“Piętnaście tysięcy osób pod sceną śpiewało, a połowa z nich płakała”. O potędze pamięci, swoim ojcu i festiwalu Wodecki Twist opowiada Katarzyna Wodecka-Stubbs [WYWIAD]
Już 7 czerwca zaczyna się Wodecki Twist Festiwal – święto muzyki pielęgnujące pamięć o twórczości Zbigniewa Wodeckiego. Z Katarzyną Wodecką-Stubbs, dyrektor artystyczną wydarzenia i córką artysty, rozmawiamy o szalonych latach 70. w domu Wodeckich, ale też kreślimy wyjątkową, kulturalną mapę Krakowa – miejsca, którymi przez lata przechadzał się muzyk.
- Maja Chitro
Maja Chitro: Czym jest dla ciebie pamięć?
Katarzyna Wodecka-Stubbs: Pamięć w ogólnym rozumieniu jest przestrzenią dostępną dla wszystkich. Jest emocjonalnym doświadczeniem, niekoniecznie intelektualnym. Kiedy myślę o ważnych momentach w moim życiu, robię to wszystkimi sensualnymi obszarami. Pamiętam zapachy, dźwięki, postaci. Więc jeśli mówimy o pamięci w kontekście takich osób, jak mój ojciec, spotykam się z powtarzającymi się od lat skojarzeniami. Nie ma znaczenia czy opowiada o tym osoba zaprzyjaźniona, czy ktoś, kto z ojcem grał, albo spotkał go na ulicy czy oglądał w telewizji – za każdym razem powtarzają się podobne wrażenia. I to, przez ostatnich siedem lat spotkań z ludźmi, było dla mnie zaskakujące. Ojciec był osobą publiczną, prowadził programy telewizyjne, był lubiany. Wydawało mi się, że w pamięci narodowej w ten sposób się zapisał. Ale wszyscy ludzie, z którymi rozmawiałam o pamięci w kontekście Zbyszka Wodeckiego, znajomi i nieznajomi, zaczynają od zupełnie czegoś innego – od tego, że był uśmiechnięty, wesoły, skracający dystans. Że w jego głosie było ciepło, słońce, a ludzie nadal uśmiechają się, gdy go słyszą. Że chcieliby, żeby cały czas dla nich śpiewał, choć jego piosenki śpiewają dziś również inni artyści. Pozytywne emocje słyszę również w pociągu, siedząc anonimowo w Warsie na trasie Kraków-Warszawa, Warszawa-Kraków. Za każdym razem powtarza się ciepłe doświadczenie pamięci ogólnej.
A w subiektywnej?
Jest podobnie. Ogromnie lubiłam ojca. Wszyscy się przyjaźniliśmy, łącznie z jego przyjaciółmi. Stworzył tzw. grupę „pod telefonem”. W pewnym momencie traktowałam go jako fajnego kumpla. Przyjaciela. Opowiadałam mu o prywatnych sprawach. On niejednokrotnie sam dzielił się własnymi przeżyciami. We mnie nadal tkwi twarz ojca, uśmiech, jego sposób poruszania się, rozpięta koszula, pewna nonszalancja w życiu. Naturalność. Ale potrafił być też niezadowolony. A zły był z reguły wtedy, kiedy nagłośnienie było niedobre. Nie znosił braku profesjonalizmu. Nie umiał kamuflować emocji. Chyba dlatego został w nas taki żywy. Staram się pamiętać przyjemne sytuacje – przejście z tatą przez Rynek w Krakowie, podróż do Warszawy, pójście na premierę do teatru. Zawsze było wesoło, z dystansem. Gdy wymienialiśmy się wrażeniami, to nigdy na zasadzie „mentor powiedział, co jest dobre, a co złe”. Mówił, ale w inny sposób – fajny.
Wspaniała jest ta nieumiejętność ukrywania przez Zbigniewa Wodeckiego emocji. Nic więc dziwnego, że emocje wyzwala w ludziach jego muzyka. Wzruszam się za każdym razem słuchając „Lubię wracać tam, gdzie byłem”. A jest jakiś utwór, który ciebie wyjątkowo porusza?
„Lubię wracać…” – wyciągnęłaś najcięższy kaliber z repertuaru taty. Ta piosenka poprzez sposób wykonania, przepiękną kompozycję, sam głos, ale przede wszystkim tekst, jest cały czas aktualna. Dlatego dociera chyba do każdego, niezależnie od wieku – bo wspomnienia, bo rodzice, bo dziadkowie, bo miejsca… Każde pokolenie może czytać ją na własny sposób. A dotyczy właśnie pamięci. Wszyscy nosimy ją w sobie i w jakiś sposób kierunkuje nasze życie. To, w jaki sposób śpiewa tę piosenkę mój tata, wszystkich wzrusza – bo czujemy jej głębię. Nazywam to śpiewaniem ze zrozumieniem tekstu. A to, moim zdaniem, wymaga nadal edukacji.
W ubiegłym roku jako Wodecki Twist połączyliśmy projektowo siły z Męskim Graniem. Nagle słychać fragment „Lubię wracać…” w wykonaniu taty, jako intro przed utworem granym przez młodych ludzi, w zupełnie innej aranżacji. Piętnaście tysięcy osób pod sceną śpiewało, a połowa z nich płakała. I to jest wartość sztuki – niepojęta, której nie umiemy dotknąć, zrozumieć. Nawet nie powinniśmy. Warto ją po prostu przyjąć.
Mam wielki szacunek do wielkich kompozycji, jak „Z tobą chcę oglądać świat” czy „Izolda”. Ale wyjątkowo lubię utwory małe, delikatne, uwydatniające czar głosu taty. Całkiem niedawno w naszym biurze festiwalowym – a tak naprawdę kuchni – puściliśmy sobie znalezioną przez mojego przyjaciela pocztówkę dźwiękową. Usłyszeliśmy utwór „Proszę, kochaj mnie”. Przepiękny, polecam posłuchać. Kolejny to „Zanim nas w ramiona weźmie jesień” – mało kto go zna, a otula, jest „zamszowy”, delikatny. Nie potrzeba do tego wielkiej orkiestry. Polecam też „Balladę o nieznajomych”, „Fantazję”, „Dzielę z tobą dzień na dwoje”… To ładna historia dwojga ludzi, którzy siedzą w jednej kuchni, przeżyli życie będące burzą, spokojem, miłością. Takie utwory lubię najbardziej. Po prostu uwielbiam jego głos – nie do zastąpienia.
Same tytuły, które wymieniasz, to historie, które chciałoby się usłyszeć, dopowiedzieć, przeżyć, bo mogą dotyczyć nas.
No właśnie, jest też piosenka à propos Krakowa. Ulubione utwory łączą się z tym miastem i sytuacjami, o których opowiadałam na początku – o tym, kim ojciec był dla ludzi, świata, dla nas. W Krakowie mamy rodzinne trasy. Szliśmy pewnego razu z ojcem przez Rynek i spotkaliśmy Marcina Krzyształowicza. „Zbyszku, ja bym chciał twoją piosenkę »Odjechałaś tak daleko« wykorzystać do filmu, czy pozwolisz?”, mówi na środku Rynku. Na co tata odpowiada: „Oczywiście, masz, bierz”. Zero umów – w tym zresztą nie był mistrzem świata. Żadnych spotkań formalnych, licencji. Po prostu: bierz. Dlatego tę piosenkę słychać w filmie „Pani z przedszkola”. Wynik jednego zderzenia na Rynku. Taki był mój tata.
Zaczęłaś mówić o Krakowie – idźmy dalej tym tropem. Jak wyglądały wasze trasy? Które miejsca to miejsca twojego taty?
Ten szlak został wytuptany przez kilkadziesiąt lat. Bez względu na to czy ojciec przechadzał się nim z nami, jako małymi dziećmi, czy odprowadzał wnuki do szkoły – tej samej, do której chodziliśmy my – to zawsze była ta sama droga. Od Wawelu, bo nieopodal mieszkali rodzice – mama nadal, potem ulicą Grodzką, aż do Rynku. Tam ojciec rozdawał autografy. Na Grodzkiej zachodziliśmy na lody, albo gorącą czekoladę. Wystarczyło, żeby była cisza, spokój – dzieci zadowolone, tata zadowolony. To samo powtarzało się z wnukami, które uwielbiał. My też tam nadal chodzimy.
Szlak wiódł też na ulicę Świętej Gertrudy, do restauracji Pod Baranem. Tam zatrzymywaliśmy się na legendarny rosół, który ojciec wmuszał każdemu, nawet dziennikarzom podczas wywiadów. Tak skracał dystans, wprowadzał domową atmosferę. Był też tatar, najlepszy w Krakowie.
W Rynku tata siadał zawsze w restauracji Loża – to miejsce nazywaliśmy jego „biurem”. Gdy zastanawialiśmy się, gdzie jest, albo ktoś pytał o miejsce na wywiad czy spotkanie, wiadomo było, że tata będzie w „biurze”. Znów w samym centrum, w Rynku, otoczony ludźmi, dający autografy. Tata uważał, że dzień bez autografu to dzień stracony. I dobrze, uważam, że fałszywa skromność jest passé. Żyjemy w końcu w świecie, w którym możemy cenić samych siebie, a nie chować się w kącie.
Zbigniew Wodecki to wiedział.
I nie był w tym zarozumiały, bezczelny, nie był skrajnym egocentrykiem. Bardzo ładnie myślał o ludziach i dlatego miał wielu przyjaciół. Był zadowolony ze swojego życia i tego, że ludzie obsypują go brawami. To fajne. Wracając do miejsc – w Krakowie jest ich więcej.
Rozrysujmy więc tę „mapę Wodeckiego”.
Znajdzie się na niej na pewno Teatr Stu. Tata nie tylko pisywał muzykę do spektakli, ale i występował na tej scenie. Chodziliśmy tam na premiery w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego. Były benefisy, zresztą najpiękniejsze w Krakowie.
Kolejne miejsce to Camelot Cafe na ul. Świętego Tomasza, gdzie spotykał się dość często z Andrzejem Mleczko, ale też z nami. To jeden z najpiękniejszych zaułków Krakowa. Stamtąd już niedaleko do Galerii Andrzeja. I tak docieramy do ulicy Basztowej, gdzie chodziliśmy do szkoły.
Dalej przenosimy się na Stary Kleparz, który kochają wszyscy krakowianie. Uwielbiamy to miejsce. Tata kupował tam suszone śliwki i płatki. Wszyscy go znali. Często tam chodzę. Robię zakupy, ale to miejsce, gdzie można też przysiąść. Panie sprzedawczynie cały czas mojego tatę pamiętają. A ja jestem tam zawsze córką Zbyszka. I tak już będzie zawsze w moim życiu – nie ma co od tego uciekać. Jednak gdy słyszę: „Jak fajnie, że pani kupuje u mnie te same pestki”, to wzruszam się za każdym razem. I znów wracamy do pamięci. Pamięć w tych miejscach jest zastana. Duch taty wciąż się tam kręci. Mija siedem lat bez niego, nie do wiary, że ci ludzie wciąż do mnie podchodzą po to, by wspomnieć Zbyszka, powiedzieć, że go znali, minęli, albo że u nich kupował.
A które miejsca są w takim razie twoje? Rynek czy Kleparz były miejscami twojego taty, ale poniekąd należą dziś już do ciebie.
Z pewnością „mój” jest ten Stary Kleparz. Czuć tu bezpretensjonalną atmosferę, między marchewką a pietruszką. Teraz są tam również świetne miejsca, w których można wypić prosecco czy kawę. Spotykają się tu ludzie różnych zawodów, w różnym wieku. To takie serce Krakowa.
Mieszkamy z rodziną w okolicach Plant, więc regularnie bywam w tych samych miejscach, w których pojawiał się ojciec. One już są moje. My się tu wszyscy znamy – z widzenia, krótkich rozmów, przez całe życie. To nie jest mit, że w Krakowie nie musisz się z nikim umawiać, bo i tak na kogoś znajomego wpadniesz.
A nie miewasz czasami ochoty uciec? Właśnie od tego, że wszyscy się znają.
Tak, i już to zrobiłam, gdy miałam 20 lat. Denerwowałam się, że wszyscy postrzegają mnie jako córkę taty, moja tożsamość się zagubiła. Najpierw więc uciekłam do Warszawy, potem do Londynu, i znów do Warszawy. Przepracowałam parę lat w różnych miejscach i dopiero po miłość wróciłam do Krakowa. Tu zbudowaliśmy z Nigelem rodzinę. I to dwie ulice od moich rodziców. Kocham Kraków. Myślę, że każdy wracający do swojego miejsca i swoich korzeni nosi w sobie takie uczucie. I znów – to jest pamięć generyczna, pamięć zachowana w korzeniach, której nie da się wyplewić. Stare miasto jest wspaniałe. Mamy to szczęście, że moja mama w wieku dwudziestu paru lat znalazła mieszkanie w centrum, w czasach, kiedy jeszcze było to możliwe. Przychodzili do nas goście, grali w kości. Artyści przynosili sobie nawzajem jedzenie, by miło wspólnie spędzać czas. Pędzili bimber w kuchniach, robili bigos i wszystkie jednogarnkowe potrawy.
Tego Krakowa już nie ma. Oczywiście, organizujemy domówki, bo to zbliża ludzi. Ale krakowski czar należy do poprzedniego pokolenia, nie jest już nasz. Odczytuję to jako tęsknotę za ciepłem kontaktów, przyjaciół, muzykowania w kuchni. Mama śpiewała w niej z wujkiem arie operowe. Tata komponował w pokoju z Januszem Terakowskim, naszym częstym gościem. W domach kwitła twórczość, całe życie zawodowe, artystyczne.
Wróciłaś do lat dzieciństwa, trudno więc nie nawiązać do podtytułu pierwszego dnia festiwalu Wodecki Twist – „wspaniałe lata 70.”. Faktycznie były wspaniałe?
Pamiętam je jako wspaniałe w kontekście tej domowo-artystycznej atmosfery. Spotkania stymulowały artystów, niezależnie od tego czy zajmowali się muzyką, fotografią, malarstwem, pisaniem. Pięknym wspomnieniem jest oczekiwanie na tatę wracającego z koncertów. Albo korzystanie z tego, że dorośli grali, gadali, śmiali się. Zakradaliśmy się wtedy wieczorem pod stół i oglądaliśmy „Kobrę”, kryminalny cykl Teatru Telewizji. Lata 70. to też dystrybutor z sokiem na Rynku. Roześmiani ludzie, kwiaciarki, które tacie zawsze dawały kwiaty. I spacery, o których już mówiłam.
Jeśli chodzi o koncert, jego tytuł to „Znajdziesz mnie znowu, czyli wspaniałe lata 70.”. Za każdym razem, gdy buduję scenariusz takiego konceptu, staram się przenikać go wypowiedziami taty nawiązującymi do piosenek, archiwaliami telewizyjnymi. Tym razem cofamy się do lat 70., i w tych archiwach szukam swojego dzieciństwa, dystrybutora, gołębi, roześmianych ludzi pod pomnikiem Mickiewicza, wycieczek, kobiet siedzących na ławkach na koncertach i festiwalach. Tego tętniącego życia, bo lata 70. były kolorowe. Był jazz, chadzaliśmy do Jaszczurów (kultowy Klub Pod Jaszczurami – przyp.red.) z tatą. Szukam więc obyczajowości tamtych lat. I znów wraca temat pamięci…
I idealizowanie minionego czasu, bo zazwyczaj w ten sposób działamy. Z drugiej strony mówimy o dekadach, gdy kultura popularna reprezentowała bardzo wysoki poziom. Jak jest dzisiaj?
Być może się narażę, ale uważam, że dzisiejsze festiwale stały się po prostu programami muzycznymi, w których ludzie ze sobą wyłącznie konkurują. Wprowadzono zagraniczne formaty, które zaczęły odseparowywać od siebie artystów. Stały się wyścigiem, zapisem konkurencji. Często w tym, co oferuje mi dziś kultura, nie odnajduję jakości. Zarówno w muzyce, jak i wykonaniu czy warstwie tekstowej. To bolesny temat, bo dzięki ojcu wychowywałam się na tekstach panów Młynarskiego, Terakowskiego, Kofty. A dziś? Słowa piosenek są często o niczym.
Na szczęście jest cudowne światełko w tunelu, doświadczam go od kilku lat. Pojawili się artyści, którzy chcą tworzyć rzeczy po swojemu – nie pod telewizje, rozgłośnie radiowe. Są w tym wszystkim konsekwentni, choć to dopiero dwudziestoparolatkowie. Z Kamilem Paterem tworzyliśmy wspólny projekt na Męskim Graniu – i gdy na scenę wyszedł Wiktor Waligóra, zaśpiewał „Nad wszystko uśmiech twój” taty, był to pierwszy raz, gdy nie potrzebowałam w tym utworze Zbyszka Wodeckiego, bo to tak świetnie wykonany i zaaranżowany utwór. Nikt nie udaje, nikt nie naśladuje, nikt nie próbuje być jak tata. A ja jestem za tym, żeby utwory ojca interpretować, nie kopiować. Nie są to łatwe kompozycje. Ale pojawili się artyści, jak Dawid Tyszkowski, Piotr Odoszewski i się w nich zakochaliśmy, my i publiczność. Ale wystarczy wspomnieć o punkcie zwrotnym, który zamarkował jakiś czas temu Dawid Podsiadło. Lubię jego twórczość, teksty mają zawsze drugie dno.
Dawid pojawiał się też na festiwalu Wodecki Twist. A Ty pamiętasz emocje pierwszej edycji? Czym dla ciebie była?
Była tak emocjonująca, że właściwie to jej nie pamiętam. To cud, że doszła do skutku. Trudne doświadczenie, bo zostałam pchnięta przez przyjaciół do tego, żeby stworzyć fundację i zadbać o dziedzictwo taty. Natychmiast po jego odejściu doszło do samowolki wykorzystywania jego twórczości, co psuło wizerunek i jakość jego muzyki. Festiwal natomiast pojawił się obok fundacji, w kontekście grania muzyki taty w miejscu spójnym dla jego osobowości, miejscu spotkań jego fanów, ale i tych, którzy z muzyką się dopiero zaznajamiają. Podczas Wodecki Twist gramy nie tylko kultowe utwory, które wszyscy znamy, ale też kompozycje przypisane trąbce, filharmonii czy skrzypcom. Tata był w końcu muzykiem klasycznym. Stąd różnorodność scen, na których odbywają się koncerty.
Pierwsza edycja była chmurą wielkich emocji, straty, smutku. Z zawodu jestem producentem. Postanowiłam, że muszę nad wszystkim zapanować, więc cała produkcja stała się dla mnie narzędziem walki ze stratą. Byłam żołnierzem, starałam się oddzielić od pracy bycie córką Zbyszka.
Udawało się?
Były momenty, gdy siedzieliśmy z ekipą telewizyjną i reżyserem, a gdy ktoś próbował delikatnie zwrócić mi uwagę jak mogłaby wyglądać scenografia, który tekst bardziej by się nadawał grany z offu, reagowałam płaczem. Zero profesjonalizmu. Gdy coś mi się nie podobało, nie byłam w stanie tego wyrazić, tylko natychmiast wychodziłam. Zdaję sobie sprawę z tego, jak trudne było to dla wszystkich. Praca na żywej tkance trwała przez trzy pierwsze edycje. Wszyscy płakali – artyści, orkiestra, technicy, dźwiękowcy, osoby, które nas spotykały. Nie był to dla mnie łatwy okres. Ale stworzyliśmy piękne koncerty, piękne festiwale. W dużej mierze wpływ miały na to pewnie te wszystkie emocje. Jako ekipa festiwalowa trzymamy się razem – jesteśmy rodziną. Młodzi artyści przyjeżdżają z rodzicami, część z nich wykonuje utwory taty dla swoich mam. Wszystko tu dzieje się na wielu przestrzeniach.
Dziś festiwal jest rozbudowywany. Angażujemy coraz więcej młodych muzyków, bo zależy mi na tym, żeby kolejne pokolenia odkryły tatę – w zupełnie nowej stylistyce. Tak było ze sceną elektroniczną. Zespoły zinterpretowały ojca w taki sposób, że stworzyły kompletnie nową szkołę, a muzyka Zbyszka Wodeckiego zaczęła pojawiać się w klubach, na imprezach. Festiwal zakorzenił się w Krakowie. W tym roku również pojawią się różne estetyki, jednak gówna gala oparta jest na klasycznym repertuarze Wodeckiego. Bo to cały czas jest potrzebne.
Masz w głowie jakieś wykonanie z tych sześciu festiwalowych lat, które wyjątkowo zakotwiczyło się w twojej pamięci?
Mam ich kilka. „Najpiękniejszy maj” w wykonaniu Andrzeja Lamperta. „Lubię wracać tam, gdzie byłem” Dawida Podsiadło – zaśpiewany po swojemu, pięknie. Uwielbiam „Opowiadaj mi tak” Ani Rusowicz i Kuby Badacha. „Izoldę” Igora Herbuta. Dużo tego. Nietypowe wykonania związane są najczęściej z „Pszczółką Mają” – wspaniale zrobił to Leszek Możdżer, który przygotował ten utwór na fortepian i motywował ludzi w odpowiednich momentach do klaskania. Leszek współpracował też przy muzyce „Wodecki Jazz ’70. Dialogi”, która odkrywa tatę z lat 70. jazzującego na skrzypcach. Świetny był Ralph Kaminski. Zawsze niepowtarzalna jest Alicja Majewska. Ostatnie wykonanie Zdzisławy Sośnickiej. Irena Santor. Jest mnóstwo wykonań, które lubię. Te wymienione przychodzą mi pierwsze na myśl.
Każda kolejna edycja jest nieoczywista, każda ma swój twist. Co będzie tym najważniejszym twistem podczas czerwcowej edycji festiwalu?
Twistem programowym jest poszerzenie repertuaru Zbyszka Wodeckiego na gali głównej o utwory Andrzeja Zauchy, Anny Jantar, Ady Rusowicz czy Skaldów. Pojawią się różni artyści z tamtych czasów, których wszyscy znamy. Chodzi nam o pielęgnowanie polskiej muzyki minionych lat w twiście pokoleniowym, ale z poszanowaniem tradycji.
Zagrają z nami Mitch & Mitch, Kamil Pater, który rozwinął projekt Męskiego Grania o kolejne utwory. Zaprezentujemy artystów, którzy mają spójny sposób postrzegania i czucia muzyki, jak ojciec i inne gwiazdy polskiej sceny lat 70. i 80.
Wróćmy na koniec do tytułu pierwszego dnia festiwalu – piosenki, która stała się motywem przewodnim wieczoru – „Znajdziesz mnie znowu”. Czy ty nadal szukasz w codzienności swojego ojca?
Tak. Lubię te wszystkie odbicia. Uśmiecham się, gdy słyszę tatę wchodząc do sklepów, jadąc taksówką. Gdy pracujemy nad festiwalem, planujemy jakąś zmianę, a nagle w radiu wybrzmiewa jego utwór, jest to dla nas potwierdzenie, że obraliśmy dobry kierunek. Na scenie plenerowej naszego festiwalu zawsze była dobra pogoda. Jeśli spadł deszcz, to dziesięć minut po zakończeniu koncertu. Przez to, że tyle czasu spędzam w archiwach, przesłuchuję nagrania taty, czasami czuję się, jakbym była jego managerką, a on miał dwadzieścia kilka lat.
Zdarza się też, że gdy idę ulicą i widzę mężczyznę poruszającego się podobnie, myślę o tacie. Ukochane nam osoby nie znikają. Pojawiają się w różny sposób, w różnych miejscach.