Reklama

Pierwszy raz w życiu Maria Rotkiel i Sergiusz Osmański spotykają się w ELLE, na naszej sesji. Ale po pięciu minutach zachowują się, jakby byli dobrymi znajomymi od lat. On, legenda w dziedzinie dbania o urodę i kreowania piękna. Wieloletni współpracownik ELLE, ekspert i makijażysta, malował dla nas największe gwiazdy. Kreator wizażu i koneser sztuki, obecnie dyrektor artystyczny perfumerii Sephora. Ona, terapeutka, która uczy kobiety, jak kochać siebie. Właśnie odkrywają, jak wiele ich łączy.
MARIA ROTKIEL Jeśli cofniesz się pamięcią o 20 lat i wyobrazisz sobie, że stoisz na warszawskiej ulicy, to co widzisz?
SERGIUSZ OSMAŃSKI Polki wyglądały w tych czasach jak spod szablonu. To, co do tej pory mogły oglądać przez szybę w Peweksie, teraz stało się dostępne. Marki ze średnich półek, Margaret Astor, Rimmel, stały się symbolem nagle dostępnego luksusu.
Zachłysnęły się tym?
Właśnie. Na pierwsze pokazy makijażu w Domach Centrum przychodziły tłumy, które chłonęły ze sceny każde słowo. Podczas pierwszych targów kosmetycznych doszło do bójek w kolejce. Na spotkaniach z klientkami zdarzało mi się słyszeć: „Próbowałam tuszu Margaret Astor, ale jednak jak używam Max Factora, to muszę poprawiać dopiero po czterech dniach”.
Czyli chodziły w tym makijażu cztery dni?
Tak, wcale nie tylko z oszczędności. Częściej z zachwytu: „Ta rzęsa jest tak obłędna, że nie chcę się rozstawać z tym, co widzę w lustrze”. Pamiętam, że przyleciała na próbę makijażu rosyjska modelka. Zrobiłem jej makijaż sesyjny, mocno przerysowany. Spotkałem ją na mieście po południu, ona nadal w tym makijażu. Pytam: „Swietłana, dlaczego ty jeszcze się nie zmyłaś?”, a ona na to: „Eta Dior”. I właśnie „Eta Dior” to jest kwintesencja estetyki początku lat 90.
Więc co się najbardziej zmieniło?
Wzrosła samoświadomość dziewczyn, bardzo duży udział w tym miała prasa kobieca. Nawet jeśli 60 firm w danym sezonie mówi kobiecie, że ma nosić pomarańczowe usta, to potrafi powiedzieć „nie!”. Już wie, że nie wszystko jest dla niej dobre.
To tak brzmi, jakby mała dziewczynka dorwała się do kosmetyczki mamy, a teraz,po 20 latach, jako dojrzała kobieta potrafiła już wybrać z niej to, co dla niej jest dobre. Moje wspomnienie dotyczy szminki. Miałam taką ukochaną, którą kupiłam za pierwsze pieniądze, miałam wtedy 17 lat. Szminka i tusz do rzęs były przez wiele lat moimi podstawowymi kosmetykami. Jakie kosmetyki kiedyś kupowały Polki najczęściej, a jakie kupują teraz?
Nadal najpopularniejszym kosmetykiem jest tusz. W zależności od krajów inaczej wygląda drugie miejsce. Kobiety w Europie Wschodniej na drugim miejscu wybierają podkład, puder, a z kolei część zachodnia woli szminkę i błyszczyk. W Paryżu częściej spotkasz Francuzkę, która ma nagą twarz z wytuszowanymi rzęsami i jakoś tam położonym błyszczykiem czy szminką niż z wyprofilowaną podkładem i pudrem skórą. Kupujemy znacznie więcej kosmetyków pielęgnacyjnych. W latach 90. zdarzało się, że klientki przychodziły do drogerii z pretensją, że krem je uczula, po czym się okazywało, że krem do oczu aplikowały wprost do oka. Albo wypijały ampułki z serum do twarzy! Przez ostatnie 20 lat zmienił się też asortyment. Teraz w perfumeriach 90 proc. to produkty, które kiedyś można było kupić tylko w gabinecie kosmetycznym.

Reklama

Jakbyś miał powiedzieć kolorami, to które z nich kobiety kochały 20 lat temu i teraz?
Zatoczyliśmy koło. 20 lat temu panowały papuzie kolory, dziś nazywane neonami. Bogate makijaże u Maryli Rodowicz, Urszuli, Małgosi Ostrowskiej wyznaczały trendy. Później zmęczyliśmy się kolorem i pojawiły się rozmyte beże. Kolory bezpieczne, które Polki pokochały, nie bez powodu. Polki lubią się schować, lubią być mysie.
Często pracuję nad tym ze swoimi klientkami. Odpowiednim strojem, makijażem i zaakcentowaniem tego, co w niej jest fajne, kobieta może zrobić pierwszy krok w pracy nad najważniejszą i często najtrudniejszą kwestią w życiu, czyli pokochaniem siebie. Kobiety, z którymi pracuję, są wewnętrznie rozdarte. Chcą wyglądać atrakcyjnie, seksownie, mają pomysł na swój wizerunek, ale się boją.
Często wydobywam te ukryte pragnienia. Miałem klientkę, która zamówiła makijaż na ślub. Podczas pierwszej próby zrobiłem makijaż neutralny, klasyczny. Podałem lustro: „Podoba się, dobry kierunek?”. „Nie wiem”. Czuję, że płynę na krze, która topnieje z minuty na minutę. Robimy kolejną propozycję, odważniejszą. Identyczna reakcja. Poprosiłem, żeby powyrywała z gazet makijaże, które jej się podobają. Na następne spotkanie przyszła z wyrwanym piktorialem Anny Nicole Smith z „Playboya”, z czerwonymi, przerysowanymi ustami, z kilometrami sztucznych rzęs i eye-linera, z brwiami wydepilowanymi w półłuki. To jest to, o czym mówisz. Kreuję się na mniszkę, ale tak na dobrą sprawę chciałabym być seksbombą.
I co z tego wyszło?
Wyszła moja wersja wizerunku Anne Nicole Smith, dziewczyna była w siódmym niebie.
Na ile jako wizażysta wydobywasz, podkreślasz to, co jest prawdziwe, a na ile domalowujesz coś nowego, tworząc nową osobę?
To zależy, czy maluję osobę prywatną, czy modelkę do sesji. U kobiety, która potrzebuje makijaż na jakąś okazję, to nie może być maska. Wtedy bazuję na tym, co dała natura, podkreślając atuty. Ale to wcale nie jest proste, bo dużo zależy od samoakceptacji. Jeśli wykonam perfekcyjny makijaż, ale dziewczyna ma zakorzenioną świadomość, że ma na czole ten jeden pryszcz i on jest najważniejszy, to nie będzie wyglądać pięknie. Żaden makijaż nie przykryje problemów z samym sobą.
To bardzo ważne stwierdzenie. Obserwując kobiety podczas terapii, wiem, kiedy odzyskują dobry kontakt z sobą. Momentalnie pięknieją. Czasami to jest fajny ciuch czy makijaż, czasami postawa ciała i to, jak kobieta się porusza. W swojej pracy musisz być psychologiem?
Na pewno.
To Cię męczy?
Nie. Jako chłopak dwa lata spędziłem w seminarium duchownym. Myślę, że to mnie wyciszyło i otworzyło na ludzi.
Kiedy to było?
Miałem 18 lat i czułem, że mam powołanie. Ale po dwóch latach, kiedy poznałem tę strukturę, stwierdziłem, że skoro jestem w szkole parateatralnej, to wolę być w teatralnej. Rzuciłem seminarium i zdawałem na PWST.

Reklama

Jak rodzina zareagowała na to, że postanowiłeś zostać księdzem?
Oczywiście babcia była zachwycona, natomiast rodzice trochę przerażeni. Te dwa lata seminarium wspominam naprawdę super, przez 24 godziny byłem nastawiony na siebie. Struktura seminarium jest taka, że wiesz, o której wstaniesz, wiesz, o której zjesz, wiesz, o której będziesz mógł czytać. Ale mieliśmy też zajęcia z gry aktorskiej, prowadził je m.in. Henryk Bista.
Poszedłeś do warszawskiej szkoły teatralnej, skończyłeś ją, ale aktorstwo też porzuciłeś. Jak z uczelni teatralnej trafiłeś do prestiżowej szkoły dla makijażystów w Londynie?
Przypadek, pracowałem jako asystent fotografa Marka Czudowskiego. Na sesjach pojawiali się przedstawiciele różnych agencji modelek. Akurat wtedy był boom na nowe twarze z Europy Wschodniej. Triumfy święciły Ewa Witkowska, Malwina Zielińska, Magda Wróbel. Wtedy nie było jeszcze zawodu modelki. Wszystko dopiero się rodziło. Darek Kumosa stworzył pierwszą profesjonalną agencję modelek i zaczął organizować konkurs „Twarz Roku”, pierwszą edycję wygrała Ewa Witkowska. Zrobiła światową karierę. Przedtem modelkami były piękne dziewczyny, które projektanci z Mody Polskiej znajdowali w klubach Remont i Stodoła. Wszystko działo się przypadkiem, dla mnie też. Agenci z Karin Models i Forda rzucili propozycję, że współpracują ze szkołą wizażu w Londynie, w której mają otwarte stypendia, i jeśli byłbym zainteresowany, to mogę wyjechać.
Jesteś estetą, człowiekiem, który kocha życie i jest wrażliwy na piękno. Kto w Tobie to piękno zaszczepił? Kto Ci je pokazał?
Pochodzę z domu, w którym do estetyki przykładano dużą wagę. Wciąż pamiętam babcię Władzię z rodu Obermüllerów, która nosiła rękawiczki koronkowe i używała tej samej szminki. Nawet ojciec, który był zawodowym sportowcem, ho- keistą (dziś ma w Toruniu ulicę swo- jego imienia), wraz z mamą nawet w latach największego kryzysu zwracali uwagę na to, jak wygląda zastawa na stole. Nie da się ukryć, że oni ukształtowali moje estetycz- ne widzenie świata.
Pamiętasz, kiedy ELLE ukazało się w Polsce? 1994 rok. Dla mnie to był bardzo ważny moment. Przeglądając pierwszy numer ELLE, zaczęłam myśleć o tym, jak chcę żyć, jaką chcę być kobietą. To był świat spełnionych zawodowo, zadbanych i pewnych siebie kobiet. Zrozumiałam, że nic nie stoi na przeszkodzie, żebym i ja dbała o siebie, realizowała swoje cele, była niezależna finansowo, szczęśliwa i spełniona. Wtedy taki przekaz kierowany do kobiet miał ogromne znaczenie.
Dla mnie sama wiadomość, że ELLE wchodzi z edycją polską na rynek, była niesamowita. To był znak, że rzeczywiście jesteśmy w Europie. Pierwszy międzynarodowy tytuł w Polsce. Jakby wszedł „Vogue”.
Łatwiej było wtedy w Twojej branży zrobić karierę niż teraz?
Zdecydowanie łatwiej. Była mniejsza konkurencja i mniejszy dostęp do wiedzy. Osoby, które inwestowały w siebie i zdobywanie wiedzy, szybciej odnosiły sukces. Mój zawód dopiero zaczynał istnieć. Czasem ktoś się mylił i podpisywał mnie „witrażysta”. Ale twój zawód terapeuty też jest świeży w Polsce.
To prawda. Podobnie jak Twój zyskał zaufanie na przestrzeni ostatnich 20 lat. Kiedy podjęłam decyzje, że będę studiować psychologię, moi rodzice znacząco pukali się w czoło. Jak Ty z tego wyżyjesz!
Dlaczego chciałaś być psychologiem?
Byłam zafascynowana ludzkim umysłem. Wydawało mi się, że zdobędę jakąś tajemną wiedzę. Myślałam, że będę pracowała w szpitalach psychiatrycznych z ludźmi, którzy zapadli się w swój wewnętrzny świat. A potem się okazało, że potrzebuję rozwijać się w wielu kierunkach naraz. Moja praca wymaga maksymalnego nastawienia na drugą osobę. Dlatego prywatnie potrzebuję odpoczynku od ludzi. Masz podobnie?
Tak. Jestem kotem chodzącym własnymi drogami z kompletnie czystą przestrzenią wokół. Kocham samotność, nigdy się jej nie bałem. Jako dziecko czas spędzałem głównie sam. Do tej pory, jeśli chcę się zresetować, ludzie mi do tego nie są potrzebni.
Malowałeś największe gwiazdy, m.in. Tyrę Banks, Estelle Hallyday, Rossy de Palma, poznałeś Madonnę. Opowiedz o najciekawszym spotkaniu.
Niesamowite wrażenie i wręcz mistyczne spotkanie miałem z Heleną Christensen. Mieliśmy dwie godziny na przygotowanie jej przed wyjściem na wielką imprezę, a ona na dzień dobry mówi: „Ale najpierw musimy porozmawiać! Właśnie wróciłam z Londynu i tam poznałam genialnego kucharza, muszę ci o tym opowiedzieć!”. Półtorej godziny przegadaliśmy. A make-up zrobiliśmy w taksówce w kwadrans.
Rozmawialiśmy o tym, jak zmieniły się Polki. A co przez te 20 lat najbardziej zmieniło się w Tobie?
Chyba głównie to, że sobie odpuściłem. Mogę się już wycofać. Teraz bardziej interesują mnie projekty teatralne. To też był przełom: projektanci i wizażyści, ludzie ze świata mody, weszli do świata teatru, uczyli się jego reguł i jednocześnie wnieśli do niego świeże myślenie. Tak realizowaliśmy „Koty” w teatrze Roma. Albo „Bal wampirów” według Romana Polańskiego. Jego asystent był przerażony, kiedy zobaczył, że moje wampiry zamiast krwi mają czarny brokat. Spodziewał się beczek sztucznej krwi i sztucznych zębów. A tu z trumien wstają tancerki, które wyglądają jak modelki od Alexandra McQueena. Teraz będziemy robić w Romie „Mamma Mię!”, w lutym premiera. I to jest teraz mój skok adrenaliny. Zawsze jest coś dalej. Pora rozpocząć kolejne 20 lat.
Redakcja Anna Luboń

Reklama
Reklama
Reklama