Reklama

Co zrobić, by w Dubaju w środku lata temperatura spadła z 45 do 24 stopni? Bo tylko wtedy na pokaz mody zgodzi się wpaść szejk emiratu... Niezłe wyzwanie, prawda? – śmieje się 27-letnia Joanna Blicharska-Jarosz, producentka wspomnianego pokazu. Do Dubaju przyjechała z mężem, dostał tu pracę w firmie konsultingowej. O Zjednoczonych Emiratach Arabskich nie wiedziała wiele. Bała się, że będzie musiała nosić czarną abaję, że nie będzie mogła wyjść na ulicę i że nie będzie mogła pracować. W Warszawie (przyjechała do niej z Krakowa) skończyła zarządzanie i organizowała imprezy w Sheratonie...
– Na szczęście pierwszego wieczora po przyjeździe w sklepie pod domem wpadłam na dziewczynę w spódnicy tak krótkiej, że nie odważyłabym się tak wyjść na ulicę nawet w Polsce! – wspomina Joanna. – Natychmiast pozbyłam się obaw co do ubioru. Joanna odkrywa Dubaj: ponad 200 narodowości, rdzenni obywatele Emiratów to tylko kilka procent mieszkańców. Zachwyca ją najwyższy budynek na świecie (Burdż Chalifa), moda (w galeriach handlowych są wszystkie luksusowe marki świata), imprezy. Te ostatnie chciałaby robić tu, bo pamięta, jak organizowała eventy w warszawskim hotelu. – Przecież nie ma pani żadnego doświadczenia! – słyszy jednak na każdej rozmowie. Bo to zdobyte poza Dubajem absolutnie się nie liczy. – Słyszałam też, że bez dubajskich znajomości nic tu nie wskóram – wspomina.
I już niemal ma się poddać, ale tego dnia na polskim forum na Facebooku czyta, że znajomy znajomej, pewien Brytyjczyk, szuka kogoś do organizacji pokazu mody. To było rok temu. – Ta rozmowa kwalifikacyjna była zupełnie inna niż pozostałe. Żadnych pytań o doświadczenie, tylko o wizję i pomysły. No i czy używam peceta czy  maca – mówi Joanna. Brytyjczyk umie zdobywać niezwykłe kontrakty. I szuka ludzi, tak jak on freelancerów, niebojących się wyzwań. Impreza „Vogue Italia” niewątpliwie nim jest: pokaz ośmiu najlepszych lokalnych projektantów, 700 gości, m.in. Naomi Campbell i naczelna magazynu oraz szejk nieznoszący upałów. – To dla niego zrobiliśmy scenę z podłogą chłodzoną od dołu. Od pasa w górę obiecane dwadzieścia kilka stopni Celsjusza, tylko nogi marzły – śmieje się Joanna. Impreza perfekcyjnie się udaje, ale szejk chyba nie wierzył, że Polka z Brytyjczykiem mogą skutecznie schłodzić Dubaj, bo się nie pojawia. Za to wkrótce pojawiają się propozycje kolejnych imprez: wyścigi Formuły 1 w Abu Zabi, największy na świecie pokaz sztucznych ogni (pobity rekord Guinnessa), pokaz Chanel, po którym Joanna osobiście żegna jednego z gości – Karla Lagerfelda. – Tak, bez znajomości w Dubaju nic się nie wskórs. Tyle, że ja znajomości błyskawicznie nawiązuję!-śmieje się. Mam jeszcze jeden atut, który tu wyjątkowo się liczy: kreatywność i elastyczność. Często przy jednym projekcie pracują ludzie kilku narodowości. Wtedy łatwo o zaskakujące sytuacje – opowiada. Przygoda z Dubajem miała skończyć się po dwóch latach, tyle trwa kontrakt męża Joanny. I co? Właśnie mija drugi rok, a oni nie zamierzają pakować walizek, by wrócić do Polski. Ba, zaczynają na dobre się rozkręcać! Joanna, gorąca orędowniczka zdrowej żywności, wraz z przyjaciółką z Włoch dostała właśnie prawo do przyznawania certyfikatów slow food dubajskim restauracjom. I organizowania slowfoodowych imprez i szkoleń. Strach przed kolejnym wyzwaniem? – W Dubaju stresuję się mniej niż w Polsce! Choć rozmach i budżety są znacznie większe. Dlaczego? Może to kwestia optymizmu tutejszych ludzi albo widoku z okna na Zatokę Perską, który nieodmiennie zaskakuje mnie co rano?

Reklama

WINDA JEDZIE W BOK
Agata Leliwa-Nowicka widok z okna też ma niezwykły – panorama Hongkongu. Biuro architektoniczne CL3 Architects, w którym pracuje, mieści się na 30. piętrze jednego z drapaczy chmur. Agata ma dopiero 26 lat, a projektuje spa dla Marriotta w Chinach i tutejsze centrum handlowe. Tempo, w jakim pokonała drogę ze Stoisławia, podkoszalińskiej wsi, w której nie miała internetu, do azjatyckiej metropolii, gdzie „sky is the limit”, porównuje do błyskawicznej windy, którą dziś wjeżdża do biura. – Wychowałam się na liczącej pięć bloków wsi przy zakładach zbożowych, gdzie jedynymi atrakcjami były morze i pola – wspomina Agata. – Rodzice zadbali o moje solidne wykształcenie, mama woziła mnie do Koszalina na lekcje chóru, tańca, zajęcia plastyczne, teatralne – dodaje. Ciągnęło ją na scenę. Po maturze dostaje się do Studium Wokalno-Aktorskiego w Gdyni, na drugim roku zagrała niewielką rolę w musicalu „Fame” w Teatrze Muzycznym i epizod w Teatrze Telewizji u boku Kingi Preis. – Aż pewnego dnia wkręciłam się, bo nie miałam zaproszenia, z koleżanką, też studentką, na bankiet Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Dla żartu i by zobaczyć wielki świat. Tego wieczora piłam szampana i tańczyłam z jakimś francuskim reżyserem – wspomina. (To był Frédéric Auburtin, kilka lat później złapią kontakt przez Facebooka). – Poczułam, że Trójmiasto i Polska to za mało i chcę czegoś więcej – wspomina. Kupuje bilet do Londynu – bo zna angielski, a francuskiego wcale. Ma 20 lat, 120 funtów i kilkaset wydrukowanych CV w torbie. W Anglii chce spędzić dwa tygodnie. Pyta o pracę w każdej kawiarni. Dzwoni w odpowiedzi na ogłoszenia w gazetach. Wie, że jako studentka aktorka niewiele zdziała. Przez tydzień parzy kawę w sieciówce. I idzie na zbiorową rozmowę kwalifikacyjną. Pytania: od plotek o celebrytach po szybkie liczenie „w głowie”. Agata – nie wiedząc o jaką stawkę gra – stawia na luz i urok. „W czym jesteś lepszy od swojego sąsiada?” – pada ostatnie pytanie head- huntera. „Z pewnością mówię po angielsku lepiej niż ta dziewczyna” – odpowiada siedzący obok mężczyzna z dyplomem MBA. Na co Agata: „Ja za to mówię znacznie lepiej od tego pana po polsku. No i lepiej od niego śpiewam”. Ku swojemu zaskoczeniu dostaje pracę. – W Wielkiej Brytanii często bardziej niż wykształcenie liczy się kreatywność – mówi Agata. Tak trafia do The News International Corporation, firmy Ruperta Murdocha. Kolportaż, promocja w kolejnych dzielnicach Londynu. – Nie wstydziłam się pytać. Choćby o to, dlaczego tyle egzemplarzy sprzedajemy w jednym z regionów, skoro najwięcej ludzi jest na innej stacji metra – tłumaczy swój sukces w Londynie. Po pół roku, ona – 20-latka – ma pod sobą 75 osób.
Tylko czy bycie menedżerem w branży gazetowej to jej marzenie? Aktorką raczej tu nie zostanie, ale z dzieciństwa zostało jej zacięcie artystyczne i jest dobra z matematyki, po rodzicach inżynierach. Dostaje się na architekturę na Uniwersytecie Westminsterskim. Bez rysunków, jedynie ze zdjęciami w portfolio – sfotografowała przyjaciółkę (trzymała w ustach kawałek zbitego lustra). – „Jeżeli coś jest w encyklopedii, nie zapamiętuj tego!” – słyszałam na zajęciach – wspomina. Nie wszystko idzie jak po maśle. Braki w rysowaniu dają się we znaki, o kilku pracach na zaliczenie słyszy: „Bez komentarza. Następny!”. Łapie więc wakacyjny staż w Nowym Jorku, gdzie szlifuje rysunek i szkicuje wysokościowce na Broadwayu. Studia w Londynie kończy z wyróżnieniem. Ale i tak najważniejszy jest pomysł. A ten najważniejszy: pomysł na żcie? – Wciąż nie byłam go pewna – przyznaje Agata. Po studiach dostaje pracę jako prywatny architekt, projektuje wnętrza jachtów, luksusowe wille w Londynie. Gdy jej chłopak zostaje przeniesiony do pracy w Hongkongu edzie z nim do Azji. Znów puka do wszystkich możliwych drzwi, także biur architektonicznych z najwyższej półki. Dostaje pracę, tę na wspomnianym 30. piętrze. Z chłopakiem się rozstaje, z marzeniami nie. – Trzeba o siebie walczyć. I wykorzystywać każdą szansę – mówi. W Azji oprócz pracy podróżuje, prowadzi bloga www.withasiainlove. com. I startuje z własną firmą Clymose. – Luksusowe akcesoria skórzane dla podróżniczek – opowiada. Gdy prosi, bym trzymała kciuki za nowy projekt, wiem, że i tym razem sobie poradzi.

Reklama

NAPRAWDĘ NOWA ZIEMIA
Z Małgosią Stepnik spotykam się w jej domu na angielskiej wsi w Oxfordshire. Jest środek lata, zieleń bucha z każdego zakątka ogrodu. Ale ja i tak nie mogę oderwać oczu od tapety w kuchni. To ludzkie twarze? A może raczej rośliny? Projekt Małgosi zachwycił klientów londyńskiej galerii Scream i luksusowego Harrodsa. W tym ostatnim sprzedawano kaszmirowe chusty z nadrukami jej autorstwa, po 500-600 funtów każda. „Stunning, wearable works of art” (wspaniałe dzieła sztuki do noszenia) – zachwycał się „The Daily Telegraph”. Urodziła się w Nowej Ziemi koło Złotoryi, wsi, której nie ma na większości map. Marzyła o liceum plastycznym w Cieplicach, ale rodzice wysłali ją do szkoły z „administracją” w nazwie. Praktycznie. – Nie wierzyłam w siebie – wspomina. Potem zbiera się na odwagę: zdaje na socjologię we Wrocławiu i dorabia jako modelka. Malowanie i rysowanie odłożone na półce z napisem: „może kiedyś”. Po pierwszym roku studiów (Polski nie będzie w Unii Europejskiej jeszcze przez pięć lat) jedzie do Londynu odwiedzić koleżankę. Już wie: chce tu zostać. Zakochuje się, a jej chłopak namawia ją, by poszła do Christie’s Education, słynnej szkoły marszandów. Małgosia idzie do szkoły i wraca do malowania. – Traktowałam to jako „self therapy” zagubionej dziewczynki z polskiej wioski – śmieje się. Jej prace widzi kolega z roku, kolekcjoner. – To jest świetne! – zapewnia. A ona idzie do Chelsea College of Art and Design, potem do City and Guilds of London Art School. Pieniądze na czesne pożycza i powoli oddaje. Bo na swoich obrazach zaczyna zarabiać! Pierwszy sprzedaje za 100 funtów. Następne nawet za 20 tys. Wie, jak zorganizować wystawę, żeby było o niej głośno. Nauczyła się w Christie’s. W czasie studiów poznaje wpływowych, a co ważniejsze – przyjaznych jej ludzi. – Świat się mną opiekował – wspomina. Związuje się z Kristianem Aadnevikiem, projektantem, który pracował dla Alexandra McQueena i Roberta Cavallego, ubierał Rihannę, Kylie Minogue. To on podpowiada, że jej futurystyczne obrazy sprawdzą się na tkaninach. Topy, spódnice? – Chusty! Miękkie, można się nimi otulić. To było symboliczne zaopiekowanie się samą sobą – śmieje się Małgosia.
Z Kristianem się rozstaje, kupuje dom w Londynie. Potężny kredyt plus nieudane niestety wystawy w Londynie i Stambule sprawiają, że wpada w tarapaty. Wyprzedaje sukienki od czołowych projektantów, oszczędza na wszystkim, w końcu sprzedaje londyński dom. – Na szczęście poszedł na pniu, za cenę znacznie wyższą niż ta, za którą go kupiłam – wspomina. To dzięki niezwykłemu designowi jej autorstwa, który podoba się kupującym. Wtedy Małgosia wpada na pomysł, że przecież mogłaby zająć się urządzaniem wnętrz. Do tego znów się zakochuje. I przenosi na wieś, swoją „nową ziemię”, tyle że angielską. We wrześniu otwiera autorski butik w Londynie przy 46 Webbs Road. Malgosia at Home. Małgosia w domu. Nareszcie!
Tekst Anita Szarlik

Reklama
Reklama
Reklama