Reklama

Spis treści:

Reklama
  1. To skomplikowane
  2. Falochron przed burzami życia
  3. Tajemniczy ogród

Co do tego trendu specjaliści są zgodni. Nie, nie chodzi o prowadzenie podwójnego życia, ukrywanie drugiej rodziny czy posiadanie na boku kochanka lub kochanki. To układ, w którym partnerzy wciąż tworzą związek, ale funkcjonują bardziej jak współlokatorzy. Formalnie pozostają razem, jednak w praktyce prowadzą dwa odrębne życia. Choć dzielą dom, często razem wychowują dzieci i utrzymują wspólne finanse, ich emocjonalna więź zanika, brakuje bliskości, zainteresowania i wspólnych rozmów.

– Łączy nas kredyt i dzieci, żyjemy obok siebie. Nie narzekamy – mówi 36-letnia Lena z Wrocławia. W małżeństwie z Piotrem jest od ośmiu lat. Czy są z sobą szczęśliwi? Chyba tak. W końcu prawie wcale się nie kłócą, za to wzajemnie wspierają. On kibicuje jej w półmaratonach, ona jemu w zawodach szachowych. Jest dumna, że stworzyli system rodzinny, działający jak w szwajcarskim zegarku. On zawozi dzieci do szkoły, ona je odbiera. On jeździ do ortodonty, ona na balet i dżudo. On po drodze z pracy wstępuje do marketu, ona kupuje warzywa na lokalnym targu. Na jego głowie są kolacje, zmywarka i śmieci, ona odpowiada za śniadania, odkurzanie i pranie. W weekendy robią coś dla siebie. Czyli ona biega, czyta kryminały i chodzi z córką na zajęcia z ceramiki, a on morsuje, prowadzi kółko szachowe i gra z synem w Fortnite’a. – Jesteśmy w układzie partnerskim. Szanujemy się i lubimy. Chcemy się rozwijać, być lepszymi rodzicami. Tylko czasem się zastanawiam, kiedy przeoczyliśmy ten moment, gdy słowo „my”, zastąpiliśmy słowem „ja”. I kiedy zaczęło nam być wszystko jedno – kwituje.

To skomplikowane

Czy powinno nas to dziwić w dzisiejszym świecie? Przecież w każdym aspekcie gołym okiem widać, że szybkie tempo życia, nadmiar obowiązków zawodowych, nowoczesne technologie i rosnąca presja społeczna sprawiają, że relacje międzyludzkie zaczynają tracić na jakości i coraz częściej zyskują status „to skomplikowane”.

– Zacznijmy od zdefiniowania, co dokładnie znaczy być samemu – postuluje w jednym z wywiadów psychoterapeuta Robert Rutkowski. I zauważa: – Wielu osobom wydaje się, że ich to nie dotyczy. Mieszkają w bloku z 500 sąsiadami, mają rodziny. Czy jednak jest między nimi bliskość? Nawet żyjąc w jednym domu z drugim człowiekiem, można nie mieć pojęcia, czym ona jest. W moim odczuciu jej brak jest dżumą XXI wieku – uważa specjalista. Z jego obserwacji wynika, że często to, co łączy dwoje ludzi, którzy są z sobą, wcale nie jest bliskością. – To tylko wspólne realizowanie zadań w firmie nazywanej rodziną. Jeśli siadamy razem do posiłków, jest już odrobinę lepiej, ale dziś to luksus. Bliskość jest jednak dopiero wtedy, kiedy nie czytamy jednocześnie SMS-ów, nie scrollujemy ekranów, nie oglądamy telewizji. Bliskość jest wtedy, kiedy posiłek jest pretekstem, by porozmawiać. Nie walczyć na argumenty, ale wymienić się myślami. Nie istnieje miłość nieokazywana, podobnie jak nie ma nieokazywanej pracy. A my myślimy, że jeśli razem oglądamy seriale czy jeździmy na wakacje, to praktykujemy bliskość. To za mało – tłumaczy.

Według psycholożki i seksuolożki Aleksandry Żyłkowskiej z Uniwersytetu SWPS w Katowicach dzieje się tak, bo coraz trudniej jest nam rozpoznawać własne potrzeby, a to prowadzi do coraz większych trudności w komunikacji. Z kolei brak komunikacji rodzi kolejne trudności w relacji. I koło się kręci. – Związek uznajemy za udany, jeśli spełnia kluczowe potrzeby z piramidy Maslowa: potrzebę miłości, bezpieczeństwa, przynależności i akceptacji. Gdy potrafimy rozmawiać i jesteśmy siebie ciekawi. Problem pojawia się, gdy nie umiemy wyjaśnić pewnych tematów. Spieramy się o finanse, rodziców, wychowanie dzieci itd. Wtedy rośnie frustracja, a ona oddala – mówi. Tu kłania się teoria historii życia, czyli relatywnie nowe podejście do psychologii rozwojowej. Pozwala ona zrozumieć, w jaki sposób czynniki środowiskowe wpływają na różne aspekty życia, na rozwój człowieka, determinują jego wybory dotyczące wykorzystania zasobów czasu i energii. – Może się zdarzyć, że scrollowany w łóżku smartfon będzie pozornie ciekawszy dla mózgu partnera niż osoba leżąca obok. Łatwiej o haj dopaminowy, który błyskawicznie płynie do nas z ekranu, niż o czuły dotyk, ciepłe słowa, stopniowo i responsywnie budowane pożądanie – mówi Żyłkowska. Do tej tezy skłania się badaczka trendów kulturowych Anastasiia Fedorova obserwująca ludzi z pokolenia Z, wychowanych od początku ze smartfonem w ręku. Ustaliła, że są oni znacznie mniej zainteresowani seksem niż poprzednie generacje. Głośną dyskusję na ten temat wywołały kilka lat temu badania naukowców z Uniwersytetu Rutgers i Uniwersytetu w Albany, z których wynika, że Amerykanie w wieku od 18 do 23 lat uprawiają o 14 proc. mniej przygodnego seksu niż poprzednie pokolenia. Powód? Mówiąc w skrócie: przebodźcowanie.

Falochron przed burzami życia

U Leny i Piotra seks, owszem, jest. A raczej bywa. Choć gdyby się dobrze zastanowić, to raczej rzadkie i mechaniczne próby wskrzeszenia pożądania z przeszłości, o którym już dawno zapomnieli. – To nie jest tak, że już się nie pociągamy. Raczej tkwimy w zamrożeniu, czekając, że jakimś magicznym sposobem ktoś wyrwie nas z bieżączki, obowiązków szkolnych i codziennej walki o przetrwanie. I znowu postawi obok siebie, a my się na nowo zbliżymy – twierdzi Lena. Czy to się uda? Ma nadzieję, choć nie ma żadnego pomysłu na to, co powinni zrobić. Wie jedno – na pewno nie chcą się rozstać. – Boję się zostać sama. Ale też boję się nadmiernej bliskości, bo wtedy rodzi się współzależność i w razie czego trudniej jest odejść – tłumaczy zawiłości swoich uczuć. Zapytana, czy kocha męża, po chwili milczenia odpowiada pytaniem: – A czym właściwie jest miłość?

Według Sue Johnson, psycholożki klinicznej, terapeutki par i autorki bestsellerowych książek, np. „Siedem rozmów wzmacniających związek. Jak pogłębić relację i stworzyć emocjonalną bliskość”, miłość „prowadzi nas do emocjonalnego związania się z kilkoma najdroższymi osobami, które oferują nam bezpieczne schronienie przed burzami życia. Jest naszym falochronem, zaprojektowanym tak, aby dostarczał emocjonalną ochronę pozwalającą nam radzić sobie ze wzlotami i upadkami egzystencji”. Co zatem jest kluczem do tworzenia satysfakcjonującej miłosnej relacji?

John Bowlby, brytyjski psychiatra, twórca teorii przywiązania, uważa, że decydująca w relacji jest więź. Setki badań potwierdzają, że dorośli porozumiewają się w związkach językiem więzi. Teoria więzi uczy nas, że ukochana osoba to nasz azyl. Kiedy partner jest emocjonalnie niedostępny albo pozostaje obojętny, dręczą nas gniew, smutek, poczucie krzywdy, a przede wszystkim lęk. I to właśnie on stanowi wewnętrzny system alarmowy, który uruchamia się, kiedy nasze przetrwanie jest zagrożone. Dla tych, którzy czują się bezpiecznie w relacji, jest to stan przejściowy. Z kolei dla par, które łączą uszkodzone więzi, lęk jest przytłaczający, obezwładniający. Pojawia się stan pierwotnej paniki, a wtedy walczymy, uciekamy albo zastygamy.

Psycholożka Aleksandra Żyłkowska przytakuje: – Badania wskazują, że około 10 proc. Polaków odczuwa lęk przed bliskością. Może on stać się sabotażystą relacji, przybierając różne formy. Jedną z nich jest lęk przed konfliktem. Niektórzy wolą ustąpić, milczeć, godzić się nawet na niewygodne role, byleby tylko się nie kłócić. Mogą to być osoby, które nie zaznały złości jako adekwatnej i zdrowej emocji. Być może ktoś taki wychował się w rodzinie przemocowej i agresję ojca myli ze złością. W dorosłym życiu sam nie chce być agresywny, a więc tłumi złość, stając się obojętny. Bywa też odwrotnie, gdy suwak zapina się mocniej w kierunku bliskości, wybucha konflikt, który rozluźnia gorset. Oddala od siebie, to prawda, ale niektórym pozwala oddychać – opowiada.

Innym mechanizmem jest efekt Madonny i ladacznicy. To ambiwalentna postawa mężczyzny wobec natury kobiecej. W jego mentalności współistnieją dwa modele kobiety: porządna, cnotliwa, idealna żona i matka oraz zmysłowa, erotycznie wyuzdana kochanka. Taki mężczyzna ma problem, żeby w partnerce zmieścić obie role, a to z kolei wywołuje lęk kastracyjny, nieufność, wręcz poczucie zachwianej moralności. Odpowiednikiem tego mechanizmu u kobiet jest zespół rycerza i rozpustnika. Pierwszy jest ideałem męża, drugi ideałem kochanka. W takich związkach zdecydowanie częściej może dochodzić do zdrady. Ale czy jest to najgorszy scenariusz, jaki czeka na partnerów? Czy to zawsze oznacza koniec związku? Niekoniecznie.

Esther Perel, belgijska psychoterapeutka, w książce „Kocha, lubi, zdradza. Nowe spojrzenie na problem wierności i niewierności w związku” pisze, że zdrada okazuje się tak wytrzymała, że instytucja małżeństwa może jej tylko pozazdrościć. Kładąc nacisk na moralną ocenę ludzi, jednocześnie odsuwamy na bok istotne pytania. Czy niewierność mówi coś o małżeństwie jako instytucji? Dlaczego liczba zdradzających nie maleje, lecz rośnie? Zdaniem Perel jedne zdrady są aktami sprzeciwu, małymi rebeliami wywołanymi toksycznym związkiem, nudą, pragnieniem nowości lub próbą udowodnienia, że jeszcze ma się ten magnetyzm, który przyciąga. Inne wprost przeciwnie – są aktami braku tegoż sprzeciwu wobec nieznanej, obezwładniającej miłości. Czarno-biały obraz zdrady nie wytrzymuje próby czasu i nie odzwierciedla złożoności problemu. Perel pisze, że gdy wdajemy się w romans, to często nie odwracamy się od naszego dotychczasowego partnera, lecz od tego, kim staliśmy się w tym związku. Szukamy nie tyle nowego kochanka, ile nowej wersji samego siebie. „Nader często najbardziej upajającym innym, jakiego można znaleźć w romansie, jest nie nowy partner, tylko nowe ja”.

Tajemniczy Ogród

Co zatem zrobić, by nie wpaść w pułapkę równoległego związku? Nie ma jednej odpowiedzi. Psychologowie radzą się zastanowić, z jakich powodów pozostajemy w danej relacji. Czasami nie ma sensu ratować czegoś, co już nie istnieje. Nie wszystko można naprawić, nie wystarczą warsztaty tantryczne czy terapia, by wskrzesić coś, czego już nie ma. A gdy brakuje szacunku, przyjaźni, miłości, życzliwości, za to są same pretensje, krzyki i nieporozumienia, szala zysków i strat przechyla się na niewłaściwą stronę. Dlatego psycholożka Aleksandra Żyłkowska stawia na profilaktykę. Jej zdaniem założenie, że nasz partner jest jak produkt instant „5 w 1” to błąd. – Chciałybyśmy, żeby był przyjacielem, powiernikiem tajemnic, obrońcą jak ojciec, psychoterapeutą, kochankiem i partnerem. To tak nie działa, nie da się tego pomieścić w jednej osobie. Każda relacja ma swoje prawa: plotkujemy z koleżanką, a sypiamy nie z ojcem, tylko z partnerem – podsumowuje.

Esther Perel myśli podobnie – oczekujemy od siebie zbyt dużo. „W dzisiejszych czasach zwracamy się do jednej osoby po to, co dawniej zapewniała jednostce cała wioska: poczucie przynależności, znaczenia, ciągłości. Jednocześnie uważamy, że druga połówka zapewni nam romantyzm oraz emocjonalną i seksualną satysfakcję” – pisze. To wielka presja, zwłaszcza że z historycznego punktu widzenia te postulaty wydają się stosunkowo nowe. Według Perel miotamy się wszyscy, bo jako społeczeństwo dopiero adaptujemy się do wielkich zmian – kulturowych, społecznych, technologicznych. Jeszcze nigdy człowiek nie żył tak długo ani nie miał tak dużej wolności seksualnej jak dziś. I choć psychoterapeutka nie pisze nic o aplikacjach randkowych (bo jej książka powstała w 2006 roku), to już wtedy zaznacza rolę telefonu komórkowego, który może zadzwonić zawsze i wszędzie, oplatając człowieka jak bluszcz.

Reklama

Wszystkiemu winne są skrajności. Zbyt duży dystans uniemożliwia zbudowanie więzi. Brak własnej przestrzeni z kolei redukuje poczucie wolności. Każdy potrzebuje własnego tajemniczego ogrodu. Odrębność, tajemnica i niepewność są kluczowe dla podtrzymania zainteresowania i pożądania w związku, a najlepszą formą inwestycji w relację jest zdaniem Perel umiejętność pielęgnowania bliskości z samym sobą. Autorka pozostawia nadzieję nawet dla związków, które chwilowo tkwią w zamrożeniu. – Można nazwać mnie idealistką, ale naprawdę wierzę, że miłość i pożądanie nie wykluczają się wzajemnie. One po prostu nie zawsze występują jednocześnie.

Reklama
Reklama
Reklama
Loading...