Reklama

Nie próbujcie mi mówić, że co to za moda, że przecież człowiek i pies są razem od zawsze. Nie, nie, nie! Po pierwsze, pies sprzed pandemii był goły. Wstyd się przyznać, ale nawet zimą nie miał ubranka. Ani parki z futrzanym kołnierzykiem, ani kaszmirowego sweterka z długimi nogawkami i pilotką. To samo latem – wyglądał, jakby się urwał z plaży nudystów: żadnych chłodzących kamizelek, majtek dla suk w rui, nie mówiąc o opaskach przytrzymujących długie uszy, żeby nie wpadały do miski. Kolorowa gumka dla yorka to był szczyt elegancji! O kratce Burberry – chłodna bawełna na gorące dni, impregnowana przeciwdeszczowa – można było tylko pomarzyć. Podobnie jak o szelkach we wzory od niszowych polskich projektantów.

Reklama

Po drugie, tamten pies był biedny. Co on miał? Jedną obrożę, którą nosił przez całe życie, dopóki się nie przetarła ze starości? Jedną smycz, którą pan lub pani zawieszali sobie na szyi, maszerując wesoło przez park? Na szczęście to już tak nie wygląda, państwo wychodzą na spacer z tobołem, jakby szli na plażę we Władysławowie. Trzeba zabrać torebki na kupy, mokre chusteczki do pupy, specjalną butelkę na wodę – z plastikową podstawką, z której robi się podręczna miseczka do picia, psismaki (dawniej nazywane po prostu snackami), frisbee lub piłkę – w zależności od tego, czy wasz pies startuje w zawodach flyball, obedience, czy agility – oraz kolorową linkę. Pięć metrów dla początkujących, sprawniejsi manualnie i lepiej wyszkoleni właściciele używają dwa razy dłuższej.

Zimą dochodzi do tego jeszcze świecąca odblaskowa obroża z ledami, bo wiadomo, że w naszym klimacie przez połowę roku noc kończy się przed ósmą rano, a zaczyna o trzeciej po południu, więc większość spacerów odbywa się w ciemności. Przydatna jest też latarka, zwłaszcza jeśli mieszkasz za miastem. Wszystko trochę waży, to prawda. Jeśli twój faworyt jest niezbyt duży, coś między chihuahuą a buldożkiem francuskim lub mopsem, albo ma krótkie nóżki jak corgi czy welsh terrier, a planujesz dłuższy spacer i w dodatku po mieście, możesz kupić wózek. Wygodną psią spacerówkę z daszkiem lub torbę na kółkach z okienkiem z siatki. Dla tych, którzy mają mocny kręgosłup i preferują rodzicielstwo bliskości, są też specjalne nosidełka lub chusty. Do tego dla pańci tunika lub kimono z najnowszej kolekcji Violi Śpiechowicz: organiczna bawełna drukowana w oryginalny wzór projektantki – portrety różnych ras, od akity i beagle’a do yorka. Na 160 centymetrach tkaniny nie powtarza się żaden obrazek. Jest też kundelek, jak Lusia, kudłata suczka samej Violi.

Po trzecie, dyktatura mody zawsze jest totalna, obejmuje wszystkich, dopasuj się lub giń. Chcesz iść na sobotni brunch do warszawskiego Nowego Teatru, a nie masz psa ani dziecka w wieku trzech-pięciu lat (pies może być młodszy), które będą biegały między stolikami? Przyklej się do znajomych, którzy je mają. Albo pożycz psa. Jeśli boisz się czworonogów (na litość boską, nie mów tego publicznie!), nie pozostaje ci nic innego jak mniej snobistyczny bar Studio (oczywiście możesz iść do dowolnego teatru wieczorem na spektakl, gdzie chwilowo jeszcze nie wpuszczają psów, ale to nie jest już tak atrakcyjne jak brunch w Nowym). Reguły gry są takie same jak w przypadku każdego silnego trendu – możesz nie nosić oversize’owych garniturów à la lata 80., ale wiesz, że to modne: nie dziwisz się, że inni noszą, nie krytykujesz. Co najwyżej po cichu poskarżysz się najbliższej przyjaciółce, że to nie dla ciebie, że przesada, nie rozumiesz…

Człowiek wszedł w pandemię sam, a wyszedł z psem. Tyle że nie na smyczy, lecz na rękach.

Wypad ze śpiulkolotu

W plebiscycie na Młodzieżowe Słowo Roku 2021 głosami internautów zwyciężył „śpiulkolot”. Młodzież się bardzo zdziwiła. Młodzież używa różnych słów, w większości tych, które nie nadają się do publikacji i przedstawiania ich czcigodnemu jury, ale akurat nie śpiulkuje. Więcej: młodzi ludzie uważają, że to krindż (żenada, obciach). Jak to się w takim razie stało, że słowo nieznane w szkołach ni w mediach, które na początku plebiscytu było na siedemdziesiątej którejś tam pozycji, znalazło się na podium? Kto je tam wcisnął? Pieskie lobby! To fakt. Nie jestem foliarą, nie mam manii prześladowczej – to jest słowo z internetowych memów, w których czworonożni przyjaciele wskakują do swoich wymyślnych pluszowych posłanek, często w kształcie jakiegoś pojazdu, czyli śpiulkolotu. O, przepraszam! Czworonożni psijaciele… Którzy chodzą do psiedszkola, marzą o Hauvardzie i korzystają z konsultacji psichologa (bo jak nie, to będzie im potrzebny behawiorysta, a tu się kończą żarty!). Skąd o tym wiem? Z dogstagrama. Mam Fileta z morza lub Indii wśród znajomych. To znaczy, znajomość jest jednostronna: ja obserwuję go na Instagramie, on nie zdaje sobie sprawy z mojego istnienia. To zrozumiałe: ma ponad 35 tysięcy followersów na Insta, a w realu znajomych, jak Ralph Kamiński z Paszportem Polityki. Przyznam, że na początku miałam problem z tym, że najczęściej odwiedzane przeze mnie konto nie należy do kogoś z moich przyjaciół czy sławnej osoby, tylko do beżowego whippeta. Szybko jednak doszłam do wniosku, że to ich problem – tzn. przyjaciół i celebrytów – że okazali się mniej zabawni od średniej wielkości charta.

Zresztą Filet jest celebrytą. Gra w filmach, dobrze się ubiera, ma swoje kolekcje i prowadzi szeroko zakrojoną działalność charytatywną. Jego stary jest aktualnym mistrzem świata w koszykupce i – podejrzewam – również pomysłodawcą tej dyscypliny: rzutu torebką z psią kupą do kosza na śmieci – a stara popularyzatorką Kudłatych Targów i różnych przydatnych warsztatów. Wszystkie relacje Fileta są zresztą bardzo edukacyjne i człowiek dowiaduje się z nich ciekawych rzeczy. A także zmienia na lepsze. Zrobiło mi się głupio, kiedy przypomniałam sobie, że oglądając serial „Minx” (HBO), śmiałam się ze strażaka, który opowiadał, jak zrobił kotu masaż serca i oddychanie usta-usta. A potem zobaczyłam, jak stara Fileta ćwiczy to samo na plastikowym fantomie psa Fafika i zrozumiałam, że z tym strażakiem to nie był dowcip… Sam Filet jest zresztą najlepszym popularyzatorem idei adopcji, ponieważ został przygarnięty jako roczny chart z wymagającą stałego leczenia wadą serca, a teraz prowadzi dom zastępczy, kierując akcją poszukiwania nowych właścicieli dla psów ze schroniska czy szczeniaków znalezionych gdzieś w polu. Chyba nie muszę mówić, jak bardzo przekonujący jest w tej roli?

Psytul, psygarnij

Taka sytuacja: siedzisz wieczorem w domu, przeglądasz media społecznościowe i wpada ci w oko jakiś ktoś. Może nie jest wysoki, może ma kurzy mostek i krzywe nogi, ale za to ładnie patrzy. Czujesz, że coś między wami zaiskrzyło. Zaczyna się normalna gadka, najpierw na czacie: skąd jesteś, gdzie mieszkasz, pracujesz czy studiujesz, co lubisz robić, a co jeść, jak spędzasz wolny czas, gdzie wyjeżdżasz na wakacje? Myślisz sobie, że chyba coś z tego będzie. Potem rozmowa o twoich dzieciach: ile mają lat, jakie charaktery, czy lubią zwierzęta? No, super! Aż tu nagle wypytywanie, ile zarabiasz, na co wydajesz, jakie były twoje poprzednie związki? Jaki jest twój stosunek do antykoncepcji? Wreszcie robi się naprawdę dziwnie: czy jego ciotka lub przyjaciółka może wpaść do was do domu i spędzić z wami dzień? I czy masz coś przeciwko podpisaniu intercyzy, zanim zamieszkacie razem?

Na którym etapie dałabyś sobie spokój? Cóż, przypuszczam, że gdyby chodziło o mężczyznę, to najpóźniej przy wypytywaniu o zarobki, a już na pewno przed wizytą ciotki. Ale ponieważ w grę wchodzi mały, biały pies czy suka w trikolorze, jedziesz potulnie do samego końca: wypełniasz ankietę, zgadzasz się na wizytę przed adopcją i po niej, bierzesz wolny dzień w pracy, gotujesz domowy obiad, czeszesz kota i instruujesz dzieci, jak mają odpowiadać na pytania o alergie. Często to nie wystarcza. Moi przyjaciele z nieskazitelnym wywiadem – oboje wyższe wykształcenie, twórcze zawody, dwoje dzieci w społecznych szkołach, kilka razy przygarnięte z ulicy psy i koty, własne mieszkanie w dobrej dzielnicy – dwukrotnie przepadli w procesie rekrutacyjnym. Bardzo to przeżywali. Na szczęście zlitowała się nad nimi ta dziewczyna z fundacji, która ich wizytowała i dała im dobrą radę: nie wygracie, bo mieszkacie na drugim piętrze! Preferujemy domy z ogrodem pod miastem. Tu w Warszawie nie macie szans, za duża konkurencja – spróbujcie na prowincji!

Niby zgadzamy się, że wszyscy ludzie są równi, ale akurat psiarzy to nie dotyczy.

Kundelki kontra chytre liski

Rada okazała się bezcenna – ruszyli w Polskę i kupili szczeniaka rasy welsh corgi pembroke, o jakim zawsze marzyli. Wyszło i tak taniej niż budowa domu pod miastem. Jako że do tej pory mieli wyłącznie adopciaki, potwornie gniotły ich wyrzuty sumienia i czuli się w obowiązku tłumaczyć wszystkim, że to ostatni z miotu, niewystawowy, z klapniętym uszkiem… Niepotrzebnie. Gdyby nie królowa Elżbieta, nikt nie podejrzewałby nawet, że cwaniakowaty lisek na krótkich łapkach i z uszami nietoperza ma coś wspólnego z rasą. To nie jedyny taki przypadek. Wilczarz wygląda jak nocujący na dworcu bezdomny, gryfonik brukselski ewidentnie pochodzi od Ewoków (tych małych miśków z „Gwiezdnych wojen”, które dzielnie walczyły z Imperium), a buldog angielski jest podobny do Winstona Churchilla. Pieniądze o tyle mają znaczenie, że właściciele rasowców bardziej dbają o ich edukację i więcej inwestują w zajęcia oraz psichoterapię. Jak to klasa średnia: ambitna i znerwicowana. Niemniej niepotrzebnie są podejrzewani o snobizm, bo tu nie chodzi o kasę. Chodzi o clubbing. Niby zgadzamy się, że wszyscy ludzie są równi, że nikt nie wymyślił lepszego ustroju niż demokracja, poprawność polityczna jest potrzebna – ale akurat psiarzy to nie dotyczy. Gdybym teraz zacytowała choćby część z tego, co znajoma pani adwokat, właścicielka dwóch shih tzu, publicznie opowiada o innych rasach, to – zamieniając słowo „maltańczyk” i „buldożek francuski” na, powiedzmy, „Azjata” i „Afrykanin” – można by ją śmiało zamknąć za szerzenie mowy nienawiści. W przeciwieństwie do psów, które wydają się dzielić inne psy tylko na dwie grupy – te, które chcą się bawić, i te, które nie – ich właściciele to rasiści. I nie, ci od wielorasowców wcale nie są lepsi: mam wrażenie, że wręcz licytują się, kto wynajdzie i adoptuje bardziej pokraczny egzemplarz. A te ich opowieści o własnoręcznym wypiekaniu ciasteczek z resztek łososia i opinie o dostępnej na rynku karmie? Jakbym słyszała swoją babcię Reginę, która uważała, że od serwowania rodzinie kupnych konfitur i kompotów do niemoralnego prowadzenia się dzieli kobietę tylko krok!

To moralizatorstwo i pęd do oryginalności, jakkolwiek trudne do zniesienia, ma jedną zaletę – mieszańce są wyłączone z pogoni za modą. Ta zaś w przypadku psów jest szczególnie zmienna. Ledwo uskładasz na jedną chihuahuę, a już modne są dwa pomeraniany albo charcik włoski. Ty dalej masz pitbulla, a awangarda prowadza się z bulterierem miniaturą lub shiba inu! Na szczęście moda ma odpowiedź na wszystko – zawsze możesz postawić na klasykę (owczarek niemiecki) albo ambitnie iść w wyszukany vintage, jak dalmatyńczyk czy ratlerek. Ogólnie, poza utwierdzaniem się w wyższości własnej rasy, clubbing pozwala też zrzucić na chwilę sztywną maskę profesjonalisty i dać upust emocjom. Zamknięte fora i klubowe spacery to jedyne miejsca, gdzie bezwzględni prezesi i skrupulatne dyrektorki finansowe opowiadają o swoich piesełach, piesulkach, piesiach oraz ich kupkach i jest to przyjmowane z entuzjazmem. Normalny człowiek nie da rady słuchać tego egzaltowanego seplenienia.

Na jednego psiarza przypada osiem kont na dogstagramie, pięć godzin psich podcastów, sześciu behawiorystów.

W łóżku z Romeo

Jeszcze ważniejsza jest inna rola klubów – wymiana doświadczeń. W piesologii jak w modzie, diabeł tkwi w szczegółach. Zwłaszcza na nowych właścicieli psów czają się zasadzki. Wydawać by się mogło, że już wiemy wszystko, że na jednego pana czy panią przypadają statystycznie: cztery kilo książek, osiem kont na dogstagramie, pięć godzin psich podcastów, sześciu behawiorystów. A do tego tłum znajomych psiarzy i samozwańczych ekspertów, czyhających z dobrą radą. Czego się od nich wszystkich NIE dowiesz? Pomeranian narażony na stres łysieje – dlatego tak dużo z nich chodzi w ubrankach. Sierść mopsa, mimo że krótka, jest jak mikroskopijne igiełki, które wbijają się we wszystko, a zwłaszcza w tapicerkę samochodową. Nie do usunięcia – ani z siedzeń, ani z twojej czarnej sukienki. Kupując używane auto należy zawsze zadawać pytanie: czy jeździł nim mops? Jamniki są wredne. Naprawdę wredne. Nie chodzi mi o to, że w statystykach zajmują trzecie miejsce pod względem pogryzień ludzi – po mieszańcach i owczarkach niemieckich – podczas gdy taki amstaff, wbrew doniesieniom prasowym, nie łapie się na pierwszą dziesiątkę. Spędziłam kiedyś weekend w domu jednorodzinnym z ogrodem z parą szorstkowłosych miniaturek, Chucky Peanutsem oraz Pinky. Jako odźwierna. Zabawa polegała na tym, że skamlały przy drzwiach, żeby je wypuścić na dwór, po czym ile sił w krótkich nóżkach biegły na taras i szczekały, by je wpuścić. Kiedy po kilku godzinach postanowiłam nie dać się dłużej wkręcać, przyszła sąsiadka ich właścicieli, Elwiry i Józka, ze słowami: „Myślałam, że pani nie ma, bo Pinkusia tak szczeka…”. Obłudny wyraz mordy Pinkusi był najlepszym dowodem na to, że robią taką akcję już nie pierwszy raz. Wszędzie przeczytacie, że psy z krótkim pyskiem, z tzw. ras brachycefalicznych, chrapią. To nieprawda. Chrapią wszystkie. A większe sztuki rozpychają się w łóżku. Wyżeł weimarski mojego brata, Romeo, opiera się w tym celu o plecy człowieka wszystkimi czterema łapami i przesuwa go na krawędź. Ale jeśli przeniesiesz się do innego pokoju, to pójdzie za tobą, bo przecież nie będzie spał sam!

Reklama

Czy my się znamy?

Psy mają ogromną przewagę nad innymi domowymi zwierzętami – są prospołeczne. Można mieć głęboką relację z żółwiem czy być liderem grupy „Dom bez kota to głupota”, ale nic z tego nie wynika. Tylko pies zapewnia człowiekowi bezpośredni, spontaniczny kontakt z drugim człowiekiem. To bezcenna umiejętność, bo w naszym kraju tzw. small talk nie ma zbyt wielu zwolenników. Ktoś, kto powie na ulicy czy w parku „dzień dobry” do nieznajomego, jest traktowany przez niego z daleko idącą ostrożnością, jakby zaraz po powitaniu miała nastąpić prośba o wsparcie. Bardziej asertywne jednostki od razu odpowiadają konkretnym pytaniem: „Czy my się znamy???”. Na tym tle psiarze to mistrzowie savoir-vivre’u. Życzliwi wobec siebie, uprzejmi, skorzy do pomocy. W tym sensie nowa moda byłaby nawet korzystna, gdyby nie jedno – kiedy idziesz przez miasto bez psa, nikt cię nie zauważa. Wszystko wraca do punktu wyjścia, twoje poczucie wartości leży na dywanie pod stołem, wywalona kasa na terapie u psichologów i psychologów. Wychodzi na to, że wszyscy jesteśmy głęboko rozczarowani naszym gatunkiem i zniechęceni do kontaktów z człowiekiem. Powiedzmy otwarcie – psy są po prostu milsze od ludzi. Zazwyczaj.

Reklama
Reklama
Reklama