Reklama

Przedwojenna kamienica na warszawskich Filtrach. Tu razem z mężem i dorosłymi już dziećmi mieszka nasza bohaterka. Choć znam ją od ponad dekady, kiedy stanęła w drzwiach, by mnie powitać, przez chwilę autentycznie jej nie poznałem. Miała mocny make-up, bo dopiero co skończyła zdjęcia do tego materiału. Tymczasem na co dzień prawie się nie maluje. Ale po niezręcznym początku wszystko potoczyło się już gładko. Mieszkanie Marty zajmuje dwa poziomy. Jest jasne i przestronne, a przy tym wyjątkowo przytulne. Kupiła je 18 lat temu. Parter z piwnicą, którą przerobiła na dodatkowe piętro. – Właścicielka całej kamienicy prowadziła restaurację na Starym Mieście i tutaj też początkowo był tego typu nastrój. Wszystko łososioworóżowe, dużo sztukaterii, złote, wiszące lampy. A w suterenie tysiące talerzy, kubków, szklanek. Już wtedy jeździłam na sesje do Mediolanu, gdzie miałam okazję oglądać nietuzinkowe wnętrza. I niektóre z tamtych rozwiązań postanowiłam wcielić w życie w tej przestrzeni – opowiada. Efekt? Lekki, loftowy klimat w zabytkowym wnętrzu. Na parterze salon, łazienka i pokoje córek: 18-letniej Stefanii i 20-letniej Heleny, która studiuje zarządzanie komunikacją w modzie, produkcji żywności i zrównoważonym rozwoju w Mediolanie. Na minus jeden: kuchnia z jadalnią, sypialnia i garderoba. A do tego prywatny ogródek w samym centrum Warszawy, do którego w lato przenosi się ich życie rodzinne.

Reklama

Marta Kalinowska: " Pamiętam, jak z wypiekami na twarzy rozpakowywałyśmy ubrania, które przyjeżdżały do nas w kartonach z showroomów największych domów mody"

W zasadzie do świata mody trafiła przez przypadek. Ukończyła wzornictwo na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie i pracowała jako dekorator wnętrz na planach filmowych. Na jednym z nich poznała młodego, świetnie zapowiadającego się reżysera Jana Holoubka, z którym od razu się zaprzyjaźnili. A przez niego Filipa Niedenthala – wówczas redaktora mody w magazynie „Viva! Moda”. – Powiedział: „Chodź. Spróbuj. Może ci się spodoba ta moda”. I tak namówił mnie na staż w gazecie. Zostałam asystentką Alicji Kowalskiej (wtedy redaktorki naczelnej „Viva! Moda” – przyp. red.), która mnie szkoliła. Potem Marcin Tyszka szepnął o mnie dobre słowo Baśce Czartoryskiej, która zatrudniła mnie jako stylistkę
w „Twoim Stylu” – mówi. Aż po kilku latach trafiła pod skrzydła ELLE na stanowisko szefowej działu mody. – Do mojego zespołu przyjęłam Zuzkę Kuczyńską (dziś właścicielkę marki Le Petit Trou – przyp. red.), Różenę Opalińską i dziennikarkę Maję von Horn. Razem wyjeżdżałyśmy na tygodnie mody, robiłyśmy po kilka sesji zdjęciowych do numeru. Pamiętam, jak z wypiekami na twarzy rozpakowywałyśmy ubrania, które przyjeżdżały do nas w kartonach z showroomów największych domów mody. To był ekscytujący okres – opowiada. Po nim przyszedł czas na działalność dydaktyczną, w roli wykładowcy w nowo powstałej Katedrze Mody ASP. A niedługo później na własny biznes – agencję kreatywną i produkcyjną Hartwig Fashion, którą założyła z koleżanką po fachu – Olgą Piekarską. – Ponad dwie dekady kariery w branży, a mój styl tak naprawdę niewiele się zmienił. Mam wrażenie, że zawsze ubierałam się podobnie – mówi. Dobrze zna swoje ciało – jego wady i zalety. Nigdy nie ma problemu z dobraniem rozmiaru. Nawet gdy kupuje przez internet. Choć ostatnio robi to rzadko. Jakiś czas temu pozbyła się dużej części swoich rzeczy. – Czułam się przebodźcowana. Potrzebowałam, by to, co definiuje mnie wizualnie, czyli dom i szafa, uspokoiły się.

Dziś Marta Kalinowska stawia na minimalizm

W tej masie bibelotów już nie wypoczywałam. – Większość z markowych rzeczy sprzedała na platformie z luksusowymi rzeczami z drugiej ręki – Vestiaire Collective, niektóre oddała córkom. Dziś ma bardzo ograniczoną liczbę ubrań, które nosi. Większość to marynarki. Śmieje się, że miała je, zanim jeszcze stały się modne. Krótkie, długie, szerokie, dopasowane. Zestawia je z longsleeve’ami, bo nie lubi T-shirtów, i klasycznymi dżinsami, najlepiej od Calvina Kleina. To już daje jej możliwość stworzenia dziesiątek różnych kombinacji. Do tego sportowe ubrania wykonane z technicznych tkanin, które miksuje z modowymi klasykami. To z kolei wynik zmiany trybu życia. Od jakiegoś czasu regularnie ćwiczy, a zamiast auta wybiera spacer po mieście. – Cenię sobie te ciuchy za funkcjonalność, ergonomię. Ogólnie wybieram rzeczy wygodne, z dobrej jakości tkanin, w których ciało dobrze się czuje. Nie mam praktycznie żadnych sukienek i spódnic. I naprawdę uważam, że na szafie zbudowanej z kilkudziesięciu porządnych ubrań i kolekcji fajnych dodatków można parę lat jechać. A trendy wprowadzać niuansami czy sposobem stylizacji – stwierdza.

Reklama

A ulubiony dodatek? Kuferek Louis Vuitton, w którym trzyma stare zdjęcia i listy. Kupiła go kilka lat temu na wyprzedaży garażowej na Saskiej Kępie. – Pani, która go sprzedała, była żoną potwornie bogatego Syryjczyka. W domu miała obłędną kolekcję mody, np. garsonki Diora szyte na miarę – mówi. Ma słabość do okularów przeciwsłonecznych i biżuterii. – Ten zbiór ciągle się powiększa. Biżuterii się nie oddaje, ma się ją na całe życie. Lubię każdą – szlachetną i sztuczną. Łączę srebro ze złotem i plastik z metalem. Jestem fanką lombardów. W tych na Mazurach, gdzie często jeżdżę, wciąż można znaleźć dużo ciekawych błyskotek z lat 60. i 70. Przestałam za to już kochać polskie lumpeksy. Uważam, że ich złote czasy się skończyły. Jeśli już, to chodzę do vintage shopów z wyselekcjonowanym asortymentem. Ikoniczną 2.55 Chanel kupiła właśnie z drugiej ręki. Chodzi w niej rzadko, bo zdecydowanie bardziej ciągnie ją do butów. Często nosi je przekornie do pory roku. W zimie wsuwane klapki. Latem kowbojki i kozaki. A na niektóre rzeczy to w ogóle woli tylko patrzeć, jak klasyczny trencz Burberry czy welurowe pantofle Ferragamo. – Czasem modę wystarczy po prostu podziwiać – stwierdza.

Reklama
Reklama
Reklama