaszubska pieśń, „Bedełko”. Opowiada o tęsknocie do lat dziecięcych. O tym, jak człowiek, który przeżywa jesień swojego życia, wspomina, jak pasł krowy na polanie nieopodal swojego rodzinnego domu. Polana jest, ale rodziców nie ma. Bardzo mnie ta pieśń wzrusza. Jestem wdzięczna za ten etap podobnie jak za to, co mam teraz w życiu.

W ostatnim roku miałaś wiele podróży: Norwegia, Fuerteventura, USA, Toskania, Oman. One też wpłynęły na Twoją płytę.

Rzeczywiście, wpadłam w podróżniczy trans, a obserwowanie i doświadczanie świata jest zawsze inspirujące. Pisanie w drodze nie jest łatwe, bo tyle się dzieje, pojawia się mnóstwo bodźców, a ja wtedy chcę to wszystko chłonąć, by nie uronić ani minuty. Więc jak już jadę, to najczęściej jest mnie wszędzie pełno. Ale czasem zdarza mi się zatrzymać. W zeszłym roku byłam w Japonii, w Kioto. Był lipiec, deszczowo, trudno było zwiedzać. To wprawiło mnie w nostalgiczny nastrój i tak powstała „Północ”. Lubię łapać stopklatki,zapisywać w głowie, by później odtworzyć je na papierze. Czasem są to luźne wersy, czasem całe frazy. Najczęściej, o tym m.in. jest ta płyta, tworzę nocami. Kiedy jest już zupełnie cicho, kiedy świat śpi. Nikt ode mnie nic nie chce, nikt do mnie nie pisze, nie dzwoni. Jestem zmęczona, a mózg płata figle i właśnie wtedy jestem najbardziej kreatywna. W ciągu dnia rejestruję, nocą spisuję.

Czego wtedy słuchasz?

Pytasz, co mnie dobrze nastraja? Żeby wprowadzić się w dobry nastrój sięgam po Folk. Serio. Ostatnio po koncercie w Poznaniu wracałam z Maćkiem, moim menedżerem. Było późno, byliśmy zmęczeni, więc żeby dodać nam energii, włączałam swoje ulubione folkowe numery. Uwielbiam Dikandę, Czeremszynę, Drewutnię, a także klasyki muzyki klezmerskiej, która jest mi bardzo bliska od lat. Nostalgicznie się w niej zatracam. Folk ma w sobie iskrę.

Ty też, kiedy o tym mówisz, kiedy śpiewasz. Spełniłaś swoje wielkie marzenie.

Tak i jestem wdzięczna moim rodzicom, że wierzyli w te moje marzenia o śpiewaniu. Bo to były naprawdę bardzo szalone pomysły, biorąc pod uwagę możliwości, które wtedy mieliśmy.

Inwestycja czasu i pieniędzy w marzenia dzieci to według Ciebie wielkie poświęcenie?

To wielka miłość. Mam troje rodzeństwa. Każde z nas ma pasję, mocny charakter i osobowość. Moi rodzice oboje pracowali i pracują nadal. Wierz mi, mieli z nami naprawdę niezły młyn. To, że byli w stanie to wszystko ułożyć, zaplanować, ogarnąć, to naprawdę wielka sztuka. Nie ma oczywiście domów idealnych, wychodziło raz lepiej, raz gorzej, bo życie to nie jest film Walta Disneya. Jestem im wdzięczna za to, że nigdy nie lekceważyli żadnych naszych dziecięcych bolączek, każdy nasz najmniejszy problem traktowali poważnie – jakby był w tym momencie najważniejszy na świecie. Mama bardzo skrupulatnie szukała dla mnie przeglądów, konkursów, festiwali, przygotowywała mnie na te występy. Kiedy moja muzyczna przygoda zaczęła nabierać rozpędu, w dalsze zakątki Polski często woził mnie tata. Zjechaliśmy naszym rozklekotanym golfem kawał kraju! Gdy tata nie mógł wyrwać się z pracy, jeździłam sama. Nocne podróże PKS-ami to moja specjalność! Byłam strasznie ambitnym dzieckiem, startowałam nie tylko w konkursach wokalnych, lecz także recytatorskich, teatralnych… A rodzice zawsze byli w stanie znaleźć na to czas, żeby pomagać, wspierać. Stali murem za każdym z nas i każdemu pomagali w spełnianiu jego marzeń. Pamiętam też doskonale pierwszy zakup porządnego sprzętu, bez którego nie byłam w stanie występować i wykonywać tego zawodu, czyli tzw. ucho (bodypack ze słuchawkami – przyp. red.), żeby słyszeć się dobrze z zespołem na koncertach. To była poważna inwestycja, na którą moi rodzice wzięli kredyt.

Inwestycja w młodą artystkę to też wizerunek. Jak radziłaś sobie ze strojami na koncerty, wizyty w telewizji?

To był paradoks, bo zapraszano mnie do telewizji, na wywiady i koncerty, stawałam się popularna, ale nie szły za tym żadne pieniądze. Dlatego z mamą znałyśmy na wylot każdy lumpeks w naszej okolicy. Czekałyśmy na nowe dostawy, byłyśmy ekspertkami w wyszukiwaniu perełek. Po szkole, bo moja mama jest nauczycielką, wsiadałyśmy do auta i jechałyśmy na ubraniowe łowy. Zawsze był jasny plan: dziś Opole, potem Sopot, Kielce. Na każde z tych wydarzeń trzeba było mieć inną stylówkę, a my w portfelu miałyśmy 100 złotych. I dawałyśmy radę.

Czym jest dziś dla Ciebie moda, kiedy nosisz już kreacje od najlepszych projektantów?

Sposobem na wyrażanie siebie. Cieszę się, że dziś mam znacznie więcej narzędzi, żeby bawić się modą, eksperymentować.

Znając dobrze inne realia, bardzo to doceniam. Co kochasz bardziej: buty czy torebki?

Mam sporo par butów, ale zawsze decyduję się na jedną z trzech, które są wygodne i pasują do każdej stylizacji. Na scenie muszę czuć „uziemienie”, pewność, że stąpam mocno po ziemi. A torebki? Tu nie ma żadnego limitu – kocham je! Mam też wielką słabość do biżuterii. Jestem dumna z kolekcji Follow, którą stworzyłam we współpracy z marką W.Kruk. To nie tylko ozdoby, to dla mnie opowieść o niezależności, byciu sobą i podążaniu za głosem serca. Cała warstwa wizualna mojej pracy jest ważna – scena podczas koncertów, to, jak jest ubrany zespół, wizualizacje na ekranach. Od stojaka do mikrofonu po mój strój i makijaż – wszystko jest elementem historii, którą chcę opowiedzieć. Fajnie, że mogę teraz robić to bez ograniczeń.

Myślisz o tym, żeby kolejny raz zagrać w filmie? „Jak zostałem gangsterem” to Twój debiut na ekranie.

Jeżeli dostałabym znowu ciekawą propozycję, to absolutnie tego nie wykluczam. Pamiętam, że z dużym lękiem podchodziłam do tamtej przygody filmowej, choć ostatecznie była piękna. To zupełnie inny świat niż ten muzyczny. Na planie jesteś częścią wielkiej machiny, to fascynujące, ale trudne, bo zależysz od tak wielu elementów. A ja na scenie i w muzyce jestem sobie dziś sterem, żaglem i okrętem. To wielki przywilej po tylu latach. Chcę się tym teraz cieszyć.

Reklama

Cały wywiad ukazał się w listopadowym numerze ELLE Polska.

Reklama
Reklama
Reklama