Reklama

O tym pokazie mówili wszyscy. W monumentalnym Grand Palais scenografia naśladująca paryską ulicę. Fototapety z kamienicami, betonowa wylewka imitująca bruk. Modelki, chodzące po wybiegu inaczej niż zwykle. Pewnie, dynamicznie, we własnym tempie, niewymuszonym przez rytmiczną muzykę. Ubrane jak młode sufrażystki. W militarne marynarki, białe koszule z rozłożystymi kołnierzami, czarne spodnie ogrodniczki. Na wielki finał modelki Cara Delevingne i Gisele Bündchen prowadziły grupę dziewczyn z transparentami: „History is her story”, „Women’s rights are more than alright”, „One is not born but becomes a woman”. Tak wyglądał pokaz Chanel na sezon wiosna–lato 2015. Do udziału w show Karl Lagerfeld zaprosił Caroline de Maigret. 39-letnia modelka wydała właśnie książkę „How to Be Parisian”, na której wstępie deklaruje: „Jesteśmy córkami rewolucjonistek z 1968 roku. Musimy kontynuować dzieło, które zaczęły nasze matki”. Dla Maigret podobnie jak rzeszy młodych Francuzek emancypacja i moda są nierozłącznym duetem. To pokolenie, dla którego nowe szpilki od Saint Laurent i zabójczo czerwona pomadka nie wykluczają feministycznych poglądów. Nie muszą (chociaż jeśli chcą, mogą!) wkładać jak modelki na wybiegu Chanel rewolucyjnych mundurków. Dla Lagerfelda to coś nowego. Niemiecki projektant jeszcze niedawno głośno deklarował, że „Adele powinna zdecydowanie schudnąć”, i nieraz wspominał: „Dobrze, że nie mam dzieci, nie zniósłbym brzydkiej córki”. Organizacje feministyczne wielokrotnie ogłaszały go „najbardziej antykobiecym z projektantów”. Teraz mają ciężki orzech do zgryzienia.
Lagerfeld powtarza, że wszystko robi dla żartu. Czyżby i tym razem była to prowokacja? Niektórzy dopatrują się w pokazie Chanel hołdu dla samej Coco, która nieświadomie była prekursorką feminizmu w modzie. Wyzwalając kobiety z gorsetów, ubierając je w spodnie i sportowe marynarki, dawała im wolność. – Karlowi po raz pierwszy udało się osiągnąć magiczny efekt. Oglądając show, nie myślałam: „Chcę te ubrania!”, tylko: „Taką kobietą chcę być” – pisze Liz Hoggard, dziennikarka „The Guardian”.

Feminizm jest sexy
Trudno stwierdzić, czy Karl Lagerfeld jest lepszym projektantem, czy biznesmenem. Jedno jest pewne. Jak radar wyłapuje najnowsze trendy i natychmiast zamienia je w milionowe zyski. Moda od kilku sezonów przechodzi intensywną przemianę – zamiast narzucać cokolwiek kobietom, wsłuchuje się w ich potrzeby. Kiedyś się mówiło, że seks sprzedaje, teraz feminizm stał się seksowniejszy od seksu. Malala dostaje Nagrodę Nobla, Emma Watson i Victoria Beckham przemawiają na zgromadzeniu ONZ o prawach kobiet. Nawet Rihanna przyłącza się do instagramowej akcji #Bringbackourgirls, która nagłaśnia problem porwań młodych dziewcząt w Nigerii. Gwiazdy porzucają wizerunek rozkapryszonych diw czy wyluzowanych imprezowiczek. Teraz pustka w głowie oznacza medialną śmierć. Liczą się misja, poglądy. Jednocześnie postawa ak- tywistki nie oznacza wcale przybrania wizerunku, z którym stereotypowo kojarzy nam się feminizm. Wyciągnięte T-shirty, spodnie bojówki, nieogolone nogi – to wszystko jest archaiczną karykaturą. Gdy w 1990 roku feministka i krytyk literacki Elaine Showalter napisała w „Vogue’u” artykuł „Profesor nosi Pradę”, przyznając się, jak bardzo kocha ubrania, wywołała falę krytyki swojego środowi- ska. Dziś młode feministki nie wstydzą się mody. Wiedzą, że między wizerunkiem seksownej lalki a wcieleniem szarej myszki jest cała gama możliwości. Ale zamiast bezmyślnie podążać za trendami, kupują świadomie. Ubrania nie są dla nich celem, a jedynie narzędziem do jego osiągnięcia. Dla nich moda to język. Wiedzą, że negując go, stają się w pewnym sensie analfabetkami. – Moda daje pracującej klasie kobiet wyzwolenie, siłę i środki wyrazu – przekonuje Linda M. Scott w książce „Fresh Lipstick. Redressing Fashion and Feminism” („Świeża szminka. Między modą i feminizmem”). Wiedziały o tym kobiety już w latach 80. Ubrane w marynarki z poduszkami i spodnie z wysoką talią od Montany czy Muglera podbijały świat wielkich korporacji, rządzonych przez mężczyzn. Taki styl nazwano power dressing. Moda dawała im równie dużą siłę co dyplom renomowanej uczelni.

Rewolucjonistki na etacie
Miesiąc temu umarł Oscar de la Renta. Skończyła się epoka projektantów, którzy traktowali kobiety jak klejnoty. Którzy wierzyli, że jedyne, co mamy do roboty, to wyglądać pięknie. Mówi się, że podziwiamy modę, którą tworzą mężczyźni, ale najchętniej ubieramy się tak, jak projektują kobiety. Stella McCartney, Phoebe Philo czy Isabel Marant to nowa generacja projektantek, które nie owijają nas w falbany, kokardy ani żakardy. – Współczesna kobieta musi odwieźć dzieci do szkoły, spędzić kilka godzin w pracy, a wieczorem chce wyglądać obłędnie na kolacji ze znajomymi. Ubranie nie może jej utrudniać życia. Nie może być kolejnym wyzwaniem – deklaruje Philo. Moda, którą tworzą kobiety, bywa minimalistyczna, bywa romantyczna, bywa rockowa, ale ma jeden wspólny mianownik: jest funkcjonalna. Dokładnie taką widziała ją Coco Chanel, która zamieniała atrapy na prawdziwe kieszenie, a słynną torebkę 2.55 stworzyła na łańcuszku, by uwolnić ręce. Kobiety za sterami domów mody skutecznie wyleczyły nas z dawnego przekonania, że musimy cierpieć, by świetnie wyglądać. To dzięki nim kupujemy inaczej. – Buty na platformach umarły z dnia na dzień. Dziś najlepiej sprzedają się kolorowe modele Nike. Kobiety noszą je do płaszczy XXL. Ubierają się zupełnie inaczej niż jeszcze rok temu – mówi mi Antonia Giacinti, właścicielka prestiżowego bu- tiku Excelsior w Mediolanie. Chętniej wkładamy garnitur oversize niż przykrótką sukienkę opinającą ciało. Nie wstydzimy się nosić sportowych butów do ołówkowych spódnic, a ultrawysokie szpilki kupujemy tylko, gdy są naprawdę wygodne. Niektórzy projektanci do feminizmu odwołują się dosłownie. Miuccia Prada w zeszłym sezonie nadrukowała na sukienki rysunki inspirowane feministycznymi muralami z Los Angeles. J.W. Anderson lansuje na wybiegach golfy, plisowane spódnice i mokasyny takie jak w późnych latach 60. nosiła sama Simone de Beauvoir. Riccardo Tisci głośno deklaruje w wywiadach: „Jestem feministą. Świat byłby lepszy, gdyby rządziły nim kobiety”.

W nowym opakowaniu
Kilka miesięcy temu brytyjskie ELLE zaprosiło czołowe agencje reklamowe do akcji „rebrandingu” feminizmu. Powstała seria plakatów zachęcająca kobiety do walki o swoje prawa w życiu prywatnym i pracy. „Jeśli on ma takie samo stanowisko, zapytaj go o zarobki” – zachęca jedno z haseł. – Musimy przestać lekceważyć modę – pisze Reni Eddo-Lodge, dziennikarka zajmująca się feminizmem. – To pomogłoby wielu kobietom patrzeć na nią świadomie – dodaje. Akcję „Rebranding Feminism” brytyjskiego ELLE śledzi w mediach społecznościowych 130 milionów użytkowników. W grudniu ukazał się pierwszy „Feminism Issue”, numer w całości poświęcony feminizmowi. – Współpracujemy z Fawcett Society, organizacją, która od XIX wieku walczy o prawa kobiet. W numerze obok sesji mody znajdą się wywiady z inspirującymi kobietami, artykuły wybitnych specjalistów – mówi Lorraine Candy, redaktor naczelna magazynu.
W londyńskim Design Museum rozpoczyna się właśnie wystawa „Women Fashion Power”, która potrwa do końca kwietnia. W przestrzeni zaprojektowanej przez wybitną architektkę Zahę Hadid znajdą się materiały wideo, zdjęcia i ubrania. Znajdą się tam projekty Vivienne Westwood, prywatne zbiory założycielki sklepu Net-a-porter.com Natalie Massenet i księżnej Diany. Kobiet, dla których moda była jednym z najważniejszych środków ekspresji, jednym z narzędzi do budowania wizerunku i autorytetu. Wygląda na to, że moda i feminizm na dobre zakopują topór wojenny.
Tekst Ina Lekiewicz

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama