Jeremy Scott: M jak Moschino
Buntownik w świecie elegancji, gwiazda pop wśród projektantów. Amerykanin Jeremy Scott staje na czele Moschino. To nowy rozdział w historii mediolańskiego domu mody.
Kulisy mediolańskiego pokazu Moschino. Na wieszakach czerwone mundury z żółtym znaczkiem McDonald’s przerobionym na przypominający serce znak domu mody Moschino. Obok sukienki. Jedna wygląda jak gigantyczna czekolada Hershey’s, inna jak pudełko popcornu z mikrofalówki. Do tego suknia ślubna z tabelą wartości odżywczych. To pierwszy pokaz Jeremy’ego Scotta w roli dyrektora kreatywnego Moschino. Projektant w koszulce z napisem „I don’t speak Italian but I do speak Moschino” siada na chwilę obok matki i siostry. – Kibicują mi – mówi Scott. – Zawsze mam przy sobie kogoś z rodziny. W głębi duszy pozostałem chłopcem z farmy na Środkowym Zachodzie.
W tym czasie widownia wokół wybiegu powoli się zapełnia. Zajmujemy miejsca i odpakowujemy prezenty, gumowe etui do iPhone’a 5 w kształcie pudełek frytek z McDonald’s. Wrzucamy ich zdjęcia na Instagram i czekamy. Mija prawie godzina, zanim dociera honorowy gość, a prywatnie przyjaciółka Scotta, Katy Perry, która macha na przywitanie wiercącej się ze zniecierpliwienia publiczności.
Pokaz szokuje. Wywołuje uśmiechy i brawa. Część krytyków podsumowuje tę satyrę na kulturę fast foodu jako „cynizm... wykalkulowany atak na łatwy cel, nastawiony na tani poklask” (Vanessa Friedman w „Financial Times”). Inni doceniają inteligentny humor.
Scott nawiązuje do tradycji marki. Jej założyciel Franco Moschino lansował T-shirty z napisem „Fashion is full of chic” („Moda jest pełna szyku”, przerobione powiedzenie „full of shit”, czyli zakłamana, pełna fałszu) czy „Ready to where?” („Gotowy na co?”, nawiązujące do hasła „ready to wear” – gotowy do noszenia). Na jednym z pokazów Franco Moschino ubrał modelki w chanelowskie żakiety i uszy Myszki Miki.
30 lat później Scott proponuje równie kontrowersyjną parodię słynnych żakietów, nawiązując do mundurka McDonald’s. „Większość z nich mogła zostać wykupiona przez ogromną rzeszę pracowników tej sieci” – podśmiewają się krytycy.
ZAWÓD PROWOKATOR
Niezależnie od tego, co Jeremy Scott chciał powiedzieć swoją kolekcją, osiągnął cel – wszyscy mówią o Moschino i o nim samym. Już w latach 90. i na początku XXI wieku Scott lubił prowokować. Nosił na głowie irokeza, miał wygolone brwi, a na zębach złoty grills z kłami wampira i napisem „Jeremy”. Swoją pierwszą oficjalną kolekcję pokazał w Paryżu w 1997 roku. Nazywała się „Rich White Women” („Bogate białe kobiety”) i składała się jedynie z białej skóry i białych T-shirtów z napisami „Vive l’avant-garde!”. To był początek nowej ery. To właśnie wtedy potężne luksusowe domy mody zaczęły łapczywie zatrudniać młodych projektantów lub płaciły im duże pieniądze za projektowanie kolekcji. Scott twierdzi, że odmówił pracy dla Emilio Pucci, Versace, Paco Rabanne i Chloé. Stworzył własną markę, w której cyniczny humor był na pierwszym planie.
W swojej najbardziej pamiętnej kolekcji, przedstawionej w paryskim Cirque d’Hiver w marcu 2001 roku, podsumował ówczesną rzeczywistość pokazem, w którym supermodelki, ubrane w zwiewne suknie z motywem dolara, wystylizowane na zwyciężczynie teleturniejów, pchały przed sobą złote wózki na zakupy.
W 2002 roku Scott rozpoczął współpracę z marką Adidas, dla której zaprojektował jasne neonowe kurtki fleki i kultowe buty „ze skrzydłami”. Jego ubrania pokochały gwiazdy, a on sam stał się jedną z nich: ma ponad milion fanów na Facebooku, Instagramie i Twitterze. Aż dziwne, że Moschino czekało tak długo, by go zatrudnić.
– Chcę być projektantem dla ludu – oświadcza, gdy spotykamy się w siedzibie Moschino w Mediolanie. W foyer wita gości naturalnej wielkości pluszowa krowa. Scott ma na sobie spodenki ze sztucznego futra w leopardzie cętki, neonowo żółto-białe skarpetki i jasne adidasy. – Chcę prowokować. Przede wszystkim do uśmiechu – mówi.
Nieczęsto się zdarza, by projektant przyznawał, że uznanie w mediach społecznościowych jest dla niego tak ważne. – Traktuję to śmiertelnie poważnie. Dla mnie lajki są wyznacznikiem sukcesu – mówi. Pytam, czy czyta krytyczne komentarze o swoich projektach. – Ludzie nie rozumieją dowcipu. W swoją pracę nie wkładam mniej miłości, refleksji, inspiracji i poszukiwań niż Miuccia. Zawsze mam ten sam cel: stworzyć coś, co wywołuje poczucie głodu i pragnienie, by mieć właśnie to.
CUDOWNE DZIECKO MODY
Jeremy Scott urodził się i wychował na farmie koło Kansas. W szkole się wyróżniał. – Używałem swojego ciała jak artysta płótna. Starałem się wyrazić siebie, wymyślając ekstremalne stylizacje – wspomina. Wokół niego zawsze było kilka przyjaciółek, którym kreował image – jednej na przykład przez jeden semestr zaproponował styl cygański, potem lat 60. czy złej dziewczynki z lat 50. – Byłem dyrektorem kreatywnym ich wyglądu, a one dla mnie małymi domami mody.
W wieku 14 lat zaczął się uczyć języka francuskiego, ponieważ już wiedział, że będzie projektantem i będzie robić pokazy w Paryżu. W 1992 roku przeniósł się do Nowego Jorku, aby studiować w Pratt Institute. W tamtym czasie nosił długie warkoczyki i buty na platformach.
– Pratt Institute całkowicie mnie zachwycił: europejska wrażliwość, futurystyczne pomysły – powiedzieli mi, że do nich pasuję. To właśnie podczas nauki w Pratt Scott był przez chwilę na stażu u szefowej PR Moschino, Michelle Stein, która zaoferowała mu pracę.
W wieku 21 lat przeprowadził się do Paryża. Zatrudnił się w dziale promocji klubu nocnego Folies Pigalle, a ze swoich skromnych dochodów stworzył pierwszy undergroundowy show, w którym zabłysnął rzeczami z paryskiego pchlego targu i papierowymi fartuchami szpitalnymi. Jego dwie kolejne prezentacje zostały wyróżnione prestiżową nagrodą dla najlepszego projektanta Venus de la Mode. Karl Lagerfeld przyjął go do grona swoich przyjaciół, zapraszał na sesje zdjęciowe, przymiarki specjalnych kolekcji i wyjazdy do Monako i Rzymu. – Możliwość bycia blisko niego była dla mnie ogromnym darem. To niezwykły człowiek. Czy projektant nadal się z nim widuje? – Nie, żyję teraz zupełnie innym życiem... Zakochałem się w Los Angeles – mówi Scott, który przeprowadził się tam w 2002 roku.
– To najbardziej amerykańskie z amerykańskich miast. Kocham jego pogodę i kolor nieba. Tu jest energia, synteza popkultury i hollywoodzkiej wiary w twórczość. A to wszystko tak daleko od świata mody. – Jedyną osobą stamtąd, z którą jestem bardzo blisko i regularnie się spotykam, jest Hedi [Slimane], bo znam go od zawsze. Rozmawialiśmy bardzo poważnie o Moschino, zanim przyjąłem tę pracę. Był jedną z pierwszych osób, z którymi o tym rozmawiałem. Powiedział, że w 100 proc. nadaję się na to stanowisko i że ludzie mnie pokochają, a dzieciaki zrozumieją.
SKANDALISTA W SIŁOWNI
Jeremy Scott nie jest taki, jakiego się spodziewałam. Jego kreacje są krzykliwe, ale on jest delikatny. Lansuje twardy, uliczny image, ale sam prowadzi wzorowy tryb życia. Zapewnia, że nie tylko nigdy nie brał narkotyków ani nie palił marihuany, ale nawet nie spróbował papierosa ani nie pije kawy... Wyznaje ze śmiechem, że nie przyznaje się do tego zbyt często, bo ma wrażenie, że ludzie będą tym rozczarowani. – Kocham zajęcia ze spinningu na siłowni i mam rosyjską trenerkę, która wyciska ze mnie siódme poty. Jest naprawdę straszna! Och! Będzie na mnie strasznie zła – wyznaje mi na stołówce Moschino. – Bo zjadłem dwa talerze penne all’amatriciana i porcję lodów.
W przyszłym roku skończy 40 lat. – Im jestem starszy, tym bardziej pewny siebie i zrelaksowany – mówi. – Wiem, czego chcę, i żadna krytyka mi tego nie odbierze.
Tekst Rebecca Lowthorpe