Magdalena Grzebałkowska: „Mamy dostęp do korespondencji Konopnickiej, więc wiemy, że potrafiła manipulować ludźmi” [WYWIAD]
Maria Konopnicka wielką pisarką była, ale już człowiekiem bywała paskudnym.

- Wiktor Krajewski
Ocalić od zapomnienia prawdę o niej, którą historia zamazała, pozwolić na jej nielubienie, ale lubienie postanowiła reporterka i autorka bestsellerowych biografii Magdalena Grzebałkowska. Dziś o jednej z najlepszych książek roku.
Wiktor Krajewski: Jak Pani myśli, Konopnicka przewraca się w grobie, że jej „Rota” jest śpiewana w kościele?
Magdalena Grzebałkowska: Jeżeli „Rota” niosłaby ludziom pocieszenie, nawet śpiewane w kościele, ona by się na to zgodziła. Gdyby Konopnicka żyła, chyba by się zdziwiła, że jej utwór stał się wierszem idealnie wpisującym się w aktualną atmosferę w naszym kraju. „Rota” była pisana jako tekst publicystyczny, wynikający z wściekłości na ówczesne działania parlamentu pruskiego. Ale! Ten wiersz kompletnie stracił obecnie na aktualności. „Rota” powinna odejść już do lamusa. Może nawet by poszła do kościoła posłuchać, jak śpiewają wierni.
Mimo że była bardzo antyklerykalna?
Szalenie antykościelna, choć wierząca. Cieszyła się, gdy klerykałowie się na nią wkurzali. Konopnicka pewnego razu otrzymała zaproszenie do Watykanu na audiencję papieską. I co zrobiła? Odmówiła pójścia. Zawsze taka była. Dorastała przy boku bardzo religijnego ojca, co nie przyczyniło się do tego, by Kościół zajmował w jej życiu wyjątkowe miejsce. Poza pierworodnym synem nie chrzciła dzieci, co świadczy o jej stosunku do tej instytucji.
Lubiła iść pod prąd, prawda?
Tak, ale to nie był bunt dla samego buntowania się. Konopnicka działała w zgodzie ze swoimi przekonaniami. Nawet wtedy, gdy została upokorzona publiczną spowiedzią w jednej z warszawskich świątyń. Miała to być forma błagania o przebaczenie za poemat, w którym ukazała Kościół katolicki ze złej strony. Została wtedy poddana ostracyzmowi, nigdzie jej nie zapraszano, nic nie publikowano. Po spowiedzi przyjęto ją z powrotem do towarzystwa. Ale nie zmieniła swoich poglądów, tylko trochę je wyciszyła. Jednak faktycznie nie zrobiłaby nigdy nic wbrew sobie. Jestem o tym przekonana.
A Pani by ją nazwała bohaterką pozytywną czy negatywną? Czytając książkę „Dezorientacje”, ja jej nie polubiłem, a wręcz przeciwnie – odczuwam wobec niej ogromną niechęć.
Bo nie jest prosto polubić Konopnicką. Pewne rzeczy, które zrobiła, są z dzisiejszego punktu widzenia nie do obrony. Na przykład stosunek do córki Heleny albo podkładanie nogi drugiej córce Laurze, która chciała być aktorką. Starałam się nie oceniać ani nie myśleć w kategoriach: „Czy Konopnicka była dobra, czy zła?”, tylko zrozumieć jej postępowanie. Myśleć po XIX-wiecznemu. Do tego potrzebowałam narzędzi – ówczesnych podręczników z dziedziny psychiatrii albo wychowania, przejrzałam dużo gazet. Te ostatnie są świetnym materiałem, żeby zrozumieć myślenie ludzi z danego okresu. Moim zdaniem Konopnicka urodziła się 100 lat za wcześnie. Dzisiaj nie byłaby tak dziwaczna na tle społeczeństwa. Byłaby lewicową działaczką, czasami nieustępliwą, taką, której się faktycznie nie lubi. Która prowadzi kobiety w czarnym marszu albo nawołuje, że aborcja jest OK. Żeby w końcu ten rząd dał nam wolność. Że nasze ciało jest nasze. Tak ją widzę. Mnie się udało chociaż trochę zajrzeć za parawan, za którym umiejętnie się kryła. Lena Magnone, autorka doktoratu o Konopnickiej pod tytułem „Lustra i symptomy”, napisała, że umiała założyć maskę. Nosiła maskę wieszczki, ludzie ją wielbili, bo potrafiła pokazać im się taką, jaką chcieli ją widzieć. Mamy dostęp do jej korespondencji, więc wiemy na przykład, że potrafiła manipulować księciem Radziwiłłem po to, żeby dał pracę jej synowi. Potrafiła iść do ludzi, mówić cudownie pochwalne słowa: „Witam Lwów, kocham to miasto!”, a prawda była inna, bo Lwowa nie znosiła, tak jak i jego mieszkańców.
Jestem zdziwiony, że historia Marii tak ciekawi. Oprócz tego pokazuje Pani jej zupełnie nieznane oblicze.
Ludzie mają zakodowane to jej nudziarstwo, a jednak książka pokazuje inną twarz Marii Konopnickiej. Oczywiście pewnie wszyscy najbardziej liczą na to, że opiszę ten „straszny” lesbijski związek Konopnickiej z Dulębianką. A ja przechodzę nad tym do porządku dziennego. Dla mnie to oczywiste, że kobieta żyła sobie z kobietą. Nie zamierzałam się w to wgłębiać. Piszę o Dulębiance i Konopnickiej, ale nie analizuję tego związku. Dla mnie to normalne. Jest tam mnóstwo innych ciekawych faktów, więc może na nich ludzie się skupiają.
Ile lat spędziła Pani z Konopnicką?
Stała się moją wierną towarzyszką na trzy lata. Myślałam o niej więcej niż dekadę, od czasów książki Krzysztofa Tomasika „Homobiografie”. Przeczytałam ją z ogromnym zaciekawieniem. I to tam trafiłam na rozdział o Konopnickiej i jej partnerce Marii. Wtedy przyszło mi do głowy, że ten temat trzeba zgłębić i że Konopnicka wcale nie była taką nudziarą. Zafascynowało mnie, że tak o niej myślimy, a tak naprawdę, pod powierzchnią kryje się istne szaleństwo. Zachęcałam innych, żeby napisali o Konopnickiej, bo to nie jest książka dla reporterki, którą jestem. Potrzebuję żywych rozmówców pamiętających osobiście bohaterów, których biografie piszę. A o Konopnickiej przecież już nikt nie pamięta. Jednak nabierałam na nią chęci. Aż w końcu miałam wolne moce przerobowe i pomyślałam, że to dobry moment, spróbuję. Obawiałam się tylko, że to będzie trudna praca.
I była?
Bardzo. Dwa lata zbierałam materiał, a rok siedziałam i pisałam.
Nie była Pani nią zmęczona?
Nie, byłam zmęczona samym procesem pisania. W pisaniu najgorsze jest samo pisanie. Koszmar, nienawidzę pisać, ale jednocześnie nie mogę nie pisać. Co to jest? Sadomasochizm?
Może schizofrenia?
Znam jedną osobę, która to lubi, i uważam ją za szaloną. Ja za to lubię gromadzenie materiału, tę pracę detektywistyczną, jeżdżenie, rozmawianie, zbieranie drobiazgów. Pracując nad Konopnicką, spisałam całe jej życie na kartkach, dzień po dniu. Zanotowałam wszystko, co udało mi się znaleźć, żeby w ogóle jakoś ją zobaczyć. A potem musiałam to wszystko ułożyć w całość, napisać. I naprawdę liczyłam dni do jej śmierci, żeby ta moja udręka już się skończyła.
Co Panią najbardziej zdziwiło w jej życiu?
Jej antyklerykalizm. To, że była redaktorką naczelną pisma „Świt”, co wcześniejsi badacze opisywali jednym zdaniem. Owszem, jest książka naukowa na ten temat i to na niej bazowałam. Zdziwiło mnie, jak silną kobietą była Maria, nie poddawała się nawet na chwilę. I jak bardzo nietypowa była w XIX wieku. Choć część jej osobowości była bardzo typowa: nie ubierała się inaczej niż wszyscy, nie sprzeciwiała się konwenansom. Ale porzuciła męża, utrzymywała całą rodzinę sama. Takich dezorientacji, takich zdziwień było mnóstwo. To, jak bardzo nie chciała mieszkać ze swoimi dziećmi, które wielokrotnie ją namawiały, żeby spędzała z nimi jak najwięcej czasu. Na wszelkie sposoby starała się oddalić wizję mieszkania z nimi.
Wiadomo, jaką była naczelną „Świtu”?
Naczelną bezwzględną! Synowi Mickiewicza odmówiła publikacji tekstów, bo chciał je przysyłać po francusku. Ale to też zadziwiające, że syn Mickiewicza nie znał tak dobrze polskiego, żeby poprawnie pisać. To świadczy w pewien sposób o Adamie, który był tak zajęty swoim pisaniem, że nie wychował właściwie dziecka. Ale i relacja Konopnickiej z dziećmi nie była lepsza. Dziś nazwalibyśmy ją helikopterową matką. Trzydziestoparoletniego syna Stasia koniecznie chciała ożenić, znaleźć mu pracę i pytała, czy ma wystarczającą liczbę par majtek, bo jak nie, to ona mu wyśle i jeszcze monogramami obszyje, żeby Stasiu nie pogubił. Stąd tytuł „Dezorientacje” – bo jej życie na każdym kroku zadziwia. Jest tu też moje osobiste odkrycie – to, jak świetne są jej nowele! Nie wypowiem się o poezji, jest tam dużo niedobrych wierszy, ale są też wybitne. Maria zdawała sobie sprawę z tego, że czasem pisze niedobre wiersze.
To po co je pisała?
Dla pieniędzy. Był to jej sposób na przeżycie. Bywały dni, że musiała napisać cztery, pięć wierszy okolicznościowych, na czyjeś święto, na otwarcie świetlicy, na urodziny Mickiewicza. Męczyło ją to, ale zaciskała zęby i pisała. Sama przyznawała, że pisze wiersze na łokciu. Za to była świetną reporterką. W ogóle uważam, że Konopnicka nie była pisarką, a właśnie reporterką. Nawet „Nasza szkapa”, od której wszystkim jest słabo, tak naprawdę przeczytana bez uprzedzeń jest rewelacyjną literaturą.
Gdy poznała Pani twórczość Marii Konopnickiej w szkole podstawowej, to podobała się Pani czy nie?
A co można lubić w analizie twórczości Marii Konopnickiej na podstawie noweli „Dym”!? „Dym” się dziś się nie wybroni, zestarzał się, a „Nasza szkapa” nie. Więc w szkole nie byłam wielbicielką Marii Konopnickiej i jej twórczości poetyckiej, jednak ku mojemu zdumieniu odkryłam potem, że piosenka „Hu! Hu! Ha! Nasza zima zła!” jest jej. Lubię wiersz „Stefek Burczymucha”, ale też dosyć późno odkryłam, że to jest Konopnicka…
Myśli Pani już o kolejnej książce czy robi sobie chwilowy detoks od pisania?
Robię detoks na rok i ten rok już trwa. Cudowne chwile, bo nie trzeba myśleć nad tym, co się napisze. Ale coś napiszę. Niebawem. Jak nie dziś, to jutro.
