„Oscarami nagradza się o wiele częściej młode aktorki. Na scenie wiwat dla tematyki „Substancji”, a gdy opada kurtyna wracamy do dobrze znanej rzeczywistości” [FELIETON SZEFOWEJ DZIAŁU KULTURY]
„To, co prywatne, jest polityczne” – hasło ukute przez Carol Hanish wykrzyczano miliony razy od czasów drugiej fali feminizmu. Dziś jest równie – o ile nie bardziej – aktualne. I dotyczy także kina i jego święta, jakim bezsprzecznie są Oscary.

W tym roku jednak, mimo faktu, że świat płonie, artyści zabierali głos w sprawach ważnych dość zachowawczo.
97. ceremonia wręczenia nagród filmowych nie należała do najbardziej udanych. Dłużyła się (najdłuższa w historii), humor, choć ostry, nie bawił tak, jakby mógł, choć nie można odebrać Conanowi O’Brienowi celności. Było kilka rozczarowań, kilka zaskoczeń. I wzruszeń. Niekoniecznie wtedy, gdy Zoe Saldaña krzyczała ze sceny „Mamo, mamo!”, (choć w pełni zasłużony Oscar dla aktorki o korzeniach dominikańskich jest kwestią godną odnotowania). Ale wtedy gdy wyszli na nią Yuval Abraham, Basel Adra, Rachel Szor i Hamdan Ballal, twórcy nagrodzeni za najlepszy film dokumentalny – „Nie chcemy innej ziemi”. To wstrząsający obraz codzienności Palestyńczyków zamieszkujących ziemie Zachodniego Brzegu. Każdego dnia dochodzi tam do aktów przemocy (często śmiertelnych w skutkach) ze strony izraelskiego wojska i wspieranych przez izraelski rząd osadników. Niszczone domy, anektowana własność i ludzie zmuszeni do życia w jaskiniach. Wielokrotnie nagradzany dokument (m.in. na Berlinale) został zrealizowany przez Palestyńczyków i Izraelczyków. Basel Adra, który jest też bohaterem filmu wygłosił ze sceny najodważniejszą mowę: „Dwa miesiące temu zostałem ojcem i mam wielką nadzieję, że moja córka nie będzie musiała przeżywać tego, co ja teraz – strachu przed przemocą osadników, burzenia domów i przymusowych przesiedleń, którego doświadczamy pod izraelską okupacją. Zwracamy się do świata i prosimy o podjęcie działań, by powstrzymać etniczne czystki narodu palestyńskiego”. Po chwili oddał mikrofon Abrahamowi: „Nasz głos jest donośniejszy, gdy wybrzmiewa wspólnie. To dlatego stworzyliśmy ten film razem, Palestyńczycy i Izraelczycy. Zbrodnie dokonane w Gazie i na jej mieszkańcach muszą się skończyć. A do domu muszą wrócić izraelscy zakładnicy uprowadzeni 7 października. Gdy patrzę na Basela widzę w nim brata, ale mimo to nie mamy równych praw. Ja jestem wolny, Basel natomiast podlega niekontrolowanemu prawu wojskowemu. A istnieje inne rozwiązanie – równe prawa narodowe dla obu naszych państw. Polityka zagraniczna tego kraju nie pomaga w wypracowaniu tej ścieżki. A mój naród może być bezpieczny wtedy, gdy ludzie Basela będą wolni i bezpieczni”. Mam nadzieję, że Oscar pomoże w pełnej dystrybucji filmu w USA, gdzie do tej pory była ona blokowana, a dokument można było zobaczyć dotąd jedynie w kilkudziesięciu kinach. To ważne, szczególnie w momencie, kiedy głowa jednego z najpotężniejszych państw na świecie publicznie marzy o przekształceniu Gazy w riwierę i publikuje w mediach społecznościowych wygenerowany przez AI film obrazujący tę fantazję.
Ważnym, choć ostrożnym, głosem był też ten Adriena Brody’ego, który do domu wrócił z Oscarem za rolę Laszlo Totha w „Brutaliście”. „Walczmy o to, co właściwe. (…) Jeśli przeszłość może nas czegoś nauczyć, to przypomnieć nam, by nienawiści nie pozostawiać bez kontroli”. Wspomniał przy tym o systemowej opresji, antysemityzmie i rasizmie.
Gdy nagrodę za montaż wręczała Daryl Hannah, rozpoczęła swój speach od okrzyku: „Chwała Ukrainie!”.
Uważaj, co robisz
Jakie znaczenie miała polityka (która – jak już ustaliliśmy – dotyczy każdego aspektu naszego życia), a raczej poprawność polityczna, w rozczarowujących wynikach ilości statuetek przyznanych „Emilii Pérez” w reż. Jacquesa Audiarda, możemy tylko przypuszczać. Musical faworyt (nominacje w 13 kategoriach!) przegrał sromotnie z „Anorą” w reż. Seana Bakera, która zgarnęła m.in. tę najważniejszą nagrodę – za najlepszy film (co osobiście mnie dziwi, bo o wiele większym obrazem jest moim zdaniem „Brutalista” Brady’ego Corbeta). Jaki wpływ miała na to burza po opublikowaniu islamofobiczno-rasistowskich wypowiedzi Karli Sofii Gascón? Posty te, wykopane przez media kilka tygodni temu, miały pogrzebać jej szansę na Oscara. Wśród fatalnych wypowiedzi pojawiła się też ta dotycząca gali z 2021 roku i triumfującego „Nomadland” w reż. Chloé Zhao. Na profilu na X Gascón pisała wtedy: „Oscary coraz bardziej przypominają ceremonię dla filmów niezależnych i protestacyjnych (…)”.
Cóż – co najciekawsze, za taki niezależny na tle innych produkcji można dziś uznać „Anorę” właśnie. Ale i tu pojawiły się kontrowersje. Do filmu opowiadającego historię młodej pracownicy seksualnej (która wychodzi za mąż za syna rosyjskiego oligarchy, lecz jego rodzice postanawiają zrobić wszystko, by unieważnić to małżeństwo), zostali zaangażowani rosyjscy aktorzy, w tym Jurij Borisow. Dziennikarze szybko zwrócili uwagę na jego udział w jednym z rosyjskich filmów propagandowych „Kałasznikow”, który był nagrywany po części w okupowanym Krymie. Choć trzeba też dodać, że pojawiał się w obrazach twórców krytykujących władzę. Ale to nie wszystkie zastrzeżenia.
Demi Moore i ironia losu
Najlepszą główną rolą kobiecą okazała się ta zagrana przez Mikey Madison. I znów – przypominamy sobie, że co osobiste, jest polityczne. To bardzo dobra rola Madison, ale czy lepsza od Demi Moore w „Substancji”? Tylko jedno nasuwa mi się na myśl – cóż za ironia losu. „Substancja” w reż. Coralie Fargeat to opowieść o naszym świecie, w którym hołubi się młodość, dojrzałość spychając w cień. Moore w filmie występuję jako starzejąca się gwiazda Elizabeth Sparkle, postanawiająca zażyć pewną substancję, by odzyskać siły witalne, ale i telewizyjny splendor. Czy Demi dostanie jeszcze w swojej karierze tak ważną rolę? Trudno powiedzieć. Oby. Ale werdykt Akademii z pewnością jest dla aktorki krzywdzący (choć ja najbardziej liczyłam na Oscara dla wysmakowanego aktorstwa Fernandy Torres w „I’m still here”). Cóż, Hollywood lubi młodość. A jak powtarza popkulturalna dziennikarka Katarzyna Czajka-Kominiarczuk, Oscarami nagradza się o wiele częściej młode aktorki. Więc na scenie: wiwat dla tematyki „Substancji”, a gdy opada kurtyna wracamy do starej, dobrze znanej rzeczywistości. Znamienne.
Boli brak Oscara dla fenomenalnej „Dziewczyny z igłą” w reż. Magnusa von Horna, wizualnie i scenariuszowo to majstersztyk. „I’m still here” w reż. Waltera Sellesa, który odebrał statuetkę „Dziewczynie…” to jednak bardzo solidne kino rzucające światło na świeżą historię Ameryki Południowej, a więc również na jej kulturę. A ta jest bogata, fascynująca, mocno i bezlitośnie komentująca społeczno-polityczną codzienność. I znów – to, co osobiste, jest polityczne.
To po prostu film
A jeśli o osobistych doświadczeniach – „Prawdziwy ból” w reż. Jessego Eisenberga nie zdobył co prawda nagrody za scenariusz oryginalny, za to została doceniona rola drugoplanowa w wykonaniu Kierana Culkina. Osobiście możemy traktować wyjście aktora w rytm muzyki Chopina – to zawsze miłe. Z drugiej strony usłyszeliśmy chyba zbyt osobiste wyznanie artysty zapowiadającego plany na powiększenie rodziny. W każdym razie ten Oscar mnie cieszy, choć wciąż zastanawiam się czy nie powinien dostać go Jeremy Strong za wybitną kreację Roya Cohna w filmie „Wybraniec” w reż. Aliego Abbasiego, opowiadającego o początkach wielkiej kariery Donalda Trumpa. Swoją drogą, Sebastian Stan w roli biznesmena jest równie mocny. Film miał sporo problemów z dystrybucją. Po udanym pokazie w Cannes sztab przyszłego, jeszcze wtedy, prezydenta, miał grozić producentom i dystrybutorom. Wtedy głos zabrał m.in. Stan, odtwórca głównej roli: „Ten film został niemal zakazany. To przerażające i zwiastuje mroczny czas. Pamiętajmy jednak, że przede wszystkim jest to film. Żaden akt ani wydarzenie polityczne. To po prostu film!”.
Czy w nocy z niedzieli na poniedziałek oglądaliśmy więc „po prostu” galę wręczenia Oscarów? Nie do końca. To show ostrożne, nudnawe, czasami zaskakujące, częściej rozczarowujące. Co to mówi o kondycji kina? Niewiele. Bo kryzysu na poziomie, jakiego niedawno bardzo się obawiano, nie ma, w ostatnim roku powstały naprawdę ciekawe produkcje, widz ma w czym wybierać. Oscary jako święto kinematografii to impreza o ogromnym znaczeniu, ale z roku na rok tracąca rozpęd i kolejnych widzów. Tegoroczna formuła raczej nie pomogła w resuscytacji. Może czas na nowy, świeży pomysł? Nagrody są dla twórców istotne. To wyróżnienie za ich ciężką pracę i kreację. Ale to również platforma do mówienia o czymś więcej niż tylko o ładnych obrazkach. Jednak o tym przy innej okazji.