Joanna Czech, najsłynniejsza polska kosmetyczka: „To, w co wierzę, to nie clean beauty, ale clean science”
Joanna Czech, najsłynniejsza polska kosmetyczka uważa, że najpiękniejsze jest po prostu zdrowie. Jej klientami są największe światowe gwiazdy, a na wizytę do jej salonów w Nowym Jorku, Dallas i Los Angeles trzeba umawiać się z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem.

Jak osiągnęła swój sukces i na czym opiera się jej niezwykła metoda? O tym, z okazji 40 lecia pracy, Joanna Czech opowiada specjalnie dla ELLE.
Nasze pierwsze rozmowy odbywały się przez WhatsApp. Joanna była w Nowym Jorku, potem w Dallas. W Warszawie spotkałam się z nią w minimalistycznym hotelu Nobu. Właśnie tam został otwarty pop store z kosmetykami sygnowanymi jej nazwiskiem. Wiedziałam, czego się spodziewać, ale na żywo Joanna okazała się jeszcze bardziej filigranowa i jeszcze bardziej energetyczna. Beżowa sukienka z dzianiny podkreślała jej sportową figurę, oryginalna, złota biżuteria dodawała szyku, a kiedy spojrzałam jej w oczy, wiedziałam, że to ktoś, z kim można pośmiać się do rozpuku, a także pójść w ogień. Wolny duch z sercem wojownika.
Maja Mendraszek-Goser: Dbasz o piękno i robisz wszystko, żeby było z nami jak najdłużej. A czym ono samo jest dla Ciebie?
Joanna Czech: Piękno to dla mnie to, jak widzę coś albo kogoś w danym momencie. A to jest ulotne. Zmienia się w zależności od tego, jak się czuję danego dnia. Mój gust też może się zmieniać. Na pewno nie chodzi tu tylko o zewnętrzność. Widzisz np. atrakcyjną kobietę, która otwiera usta, i nagle cały jej czar znika. Piękność zmienia się w przeciętność. Piękny jest człowiek, który budzi w tobie piękne emocje. Nieco inna historia jest w przypadku pięknych przedmiotów. Na przykład butów. Mam pewnie 500 par i nie sądzę, żeby na tym się skończyło (śmiech).
Może to znaczące… W końcu dotarłaś w nich w naprawdę ciekawe miejsce. Jak to wszystko się zaczęło?
Odkąd pamiętam, uprawiałam sport. W wieku sześciu lat zostałam wybrana do grupy sportowej, bo jak powiedzieli: „Aśka dobrze biegnie”. Więc biegałam na pięć kilometrów przez 12 lat, przy okazji grając w koszykówkę. Byłam rozgrywającą i byłam bardzo szybka. A jednocześnie – najniższa w zespole. Od dziecka więc bardzo ciężko pracowałam. Jak wiadomo, to, że jesteś dobra w sporcie, nie oznacza, że dobrze zdasz do następnej klasy. Prace domowe odrabiałam do trzeciej rano, żeby wszystko jakoś pogodzić. I to było dla mnie normalne. Niesamowitą siłę dawała mi rodzina pełna miłości i wsparcia. Rodzice, którzy pozwolili mi być, kim zechcę. Dla mnie i mojego brata zrobili wszystko. Ponieważ kocham muzykę, chodziłam do koleżanki po drugiej stronie ulicy, żeby grać u niej ze słuchu na pianinie. Wracam kiedyś, a w przedpokoju stoi… pianino. Rodzice nie musieli mnie chwalić, zawsze czułam, że są ze mnie dumni. Kiedy skończyłam szkołę, dalej uczyłam się języka angielskiego z moją nauczycielką z ogólniaka głównie po to, by rozumieć teksty Beatlesów. „Let It Be” to była moja ukochana piosenka. W lutym zeszłego roku poznałam osobiście Paula McCartneya. Byliśmy w teatrze, on do mnie podszedł i się przedstawił. To był szok. Powiedziałam: „Przecież ja ciebie znam, to dzięki tobie rozwijałam angielski!”. Zawsze się uczyłam różnych rzeczy i nigdy nie przestałam.

Dyscyplina sportowca… To zawsze daje rezultaty.
To fakt, jesteśmy bardzo wymagający, ale wymagamy przede wszystkim od siebie. Myślałam o medycynie, jednak nie zdałam dobrze fizyki. Za to fantastycznie poszły mi biologia i chemia. Postanowiłam więc pójść do szkoły kosmetycznej w Białymstoku. W Polsce za moich czasów było to około 13 tysięcy godzin zajęć, w przeciwieństwie do 600 w Stanach Zjednoczonych. Przez pierwsze trzy miesiące tak zafascynowała mnie fizjologia i patologia płytki paznokciowej, że zrezygnowałam z ponownego zdawania na medycynę. Na podstawie płytki paznokciowej można dużo powiedzieć o czyimś stylu życia, określić, co dzieje się z jego układem trawiennym, krwionośnym, stwierdzić, czy ktoś pali, czy pije za dużo alkoholu. Nie byłam lekarzem, ale też mogłam pomagać ludziom. To mnie nakręcało. Rodzice ułatwili mi otwarcie małego studia kosmetycznego w Łomży. Moje poważne podejście do płytki paznokciowej zostało tam bardzo docenione przez klientów.
Potem zostawiłaś gabinet i wyjechałaś do Nowego Jorku.
Popłynęłam tam, dokąd prowadziło mnie życie. Taka reakcja łańcuchowa. Córka jednej z moich klientek, Danuta, mieszkała w Chicago. Powiedziała do mnie: „Asia, ja widzę ciebie w Stanach!”. Nie miałam takich planów, ale pojechałam do Warszawy po wizę i w kwietniu 1989 roku wylądowałam w Chicago. Danuta była wydawczynią polskiego czasopisma. Mieszkając tam, napisałam nawet do niego kilka artykułów beauty. Któregoś dnia dostałam telefon z informacją, że Polka, która ma salon kosmetyczny w Nowym Jorku, niedługo będzie rodzić i potrzebuje do pracy kogoś, kto mówi po angielsku i ma jakiekolwiek doświadczenie. Moja reakcja? Uważałam, że po sześciu latach studiów i dwóch pracy nie mam żadnego doświadczenia, ale po angielsku potrafiłam się komunikować. Pojechałam do Nowego Jorku (z koleżanką, z którą wtedy wynajmowałam mieszkanie) i dostałam tę pracę. Nie miałam tylko gdzie się zatrzymać. Dwa tygodnie później okazało się, że właściciel budynku po drugiej stronie ulicy, który był moim klientem, ma wolne mieszkanie. Kosztowało 700 dolarów, a ja zarabiałam 35 dziennie. Znalazłam ludzi, którzy mieli ze mną mieszkać, i tak się zaczęło. Mój poziom doświadczenia jako kosmetyczki po dwóch latach wykonywania zawodu i porządna edukacja spowodowały, że w ciągu pierwszych dwóch miesięcy pracy w Nowym Jorku miałam kalendarz wypełniony wizytami na pół roku, a wkrótce nawet na rok.
To niesamowite, przecież to Nowy Jork, w którym jest wszystko.
Myślę, że stało się tak dzięki temu, że wszystko traktuję równie poważnie – od medycznego pedikiuru, przez usuwanie wrastających włosków, po depilację czy pielęgnację. Widzę człowieka jako całość. Jeśli nie zadbasz o ciało, uwidoczni się to również na twojej twarzy. Zawsze mówię o zdrowej skórze, a nie o pięknej czy promiennej. Dlaczego? Bo zdrowa skóra będzie piękna i będzie mieć naturalny blask. Wszystko, co wyniosłam z Polski, dało mi superpodstawy do pracy w Stanach Zjednoczonych. Aż wreszcie przyszedł 1995 rok i dostałam pracę w Paul Labrecque Salon & Skincare Spa, które było częścią najbardziej wtedy luksusowego klubu sportowego Reebok. Zaczęło się od tego, że zapisałam się tam na prywatne treningi, bo tylko tak potrafiłam ćwiczyć na sto procent. Znowu nawyk sportowca – jedynie z trenerem wyciśniesz z siebie siódme poty! Pewnego dnia moja trenerka zaproponowała, żebym zamiast płacić za członkostwo, zgłosiła się do salonu kosmetycznego do pracy. Miałam wtedy 30 lat i zastanawiałam się, kto mnie tam zechce, przecież to najlepszy klub w Nowym Jorku. Zechcieli i od razu wystartowałam wysoko. Pierwszym wykonanym zabiegiem był manikiur dla supermodelki Trish Goff na okładkę grudniowego „Vogue’a”. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Zaczynałam o piątej rano i kończyłam o 23 – to były godziny otwarcia klubu sportowego, a nie salonu, ale miałam tyle klientek, że trzeba było się dopasować – zapisy z wyprzedzeniem na rok. Pracowałam tam dwa dni w tygodniu, w pozostałe przyjmowałam prywatne klientki. Do studia Paul Labrecque przychodzili naprawdę wszyscy: Kevin Bacon, Natasha Richardson, Liam Neeson, Uma Thurman (była najlepszą koleżanką Natashy). Kręcili tam sceny do komedii „Miłość ma dwie twarze” z Barbarą Streisand, później „Seks w wielkim mieście”. Trudie Styler i Sting czy niesamowita Patti Smith. Któregoś dnia przybiegli w popłochu z recepcji, że jest telefon: Anna Wintour chce się zapisać na zabiegi. Po ośmiu latach pracy dla Paula Labrecque’a otworzyłam w Nowym Jorku własny salon z prawdziwego zdarzenia. A później zawirowania w życiu prywatnym, rozwody spowodowały, że wszystko straciłam.
Ale Ty się nie poddajesz.
Nigdy. Patrzę na życie z optymizmem i entuzjazmem. Jestem prawdziwym zodiakalnym Wodnikiem. Życie to dla mnie pasja, pomaganie, rozwój. Nie ma czasu na marudzenie i nudę. 15 lat temu musiałam zacząć od zera. Ale miałam już rozpoznawalne nazwisko i stałe klientki, takie jak Kate Winslet czy Cate Blanchett. Chociaż byłam bez grosza, było mi łatwiej rozkręcić wszystko na nowo. Któregoś dnia przyszła do mnie Kate Winslet i mówi: „Joanna, Penélope będzie w Nowym Jorku, chce do ciebie przyjść”. Pytam: „Ale jaka Penélope?”. „No, Penélope Cruz, ona jest taka piękna!”. Kiedy dziś patrzę na swoje klientki, zdecydowanie bardziej moje były czasy przedinstagramowe. Ludzie byli jakby ciekawsi, bardziej odpowiedzialni, prawdziwsi, mieli duszę.
Powiedziałaś, że studia i praktyka w Polsce świetnie przygotowały Cię do pracy w Stanach. Ale jest w niej coś więcej – Twoja filozofia. Na czym polega?
Moja filozofia? Bycie zdrowym. Na każdym poziomie. Systematyczne dbanie o siebie, czyli wizyty u lekarza, może u psychologa, ćwiczenia, odpowiednia ilość snu, adekwatne odżywianie się – wszystko dopasowane do możliwości, potrzeb i wieku. Ja teraz nie mogę już biegać, ale mogę spacerować. Nie należy patrzeć na to, co robi koleżanka, trzeba skoncentrować się na tym, co mnie jest potrzebne. Dalej – odpowiednia pielęgnacja, czyli dobór kosmetyków, ale na podstawie konsultacji z ekspertem, a nie relacji z TikToka. Moja filozofia to podejście indywidualne. Jeśli czujesz się dobrze, wyglądasz lepiej. Ja wyglądam lepiej po ćwiczeniach, masażu ciała, spacerze. Teraz jest to już udowodnione, że ruch fizyczny jest nam potrzebny bardziej niż cokolwiek innego (dotlenia mózg!). A im człowiek starszy, tym więcej tego ruchu potrzebuje.

Skąd pomysł na własne kosmetyki?
Jak to często bywa – z własnej potrzeby. Ja i 80 proc. moich klientów jesteśmy wiecznymi podróżnikami. Potrzebowałam gotowego zestawu, który można zabrać wszędzie – bez przelewania, przekładania w mniejsze pudełka czy zostawiania na lotnisku, bo ktoś stwierdzi, że ten produkt jest za duży. Tyle razy płakałam na Heathrow, tam mają wyjątkowo niejasne zasady. Tak więc zaczęłam od opakowania. Zrobiłam wytrzymałą torebkę z zamkiem na dłuższej stronie. Potem opracowałam kosmetyczkę zapinaną na taki miniseatbelt jak w samolocie. Pakujesz tam wszystko – poza moimi kosmetykami jest też miejsce na własne produkty. Postanowiłam zamknąć się w pięciu rzeczach, bo to miało być proste i praktyczne. Poza tym nie wierzę w linie kosmetyków, tylko w konkretne produkty.
Co znalazło się w tym zestawie?
Chusteczki do zmywania i odświeżania twarzy nasączone przeciwzapalnym ekstraktem z rozmarynu. Można ich użyć po aplikacji własnego produktu oczyszczającego czy przemyć nimi twarz w ciągu dnia. Tonik, bo pH skóry człowieka powinno być lekko kwasowe (między 5,5 a 5,9). Jednak to, co jemy, pijemy, nakładamy na skórę, a także zmiana temperatur, zwłaszcza wysokich na niskie, często zmienia to pH. To prowadzi do zaburzeń bariery hydrolipidowej i sprawia, że woda zaczyna „uciekać” ze skóry, która staje się przesuszona i podatna na stany zapalne. Dlatego tak ważne jest dbanie o jej właściwe pH. W moim zestawie są też dwa serum (z witaminą C i kojące), lekki krem – nawilżacz z trzema specjalnymi peptydami, które opatentowaliśmy i które działają też przeciw przebarwieniom od słońca i wysokich temperatur. I wreszcie, bardzo komfortowy balsam. Ekstrarzeczą jest też maska w płacie z popiołem wulkanicznym (działa prawie jak glinka) i zestawem minerałów. Pięknie obkurcza, łagodzi stany zapalne, odświeża skórę. To, w co wierzę, to nie clean beauty, ale clean science. W moich produktach jest dużo naturalnych substancji, ale są też syntetyczne, zawsze utworzone z szacunkiem do ciała ludzkiego i przyrody. Można ich używać w ciąży, nie zaburzają równowagi hormonalnej. Są bezpieczne i skuteczne.
Które zabiegi z tych wykonywanych w Twoim salonie lubisz najbardziej?
Cenię głębokie masaże, które pomagają w utrzymaniu odpowiedniej kondycji mięśni i stymulowaniu skóry. Lubię terapie, które podkręcają energię ATP w komórkach skóry (dokładnie w mitochondriach). Używamy do tego np. mikroprądów albo mieszamy ultradźwięki ze światłem LED. Bardzo lubię też mikronakłuwanie. To działa!
Jak dbają o siebie kobiety w Nowym Jorku, Dallas i Los Angeles? Widzisz różnice?
Ogromne. Nowy Jork wraca do normalności, widzę coraz mniej skór poparzonych laserami, coraz mniej wypełniaczy. Za to coraz popularniejsze są mikrodawki – np. botoksu. Takie, które delikatnie zrelaksują, ale nie zamrożą. Dallas jest 10 do 15 lat za Nowym Jorkiem, więc wszyscy, którzy znają moje naturalne metody, mówili, żebym nie otwierała tam salonu. Otworzyłam. 20 proc. klientów nie wraca, ale 80 proc. – tak. Przykro mi, gdy słyszę, że mama z córką idą na botoks, bo ktoś im powiedział o profilaktycznym paraliżowaniu. Jak profilaktyka, to raczej powinny ćwiczyć mięśnie twarzy. I wreszcie Los Angeles. To jeden wielki film, teatr. Nigdy nie wiesz, co napiszą, nie możesz ufać temu, co powiedzą – tam każdy robi to, co bardziej mu odpowiada w danym momencie. Mówią jedno, robią drugie. To niezwykle dziwny rynek. Jest mnóstwo operacji plastycznych, są ludzie, którzy dbają o zdrowy styl życia, i tacy, którzy żyją niezbyt zdrowo, ale potem dostają nominację do Złotych Globów i muszą doprowadzić się do superformy w sześć tygodni, bo jeśli wygrają, to wiadomo – na scenie trzeba wyglądać perfekcyjnie.
To jak można zrobić się na bóstwo w ostatniej chwili?
Lekkie złuszczenie (enzymatyczne), nawilżenie i maska w płachcie. Robimy to rano, bo wtedy maska zadziała najlepiej, to taki quick fix. Możemy dodać do tego krioterapię – wystarczy przemasować twarz pod maseczką kostkami lodu. A na koniec nakładamy mocno nawilżające serum, bo ono najszybciej zadziała. Użyjmy też lekkiego, suchego olejku na całe ciało, żeby skóra nie była przesuszona. A jak mamy więcej czasu, polecam zastosować witaminę A, C, E na całe ciało, nie tylko na twarz.
A jak widzisz dzisiejsze Polki?
Polska jest mieszanką tych trzech wcześniej wymienionych miast. Muszę przyznać, że po ostatniej wizycie w kraju jestem trochę rozczarowana. Widzę kobiety w moim wieku, które wyglądają dziwnie. Zastanawiam się, skąd to się bierze – z braku wiary w siebie czy jakiejś rywalizacji między sobą? To, że młode dziewczyny mocno się przerabiają, nie dziwi mnie – biorą przykład z TikToka czy Instagrama. Ale dojrzałe kobiety? No i kto im to robi? Bo to druga strona medalu. Cały czas mam w głowie obraz polskich lekarzy, naukowców, którzy są wzorami i autorytetami. I bardzo mi przykro, że poszliśmy w taką stronę. Nie jestem przeciwniczką operacji plastycznych, wypełniaczy czy laserów – po prostu chciałabym, żeby korzystanie z tych zabiegów było przemyślane, rozsądne, żeby dawały estetyczne efekty. Nikt nie mówi o tym, że takie przesadzanie może być groźne dla zdrowia, a nawet życia, bo jeśli wypełniacz dostanie się do zatok, to można go wypłukać, ale jeśli migruje do płuc, to jest problem. Sami chirurdzy plastyczni stosują teraz ultradźwięki, żeby prześwietlić twarz i sprawdzić, co w niej jest. Bo pełna zrostów i różnych substancji sztywna skóra nie zareaguje dobrze nawet na najlepszy lifting. Tak więc nie oceniam nikogo, ale szkoda mi jest ludzi. Nie wierzę w trendy w sferze urody. Są fajne w makijażu, w modzie. Bo nawet jak przez chwilę wyglądasz jak wariat, to zawsze możesz się umyć czy zdjąć te spodnie. To jest zabawa. Ale kiedy zaczynasz ryzykować zdrowiem i życiem, to żarty się kończą. O, zobacz – i pięknie doszłyśmy teraz do moich „czechizmów”.
Słynne „czechizmy” Joanny Czech!
„Don’t do what your girlfriend does”, czyli nie rób tego, co koleżanka, nie idź za trendami, tylko za tym, co rzeczywiście jest tobie potrzebne. Chemia skóry się zmienia – z wiekiem, z hormonami. Ale anatomia i fizjologia – nie. Skóra i mięśnie potrzebują energii, tlenu, składników odżywczych. Kolejny „czechizm”: twarz zaczyna się na biuście, a kończy na włosach. Nie wierzę w specyficzne kremy do szyi i dekoltu, ale wierzę, że trzeba pielęgnować tę okolicę, bo płaszcz tłuszczowy jest tu zredukowany o 30–40 proc. Cieniutka skóra starzeje się szybciej. To samo dotyczy dłoni. Dlatego to, co nakładasz na twarz, stosuj na szyję, dekolt i dłonie. Następna sprawa: „Don’t bring the streets to your sheets”, czyli nocna higiena. Wieczorem zmywasz z siebie cały dzień i jesteś czysta jak małe dziecko. W ogóle uważam, że jesteśmy jak dzieci, tylko więksi, no i efektywność produktów na noc jest o 20 proc. większa niż tych na dzień. Kolejny „czechizm”: umiar! Nie przesadzaj z zabiegami czy kosmetykami. I na koniec: systematyczność to podstawa. Trzeba szanować skórę, a nie ją wyniszczać.
Twój bohater w branży beauty?
Chirurg plastyczny, dr Des Fernandes jest moim największym autorytetem, jeśli chodzi o obecną branżę beauty, choć w jego wydaniu to raczej wellness and health. Nie bardzo wierzy we wszechmocne działanie laserów. Uwielbia za to witaminy A i C. Zwraca ogromną uwagę na energię komórkową ATP, bo to ona decyduje o tym, jak szybko skóra się regeneruje. No i to on wymyślił mikronakłuwanie (microneedling). Uważam, że to jeden z najlepszych zabiegów.
A najpiękniejsza według Ciebie kobieta?
Mam niesamowity szacunek do tego, jak do procesów starzenia podchodzi Christy Turlington. Ona rzeczywiście jest tak naturalna, jak tylko można być, i jeśli nawet cokolwiek sobie zrobiła, to w piękny sposób. Uwielbiam, jak wyglądają: Kate Winslet, Maya Rudolph czy Amber Valletta. To są piękne osoby. Nie tylko zewnętrznie.
O czym, po 40 latach pracy, marzy Joanna Czech?
Moim marzeniem jest uczyć się dalej. Bardzo chciałabym wrócić do dietetyki, zapisać się na studia na uniwersytecie. Uważam, że to niezwykle ważny temat, szczególnie teraz, kiedy tak duże jest zanieczyszczenie i rzeczywiście nie wiemy, co leży na półkach w sklepach. A od zdrowego jedzenia wszystko się zaczyna. Chciałabym podróżować, ale tym razem jako turystka, nie do pracy jak teraz. Chciałabym też, by ludzie naprawdę zrozumieli, że wszystko jest połączone. Zdrowie, samopoczucie, piękno. Żeby powtarzali sobie: koncentruj się na obecnej chwili i jeśli zrobisz wszystko, jak najlepiej potrafisz, dasz z siebie wszystko w rozmowie, pracy, na treningu – jutro będziesz miała, miał fantastyczne wspomnienia. Dzięki temu twoje „kolejne dziś” będzie jeszcze fajniejsze. Znajdź czas dla siebie. Dbaj o siebie. I nigdy się nie poddawaj, biegnij po to, czego pragniesz, tak długo i tak szybko, jak tylko możesz.