Reklama

Kultowa postać na polskim rynku beauty. Uosobienie skromności i dobrych manier. Jego cecha charakterystyczna to ekscentryczne dodatki: buty, okulary i starannie wystylizowane wąsy. Początek lat 2000. to czas, kiedy pracował jako główny polski makijażysta marki Christian Dior, potem dołączył do zespołu Sephora Polska. Kto, jeśli nie on, może wiedzieć więcej o makijażu, trendach i gustach urodowych Polek? My uznaliśmy, że nie ma lepszego kandydata!

Reklama

Koniec lat 90. i początek 2000. to…
SERGIUSZ OSMAŃSKI: Chaos. Piękny i straszny. Zachłysnęliśmy się zachodnią modą i wszystkim, co dotyczyło urody. Polki nadal kochały mocno
i dużo, ale teraz do Ziemi Egipskiej (pudru brązującego, którym „opalała się” cała Polska – przyp. red.) i błękitu na powiekach dołączyły usta obrysowane brązową konturówką i podkłady odcinające twarz od szyi. Do tego metaliki we wszystkich odmianach. Zaczęło się nowe milenium, ale świat się nie skończył, choć straszyły tym przepowiednie. Były więc powody do świętowania.

To był gorący czas dla ikon popu, jak Britney Spears, Beyoncé czy Nelly Furtado, a dla nas, zwykłych dziewczyn i kobiet – masa inspiracji.
Pamiętam szczególnie jedną historię. W 2002 roku, byłem wtedy pierwszym polskim makijażystą marki Dior, robiliśmy w Paryżu sesję dla jednego z polskich magazynów. Razem z Basią Czartoryską, która odpowiadała za stylizację, poszliśmy do showroomu Diora. Okazało się, że wszystkie ciuchy były zarezerwowane dla grubych ryb: „Numéro”, „Vogue’a”, „L’Officiel”. Do polskiej sesji dostaliśmy cztery rzeczy. Wiadomo było, że nie zrobimy
z tego materiału na 12 stron. Na szczęście miałem wcześniej kontakt z ówczesną asystentką Johna Galliano. W jakiś niezrozumiały sposób złapaliśmy flow. Kiedy nas zobaczyła, powiedziała: „Dobra. Co chcecie? Baśka, wybieraj!”. Przygotowaliśmy rzeczy, a ona złapała się za głowę. Wzięła mnie pod rękę i powiedziała: „Serge, to oznacza, że John będzie na mnie wrzeszczał jakieś 20 minut. Ale trudno, przeżyję”. Słowem: poświęciła się ze względu na sympatię do nas i rzeczywiście przez długie lata była to jedyna sesja w polskim magazynie zrobiona z pełną kolekcją Diora. Myśląc o dniu dzisiejszym – tak, historia mogłaby się wydarzyć, ale chyba tylko z influencerką z milionowymi zasięgami. Magazyn nie miałby żadnych szans. Zupełnie inne czasy.

A jak było wtedy z makijażem Polek?
Koniec lat 90. i początek 2000. był u nas jak Rów Mariański dla produktów beauty. Co wystawiłaś na półkę, znikało momentalnie, niezależnie od jakości, ilości czy kolorów. Z drugiej strony był też głód wiedzy, bo nikt nie miał pojęcia, w jaki sposób zrobić tę kreskę tak, żeby było pięknie. Nie zapomnę naszego pierwszego spotkania z Korą w 2003 roku, kiedy podeszła do mnie i powiedziała: „Czy ty wiesz, że na twoje pokazy makijażu przed domami towarowymi przychodziły tysiące ludzi? To jakaś masowa eksplozja – nasze koncerty nie mogły się z tym równać”. Ten zachwyt i głód powodowały, że Polki w tym czasie uważały, że najlepszą estetyką jest „dużo i mocno”. Lubiliśmy szablony, kopiowaliśmy makijaże jeden do jednego, a marki wypuszczały kultowe kolekcje na jesień, zimę, lato, wiosnę. I jeśli nie miałaś najmodniejszego w sezonie koloru szminki w kosmetyczce, to była wiocha. Szukało się produktów tańszych, ale w podobnym kolorze, żeby udawać, że ma się te od Chanel czy Diora. Kiedy wracam myślami do tego okresu, przypomina mi się też fenomen Ziemi Egipskiej – popularność tego produktu to był chyba ewenement na skalę światową. Polki nakładały go na siebie tonami, a do tego biegały do solarium. Wszystkie chciały być mocno opalone.

Reakcja na serial „Słoneczny patrol”?
To jest jeszcze inna rzecz, jeśli chodzi o historię make-upu w Polsce. Ta estetyka koncentrowała się na brązowej konturówce wokół ust. Nie było szminek w odcieniu nude, bo królowały wszystkie kolory za wyjątkiem beżowych, więc do różu czy amarantu dokładano taką właśnie konturówkę.

I to był hit?
Straszny, ale hit. Zabawne, że właśnie teraz to wraca. Jednak dziś każdy robi tak, jak czuje, więc możesz sobie pomalować tylko dolną wargę, wykonać graficzny obrys na sztywno albo na miękko w wersji ombré. Lata 2000. na Zachodzie to też była zabawa, wariacja i wolność – nam
w Polsce brakowało jeszcze wtedy odwagi i pewności siebie, więc szliśmy w szablon i kopiowanie. A to – jak wiadomo – opcja nie na zawsze i nie dla każdego.

W szablonie jest bezpieczniej?
Przynajmniej zawsze możesz powiedzieć, że masz coś za sobą, jakieś wsparcie. Zresztą potem powstały social media, które narzuciły estetykę powielaną przez ulicę. Krótko mówiąc, jest to kolejny wariant kopiowania. Młode dziewczyny niby mają wolność, ale nie mają też jakiegoś przewodnictwa, czegoś, co by je ukierunkowało. Wszystko możesz. A z drugiej strony właśnie szał make-upów z serialu „Euforia” pokazał, że ta wolność bywa też zgubna. Patrząc jeszcze na lata 2000. w Polsce – oczywiście nie można zapomnieć o fascynacji makijażem permanentnym.

Chociaż lepiej byłoby zapomnieć. Jego początki to przecież czarne, grube krechy nad oczami…
Powiedziałbym, że pierwsze brwi à la Cruella (przy słowiańskiej urodzie większości Polek! – przyp. red.) zaczęły być zauważalne około 2006 roku. To były czasy, kiedy pigmenty się utleniały i później okazywało się, że masz czerwone albo zielone brwi. Jednak mimo tego ryzyka wszędzie było je widać. Jeszcze później wkroczyła medycyna estetyczna zachwycona wypełniaczami. Wtedy też wygląd stał się wyznacznikiem zamożności, statusu społecznego – jesteś zrobiona, czyli jesteś bogata.

Początek lat 2000. to również pojawienie się Sephory.
Dokładnie w 1999 roku. Hitem było to, że w przestrzeni perfumeryjnej możesz się pobawić i wyjść, a nikt nie będzie miał o to do ciebie pretensji.
W 2000 roku wciąż było dużo zakompleksionych osób, które po prostu nie wchodziły do Sephory. Tak. Ten koncept był świetnym pomysłem dla Europy i świadomej kobiety, która wie, czego chce, osiągnęła jakiś status zawodowy, jest spełniona, wie, kim jest. Dla niej wejście do otwartej przestrzeni, gdzie konsultant skupiał się na niej, było przyjemnością i rozrywką. Dla Polek często było to onieśmielające, stresujące.

Ale praca w takiej perfumerii była szczytem marzeń?
O tak. Jak dostęp do Krainy Czarów. I zupełnie nowy pomysł na życie. Kiedy przyjechałem do Polski w latach 90., zawód makijażysty-wizażysty w świadomości ludzi nie istniał. Zajmowała się tym charakteryzatorka albo kosmetyczka. Do tej pory mam artykuły, w których pisano, że znany „witrażysta” zrobi pokaz najmodniejszego makijażu. Potem jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać szkoły wizażu, aż wreszcie skończyliśmy na jednodniowym kursie u znanej instagramerki. Rynek nauki makijażu mocno się spłaszczył, ale dotyczy to wielu zawodów, m.in. aktora czy nauczyciela jogi.

Pamiętasz jakieś kosmetyczne wynalazki z początku 2000 roku?
Przede wszystkim osławione błyszczyki powiększające usta. To był po prostu szał. Każda kobieta smarowała się produktami z wyciągiem z pieprzu czy papryczek chili – piekło, szczypało, ale usta robiły się większe.

Czego się nie robi, żeby być piękną?
Świat Zachodu wyglądał trochę inaczej – modne były grunge’owe rozmazane smokey eye, blade podkłady, usta niemal nieodcinające się kolorem od porcelanowej skóry lub krwistoczerwone i wyglądające, jakbyś całowała się przez ostatnie dwie godziny. U nas taka estetyka zagościła głównie w magazynach. Klasyczna Polka nadal była zwolenniczką koloru. Ona go po prostu uwielbiała. Dowodem były wszystkie rankingi sprzedażowe. Królowały trzy odcienie: koral, amarant i czerwień. Jeśli róż, to brzoskwinia lub morela – cieplutkie. Jeszcze wrócę do kosmetycznych hitów – Dior zrobił w tym okresie niesamowitą rzecz – wprowadził zestawy, czyli palety kilku cieni w jednym pudełku. Ich odcienie z sobą grały. Miałaś perłę i mat, metalik i satynę w jednym. Słynne „piątki” Diora były swojego rodzaju przełomem i zapoczątkowały cały późniejszy szał na makijażowe palety all over – w jednym opakowaniu miałaś wszystko – od pudru po cienie, róż, pomadki i rozświetlacze.

Wielofunkcyjne produkty.
I takie koncepcyjne: estetyka i jednocześnie połączenie wszystkiego w jednym. To było niesłychane i każda kobieta chciała mieć taką paletę.

A którego z dzisiejszych rozwiązań według Ciebie nie dałoby się przenieść do tamtych lat?
Indywidualnego podejścia do klienta. Wtedy w kosmetykach wszystko było masowe. Szło w kilogramy, metry, litry. Myślę, że nawet nikomu nie przyszłoby do głowy wylansowanie np. takiej marki jak VIP. Przychodzisz i robisz sobie kolor szminki na zamówienie. Obecnie jest to tak oczywiste, że nie zastanawiamy się ani sekundy. A na początku lat 2000., w tym właśnie szaleństwie szablonów, wszyscy chcieli mieć dokładnie ten sam odcień. Tylko ten i koniec. Więc rzeczywiście doszło do zmian o 180 stopni. No i chłodne kolory brązerów. W 2005 roku to było coś nieprawdopodobnego. Mieliśmy w Sephorze podkłady czy pudry brązujące w kamiennym albo neutralnym beżu. Zimne cienie i metaliczne szminki. Polki po nie w ogóle nie sięgały, bo dla nich to był tzw. trupi odcień. Żadna nie chciała być szara, bo taki był beton. I kolejna ogromna zmiana, którą obserwuję – dzisiejsza kobieta nie przyzwyczaja się do swojego looku. Dla niej nie ma problemu, że w tym sezonie będzie nosiła oko à la Amy Winehouse, a za dwa miesiące w ogóle nie będzie tuszowała rzęs i np. ubierze w kolor tylko usta. Nie ma już opcji, że od 20 lat mam kosmetyczkę ograniczoną do pięciu produktów, dzięki którym wtedy ktoś mi powiedział, że ładnie wyglądam.

A co powraca w formie Y2K?
Ciekawa rzecz – malarskość makijażu. Spójrzmy na to, co robiła Ola Laska-Wołek – ulubiona makijażystka ówczesnych piosenkarek, m.in. Urszuli, Maryli Rodowicz czy Zdzisławy Sośnickiej. Dla mnie była wzorem nieszablonowego podejścia – jej dobór kolorów, trochę taki plakatowo nienaturalny, ale jednak bardzo interesujący i inspirujący. Wraca też makijaż dla mężczyzn – bo kiedy pod koniec lat 90., na początku 2000. Jean Paul Gaultier czy MAC wypuściły taki make-up, wszyscy byli oburzeni. Mówili: „To niemożliwe! Żaden facet nie będzie się malować”.

Reklama

I proszę – minęło 30 lat i jest to możliwe.
Wszystko jeszcze będzie możliwe. Mam nadzieję.

Reklama
Reklama
Reklama