Waldemar Dąbrowski: Między patosem a głębszym sensem [WYWIAD]
Aby prowadzić teatr, który ma w nazwie przymiotnik „narodowy”, trzeba odnaleźć równowagę między sztuką nową a klasyką. Między szacunkiem dla odmienności innych kultur a przywiązaniem do własnych korzeni. Nikt nie potrafi tego lepiej niż Waldemar Dąbrowski, dyrektor pierwszej sceny muzycznej kraju. Wywiad ukazał się w magazynie ELLE MAN nr 2/2019.
- Agnieszka Prokopowicz
Zarządza Pan największą instytucją kulturalną w kraju. Dzień wypełniają zapewne dość dokładnie sprawy administracyjne, spotkania, narady, spektakle, koncerty... Pan w ogóle sypia, Panie dyrektorze?
Waldemar Dąbrowski: Często jadąc do pracy w poniedziałek, mijam ludzi, po których widać, że mieli weekend. Chyba im trochę zazdroszczę. Dla mnie tydzień pracy nie kończy się w piątek – on się w ogóle nie kończy.
To jak opieka nad małym dzieckiem, przy którym czuwa się dzień i noc...
Nigdy o tym w ten sposób nie myślałem, ale to trafne porównanie... Kluczowe staje się umiejętne gospodarowanie energią. Trudno do takiego trybu pracy jak mój przykładać jednostkę miary w postaci doby. Zapewne nie jestem odosobniony w refleksji, że dobrze byłoby, gdyby miała kilka godzin więcej... Ale u mnie nawet porą doby (i tak ograniczoną) przeznaczoną na sen zawładnęło życie zawodowe. Bardzo często budzę się w nocy i myślę o sprawach, które wymagają analizy. Czasem – na szczęście z rzadka – bywa to bolesne: wtedy, gdy analizuję niepowodzenia. Ludzie nie zdają sobie sprawy, pod jaką wielką presją jestem – ja i moi najbliżsi współpracownicy. To na nas spoczywa odpowiedzialność za satysfakcję i pozytywne przeżycie każdego widza z osobna. Odpowiadam za doświadczenie zetknięcia ze sztuką bardzo różnych odbiorców.
ZOBACZ: Marcin Gortat w ELLE MAN: co się dzieje, kiedy telefon już nie dzwoni [WYWIAD]
A radość z sukcesów?
Karmię się tą radością. To energia, która fantastycznie motywuje do ciężkiej codziennej pracy – choć zawsze postrzegałem ją raczej jako moje życie. Ona bowiem je determinuje i istotnie wpływa na wszystkie jego aspekty. I tak jest dobrze – zresztą w tym zawodzie, w tej przestrzeni działalności nie może po prostu być inaczej. Papież Jan Paweł II w liście do artystów napisał, że społeczną część swojego pontyfikatu wywiódł z norwidowskiej zasady radości pracy – ona bowiem wyznacza najlepszą drogę do spełnienia godności człowieka. To wielka myśl, bardzo mi bliska. Praca jako źródło godności.
Brakuje nam tej godności...
Okazujemy sobie nawzajem zbyt mało szacunku. Każda praca i każdy wysiłek podejmowany przez jednostkę i przez zbiorowość zasługuje na szacunek. Wzajemne docenianie siebie jest sensem wspólnego istnienia. W teatrze pracuje 1050 osób na etacie plus jest kilkaset współpracujących z nami na stałe. Nie mam oczywiście bezpośredniej relacji z każdym, ale staram się poznawać pracowników. Teatr to taka metafora społeczeństwa. Mamy tu wszystkie stany. Od techników o najwyższych kwalifikacjach zawodowych często naznaczonych talentem artystycznym, przez pracowników administracji, niezwykle ważnych w każdej organizacji, bo to oni stabilizują rzeczywistość, aż po artystów, którzy, rzecz oczywista, są w centrum uwagi, a więc śpiewacy soliści i zespoły: Chóru, Baletu – który w ramach organizmu Teatru Wielkiego jest odrębnym bytem, rządzącym się swoimi regułami – i wreszcie Orkiestry, o silnej wewnętrznej hierarchii, niemalże paramilitarnej z feldmarszałkiem – dyrygentem, i generałami – kierownikami sekcji... I wszyscy są doskonali; nie może być inaczej w orkiestrze pierwszej sceny muzycznej kraju: tu nawet ostatni pulpit wymaga ogromnych kwalifikacji artystycznych. Oczywiście wielu śpiewaków, jak również reżyserów, scenografów, poetów, malarzy, ludzi kina angażujemy do konkretnych produkcji, ale i oni na pewien czas stają się integralną częścią naszej wielkiej teatralnej społeczności. Musimy sobie uświadomić, że dzisiejsze scenografie są często efektem kreacji wizualnych, sterowanych skomplikowanym programem komputerowym, stajemy więc przed coraz to nowymi wyzwaniami technologicznymi. A jednocześnie nie wolno tracić z oczu tego, co najważniejsze – i najbardziej ulotne: teatr to oderwanie się od ziemi i zawieszenie na granicy między patosem a głębszym sensem rozumienia świata.
Stąd ta odpowiedzialność za przeżycia widza, uczucia, poczucie sensu...
Tak, za katharsis każdego z nas. Kawałek tego teatralnego, operowego czy baletowego świata zabiera się ze sobą do domu i wówczas – tak powinno być – ten osobisty świat staje się lepszy. Kierowanie tak ogromnym przedsięwzięciem jak Teatr Wielki – Opera Narodowa, czyli prowadzenie niezwykłych talentów, które Bóg daje tylko nielicznym, polega na znalezieniu punktu równowagi między sztuką starą a nową. Między sensem bycia Europejczykiem, szacunkiem dla odmienności kultur a przywiązaniem do własnych korzeni. Trudno lepiej to wyrazić niż przez muzykę Moniuszki (tak!), Paderewskiego, Szymanowskiego, Chopina, Pendereckiego... W moim gabinecie wisi obraz Edwarda Dwurnika – zresztą bardzo odmienny od większości jego prac. Namalował go z fascynacji Pollockiem. Pokazuje podświadomość artysty, który działa poza kontrolą rozumu. To najważniejszy obraz, jaki tu powiesiłem. Jest on metaforą Teatru Operowego tydzień przed premierą. Barwne plamy, dynamiczne linie przecinające się pozornie bez ładu i tworzące niezwykle energetyczną kompozycję... Szaleństwo pragnień, aspiracji, kolorów, sensów, ułożenia porządków, z których rodzi się sztuka.
Obraz sąsiaduje z ciekawą ścianą...
Tak, to moja ściana przyjaźni. W młodości dużo grałem w tenisa, prawie nie schodziłem z kortów Legii. Gdy pojawiały się kontuzje, przyjeżdżałem do doktora Andrzeja Pietrzyka, chirurga ortopedy, który przyjmował w Teatrze Wielkim i opiekował się zdrowiem naszych tancerzy. Kiedy wróciłem do teatru i podjąłem tu pracę po raz drugi, zadzwonił do mnie doktor Pietrzyk i zapowiedział się z wizytą. Dla mojego pokolenia był on niezwykłym znakiem przedwojennej Warszawy, arbitrem elegancji, niezwykłym człowiekiem. Zawsze pod muszką, w nienagannie skrojonym garniturze, eleganckiej koszuli, pełen dobrych manier. Byłem ogromnie ciekaw, z czym do mnie przyjdzie. Usiadł w fotelu, wyjął bloczek recept i mówi tak: „Panie dyrektorze, wychodzę z kondycji lekarza i chciałbym wypisać ostatnią w swoim życiu receptę. Właśnie panu!”. Sięgnął po eleganckie pióro i zaczął pisać: „Lek do codziennego stosowania dla Pana Dyrektora. Prowadzenie Teatru Wielkiego przez długie, długie lata, tak aby zawsze był wielki, a dobra historia tej sceny wiązała się z Pana osobą”. Piękne, ogromnie dla mnie ważne słowa. Pomyślałem, że nie mogę pozwolić, by zagubiły się gdzieś pośród miliona dokumentów, które mnie zewsząd otaczają. Zdecydowałem, że zrobię tu ścianę przyjaźni, która pozwoli mi wyeksponować autografy pisma wspaniałych ludzi, których spotkałem na swojej drodze. To wła- śnie przyjaźnie z nimi uważam za najwyższą miarę swojego osobistego sukcesu.
Kto tu jeszcze zostawił ślad?
Największa tancerka wszechczasów Maja Plisiecka, tu kilka nut napisanych dla mnie przez jej męża, kompozytora Rodiona Szczedrina. Tu zaś wiszą nuty Krzysztofa Pendereckiego, a tu słowa od Boba Wilsona. Obok – od Franciszka Starowieyskiego, z którym się przyjaźniłem. Jerzy Grzegorzewski, Gustaw Holoubek, Andrzej Wajda, Henryk Górecki, obecna pani ambasador Stanów Zjednoczonych, która jest moją przyjaciółką od lat... Kiedy ta przyjaźń się zaczynała, ani ona nie podejrzewała, że zostanie ambasadorem w Polsce, ani tym bardziej ja. Ta ściana emituje dobrą energię – także od tych, których nie mogę tu już dziś zaprosić. Ale w pewien sposób nieustannie mi towarzyszą, udzielając – mam takie wrażenie – swojej siły.
CZYTAJ TEŻ: Borys Szyc w ELLE MAN o Sherlocku Holmesie i znaczeniu słowa [WYWIAD]
Kto zabrał Pana pierwszy raz do opery?
Była to wycieczka szkolna. Oglądaliśmy „Straszny dwór”, ale nie chciałbym o tym mówić. (śmiech) W każdym razie pierwsze wrażenia nie zapowiadały w żaden sposób tego, że kiedykolwiek zostanę dyrektorem tej instytucji... Ale, ciekawa rzecz: pod koniec lat 80. Aleksander Bardini któregoś dnia powiedział mi: „Jeszcze pan kiedyś będzie dyrektorem Opery Narodowej”... Serdecznie się wówczas zaśmiałem. Potem kilkakrotnie mi to stanowisko proponowano, a ja konsekwentnie odmawiałem. Musiało upłynąć wiele lat, abym poczuł, że to jest moje miejsce.
Był Pan ministrem kultury, teraz zarządza Pan największą sceną operową w kraju. Kto Pana ukształtował?
Dom rodzinny. Choć wtedy nie było to takie proste. Urodziłem się w czasach, które dziś nawet ciężko sobie wyobrazić. Dopiero z poziomu dorosłości zrozumiałem niezwykle heroiczną postawę moich rodziców. Powodziło nam się dość dobrze, ale gdyby to odnieść do dzisiejszych warunków, oznacza to coś zgoła innego. Rodzice zapewnili nam w tamtych trudnych czasach naukę muzyki, języków. Miałem budżet na książki i sprzęt sportowy. Wychowałem się w Radzyminie, 20 kilometrów stąd. Dziś to jest tylko 20 kilometrów. W tamtych latach to były odrębne światy. W szkole średniej miałem problem z określeniem siebie, ale nauka przychodziła mi z łatwością – czy to była fizyka, matematyka, język polski czy angielski. Najbardziej lubiłem historię, ale to pewnie wynikało z pasji mojego ojca, który bardzo dużo czytał.
W tamtych czasach było kilka wersji historii...
A my mieliśmy dwie odrębne ścieżki edukacji – jedną w szkole, drugą w domu. Nie różniły się oczywiście w sprawach matematyki czy chemii, ale historii – owszem. Pamiętam lekcję historii na temat powstania warszawskiego. Stoi przed nami młoda nauczycielka historii, która dopiero zaczyna karierę pedagogiczną, i próbuje sprzedawać oficjalną wersję zdarzeń. Proszę ją, by usiadła i dała mi opowiedzieć, co wiem. Ona siada i pozwala mi poprowadzić wykład o tym wszystkim, co znam od rodziców i dziadków. Dla mnie to był impuls, z którego byłem niezwykle zadowolony. Po latach zrozumiałem, że i ona cieszyła się z takiego obrotu spraw. Nie musiała kłamać. Konsekwencji nie było…
Jakie książki podsuwali Panu rodzice?
Nie ma po co wymieniać konkretnych tytułów. Nasiąkanie inteligencją, wiedzą, takim ogólnym obyciem to proces osmotyczny. Bibliotekę mieliśmy pokaźną, w domu stało pianino, lekcje pobierałem u pani Łucji Żulińskiej (potem okazało się, że była córką jednego z dowódców powstania styczniowego, zawsze ubrana w czarne koronki, absolwentka konserwatorium paryskiego i warszawskiego, sąsiadka z Radzymina). Chyba jednak najważniejsza była nauka języków obcych: angielskiego i francuskiego. Niemieckiego auczyłem się później, bo to z kolei w moim domu w ogóle nie wchodziło w grę!
Z powodu historii?
Oczywiście. Niemiecki był wtedy w naszym domu językiem zła. Nigdy nie sądziłem, że się go nauczę. A jednak kiedy zostałem dyrektorem Teatru Studio, robiłem wiele projektów z niemieckimi teatrami. Odkrywałem dla siebie Niemcy i Niemców. Byli niezwykle otwarci dla Polaków... zapewne z różnych powodów. Ówcześni dyrektorzy teatrów niemieckich byli na ogół starsi ode mnie i mówili tylko w swoim języku. I nagle zdarzyła się ciekawa okoliczność. Do Warszawy przy- jechał Willy Brandt. W pałacu w Jabłonnie odbyło się eleganckie przyjęcie, na którym konwersowałem z niezwykle ciekawym jegomościem. Po angielsku. I on nagle mnie pyta: „Mówi pan po niemiecku?”. Odpowiadam, że nie. Zapytał, czy bym chciał. Odparłem, że tak. A on na to: „Zapraszam na stypendium. Nazywam się Klaus von Bismarck, jestem dyrektorem Instytutu Goethego”. Pojechałem na mie- siąc do Bremy i po powrocie kontynuowałem naukę. Niemiecki bardzo mi się przydał. Otworzył mi zupełnie nową pespektywę widzenia świata i pozwolił lepiej zrozumieć ich ogromną różnorodność kulturową. W niemieckim jest bardzo niewiele wyjątków i to znakomicie objaśnia, dlaczego wszystkie mercedesy i audi są tak doskonałe. Chodzą jak w zegarku. A polski jest... zbudowany na wyjątkach. (śmiech)
Języki obce otworzyły Panu przestrzeń różnic?
Powiedziałbym, że to przede wszystkim różnice, ale dopełniające odmienności, które się pięknie sumują w... pewną bogatą, barwną jedność. My, przedstawiciele wielu kultur, społeczności, uzupełniamy się i tworzymy pełnię. Na relacje polsko-niemieckie trzeba przecież patrzeć szerzej niż tylko z perspektywy koszmaru wojny – to by tylko zawężało nam pojmowanie się nawzajem. Wojna była czymś straszliwym. Wiem, co mówię, bo moja rodzina i sąsiedzi doświadczyli grozy tych lat. Znajomość języków to znajomość kultur. A to oznacza otwarcie na inność i zrozumienie jej. Otwarcie zaś jest niezbędne, gdy pracuje się w kulturze. Polacy – jak wszystkie zresztą narody, szczególnie te w intensywnym procesie transformacji lub niedługo po nim – bardzo się zmieniają, coraz bardziej otwierają na świat. Widać to również wśród naszych widzów, coraz chętniej oglądających nowe, nieoczywiste tytuły, łaknących trudniejszych być może, współczesnych dzieł i nowatorskich inscenizacji. Moi go- ście z zagranicy są pod wrażeniem liczby młodych ludzi na widowni. To fantastyczne! Dlatego między innymi staramy się utrzymać cenę biletu na poziomie, który nie eliminuje młodzieży, osób starszych czy generalnie mniej zamożnych. Kultura musi być dostępna.
Jak wychowywał pan córkę, by zaszczepić w niej ten szacunek wobec kultury? Tak, jak wychowano Pana?
Nigdy nie sądziłem, że zostanie aktorką. Przeciwnie, gdy szła na egzamin, klęknąłem i błagałem, aby tego nie robiła. Tłumaczyłem, że to bardzo ciężki zawód. W repertuarze dramatycznym i filmowym na pięć ról męskich przypada jedna rola kobieca. Kobiety mają na tej drodze szczególnie trudno. Ale przecież przesiąkła w domu kulturą i musiałem brać pod uwagę, że może zechce tę ścieżkę kontynuować. Mama, absolwentka Akademii Sztuk Pięknych, wprowadzała ją w świat sztuki. Ja pracowałem w teatrze. Dziecko było oswojone z kurzem zaplecza teatralnego. Pewnie musiało się to tak skończyć... (śmiech)
Dziś chyba trudniej wychowywać dzieci w kulcie wiedzy, erudycji, kultury wysokiej...
Tak myślę. Główny problem stanowi niebywały rozwój technologii, a ona tworzy iluzję, pozór łatwości. Ostatnio pewien doskonały lekarz powiedział mi, że dużą część czasu, jaki ma dla pacjenta, musi poświęcić na wybijanie mu z głowy teorii, których ten naczytał się w internecie. Internet daje nam łatwo dostępny pozór bycia inteligentem. Klik, klik i już wiem, co stało się na Antarktydzie w latach 60. Wspaniale, ale to nie jest żadna wiedza. Prawdziwa wiedza wymaga cierpliwości, wysiłku, analizy i otwartości.
Z drugiej strony jest cała masa przywilejów płynących z nowych technologii. możemy oglądać słynne spektakle operowe z wielu słynnych scen świata online.
Jasne! I kupić bilet na samolot w sekundę. Świat się zmienił, ale my nie potrafimy selekcjonować wszystkich dostępnych informacji. Jedno sobotnio-niedzielne wydanie „New York Timesa” dostarcza więcej informacji, niż średniowieczny chłop przyswajał przez całe życie. Jak tym zarządzić? Jak wybrać? Kiedyś mówiło się: odsiej ziarno od plew. I to było proste. Było ziarno i plewy. A dziś? Po pierwsze, nie wiadomo, co jest czym. Zacierają się kolory... te podstawowe. A po drugie: istnieją przecież setki tysięcy różnych rodzajów ziaren i plew.
Chciałby Pan, by kultura wciąż jeszcze zmieniała świat? kraj? Tak jak „dziady” w 1968 przeorały Polskę?
Nie jestem aż takim idealistą. Tamten spektakl jedynie wyzwolił coś, co od lat drzemało w tym kraju. A sam proces zmiany społecznej trwał jeszcze ponad dwie dekady. Prawdziwa zmiana dzieje się na gruncie edukacji i kompetencji do aktywnego, rozumnego uczestniczenia w kulturze. Kiedy zostałem ministrem kultury, rozmawiałem z Andrzejem Wajdą. Powiedziałem mu, że w centrum mojej uwagi jest ktoś, kto na przestrzeni pokoleń dziedziczy zaniedbania w dziedzinie kultury; ktoś, komu trzeba pomóc i zbudować mu tejże kultury infrastrukturę. Oswajać, edukować, zapraszać i uwrażliwiać. Chodzi o ideały platońskie, o więcej wiary w dobro i piękno – co nie oznacza eliminowania sztuki krytycznej. Dopiero taki proces buduje fundament społeczny, na którym da się postawić całą resztę. Tak rozu- miem swój patriotyzm. To praca nad rozwojem polskich talentów. Dziś coraz więcej polskich śpiewaków operowych występuje na największych scenach świata. Kilkunastu z nich ma szansę na karierę światową. Taką, jaką osiągnęli już Aleksandra Kurzak, Piotr Beczała, Mariusz Kwiecień, Tomasz Konieczny, ale także Artur Ruciński, Rafał Siwek... dziś u progu takich karier stoją Jakub Józef Orliński czy Andrzej Filończyk – obaj byli uczestnicy naszego Programu Kształcenia Młodych Talentów – Akademii Operowej Teatru Wielkiego Opery Narodowej. Tak postrzegam moją misję.
Musi pan czuć się spełniony!
Mam ogromną satysfakcję z tego, co za mną, ale też nieustający głód i pragnienie tego, co przede mną.
Wywiad ukazał się w magazynie ELLE MAN nr 2/2019.
1 z 4
Waldemar Dąbrowski w ELLE MAN
2 z 4
Waldemar Dąbrowski w ELLE MAN
3 z 4
Waldemar Dąbrowski w ELLE MAN
4 z 4
Waldemar Dąbrowski w ELLE MAN