Reklama

Za chwilę grają Almodóvara. Pół godziny później zaczyna się „Dziewczyna z igłą”. W środowy wieczór w Cafe Kino Muranów jest głośno jak w ulu. Siedzimy z Vanessą pochylone nad dyktafonem. Nie czuję jednak dyskomfortu, bo Aleksander wie, jak rozładować sytuację. To jedna z najserdeczniejszych osób w branży. I najbardziej zapracowanych. Choć wciąż się uśmiecha, jasno zaznacza: „Ten zawód jest też o przegrywaniu”. Rozmowę zaczynamy jednak od rzeczy przyjemniejszych – a więc definicji piękna. Choć i tu sprawy nie do końca są klarowne.

Reklama

Maja Chitro: Pamiętasz, kto pierwszy raz w życiu powiedział Ci, że jesteś piękna?

Vanessa Aleksander: Zgaduję, że rodzice. Jednak nie był to komplement stanowiący o moim poczuciu wartości. Nie pamiętam też, żebym w dzieciństwie myślała o tym, czy jestem piękna. Dorastając, miałam mnóstwo kompleksów. Przeszkadzały mi np. moje usta, wydawały się za duże. Dziś je uwielbiam.

Z innymi kompleksami też sobie poradziłaś?

Nie z wszystkimi.

Ale zdajesz sobie sprawę ze swojego piękna?

Zależy od dnia, ale nie narzekam na fizis, choć w pracy zdarza mi się być określaną przez wygląd. Próbuje się przydzielać mi role, które szufladkują. Staram się więc z tym walczyć, choć czasem nie do końca mogę albo nie umiem. Tak jest ten system zbudowany, że wygląd określa aktorkę. Wiem, że wpisuję się w kanon, ale też każdy ma inną definicję piękna. Jestem w takim momencie swojego życia, że coraz bardziej lubię to, jak wyglądam. Zaczęłam dbać o zdrowie i mówiąc o tym, czuję się komfortowo.

Wcześniej Cię to krępowało?

Przez długi czas odczuwałam dyskomfort, określając siebie jako osobę atrakcyjną. Albo mówiąc, że jakaś część mojego ciała jest ładna, że jednak lubię swoje usta. Im jestem starsza i im bardziej dbam o swoje zdrowie, tym bardziej siebie doceniam, a dyskomfort ulatuje.

Powiedziałaś, że każdy ma swoją definicję piękna. Jaką masz Ty? W jaki sposób się budowała?

Myślę, że jak dla większości dziewczynek, najpierw najpiękniejsza była dla mnie moja mama. Jej włosy, oczy, perfumy, sposób ubierania. Do dzisiaj kobiety, które przypominają mamę, wydają mi się najpiękniejsze. Jest też babcia, którą uważam za ikonę stylu – nie tylko dlatego, że dba o swój wygląd, ale jest energiczną i świadomą siebie kobietą. Pilnuje granic i tego, żeby jej zdanie zostało usłyszane. Z wiekiem ideał piękna ewoluował. Moje pokolenie, które zaczęło się zapoznawać z social mediami, ma zaburzony ogląd piękna. Nie byłam jedyną osobą, która uważała się za niewystarczającą, oglądając przefiltrowane zdjęcia. Dziś moją definicją piękna jest bycie zdrową, dbanie o higienę snu, głowy. Zaznaczanie granic, troska w pierwszej kolejności o siebie i swoje poczucie bezpieczeństwa. To jest dla mnie najpiękniejsze. To definicja dosłowna.

250206_ZUZA_ELLExVA_0125
Zuza Krajewska

A metaforyczna?

Uderzyła mnie ostatnio „Anora” (w reż. Seana Bakera – przyp. red.), bo porusza bliskie mi tematy. Film uświadamia, że obudowujemy się w skorupy, rzadko zadajemy sobie pytanie, czego tak naprawdę potrzebujemy i co sprawi, że poczujemy się dobrze. Piękno dla mnie to po prostu spokój.

Spokój, czyli symetria i porządek? Zupełnie jak u Arystotelesa – właśnie tak pojmował piękno.

Nie wiem, czy aż tak… Może chodzi o to, że przez długi czas ignorowałam potrzebę i istotę spokoju, wagę dbania o zdrowie, czego konsekwencją były nie tylko zaburzenia lękowe, lecz także wykształcona choroba autoimmunologiczna. Za piękną uważam dziś ludzką odwagę stawania w obronie osób słabszych i mniejszości. A za najpiękniejsze to, że mimo ryzyka przed zranieniem jako ludzie każdego dnia podejmujemy walkę, by kroczyć przez świat, zdobywać szczyty i realizować marzenia. Ach, no i miłość! Niekoniecznie ta romantyczna, ale też w stosunku do siebie – bycie czułym, czujnym, dobrym. Nie ma dla mnie nic większego.

Najtrudniejsza w tym wszystkim zdaje mi się walka o siebie. Szczególnie w zawodzie aktora, kiedy musisz wpasować się w wiele niestandardowych sytuacji.

Cały czas się jej uczę. To dopiero początek. Ale mam pełną świadomość, że właśnie na tym powinnam się skupić. Kiedyś nie zwracałam uwagi na to, czy czuję się komfortowo, jak jem albo śpię. Bawiło mnie, gdy ktoś polecał mi medytację, spacer. Ważniejsza wydawała mi się inwestycja w pracę, godziny na planie, w szkole teatralnej, na warsztatach. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że nie przyniesie to żadnych efektów, o ile po prostu o siebie nie zadbam. Aż straciłam zdrowie. Poza tym funkcjonowanie w środowisku aktorskim, o które pytasz, jest trudne. Czuję, że nie jestem jego częścią.

Z własnego wyboru?

To nie jest wybór. To obserwacja. Mam wrażenie bycia elementem zewnętrznym, choć o przynależność walczyłam przez 10 lat pracy w zawodzie. Nie zawsze dbałam o granice, starając się o rolę albo będąc w roli. Teraz wiem, że nie muszę być częścią jakiejś grupy za wszelką cenę.

A może środowisko aktorskie przestało już funkcjonować w formie jednego spójnego bytu? Młode pokolenie układa się inaczej.

Być może jest bardziej i częściej „zapraszające”. Mam wrażenie, że im starsze środowisko, tym mniej chętne do uznawania odmienności poglądów i wyboru dróg. Bo moje pokolenie coraz rzadziej chce się zabijać w imię tego zawodu, choć rozumiemy, że ktoś może myśleć inaczej. Mam kilka bliskich osób w środowisku, ale poczucie bycia wyrzutkiem czasem wraca. Może tkwi tylko w mojej głowie? Może to kompleksy, o których rozmawiałyśmy na początku? Może jestem za mało artystyczna? Albo za mało mówię? A może za dużo? Za mało we mnie sztuki? A może jednak jestem przeintelektualizowana? Może tak naprawdę to walka z moimi demonami? Zdarza mi się wątpić, choć nadal uważam, że to nie najłatwiejsze środowisko pracy.

Szczególnie dla kobiet, bo to wciąż zmaskulinizowany świat. Przez lata wytwórnie wykorzystywały twarze aktorek do promowania swoich produktów, ale nie traktowano ich poważnie. Tak prowadzono karierę m.in. Marilyn Monroe. Ruch #metoo też nie wziął się znikąd.

Nie wiem, czy to kwestia pokoleniowa, zmiana powszechnej świadomości, czy może praca aktorek nad odzyskaniem swego głosu. Wielokrotnie miałam wrażenie, że muszę wciąż udowadniać, że jestem partnerem w dialogu. Dopiero jak okazywało się, że to, co mówię, jest interesujące, upewniałam się w poczuciu własnej wartości. Teraz, gdy jestem starsza, mniej mnie to zajmuje. Długo walczyłam, by sobie zaufać i zrozumieć, że nie potrzebuję do tego cudzej walidacji. Duma mnie rozpiera, że w najtrudniejszym czasie nie uległam niczyim wpływom. Nawet jeśli bałam się odezwać, robiłam to uczciwie wobec siebie. Nigdy niczego nie udawałam. Gdy z czymś się nie zgadzałam, czułam się niekomfortowo, mówiłam o tym. Ale dziś robię to głośniej.

Jest jeszcze jedna kwestia, którą chciałam poruszyć w kontekście piękna – oszpecenie się. W aktorstwie zdarzają się takie wyzwania jak rola Charlize Theron w „Monster” czy najnowsza Demi Moore w „Substancji”. Jakie bariery musisz pokonać jako aktorka, żeby stać się na ekranie czy na scenie nieatrakcyjną?

Bycie nieatrakcyjną w kinie czy sztuce jest dla mnie szalenie atrakcyjne! Ciągnie mnie do tego.

250206_ZUZA_ELLExVA_0199
Zuza Krajewska

W jedną z takich ról wcieliłaś się w spektaklu Agaty Dudy-Gracz „Każdy musi kiedyś umrzeć, Porcelanko, czyli rzecz o wojnie trojańskiej”.

Przeobraziłam się w nim w potworną pannę młodą i było to wspaniałe! Nie mam obsesji na punkcie swojego wyglądu, podobania się, szczególnie gdy kreuję postać. Po prostu lubię czuć się zadbana, czysta, pachnąca – bo zapach jest dla mnie bardzo istotny. Ale gdy jestem na planie, wolę być charakterystyczna. Takie filmy i takie role najbardziej mnie interesują. Czasem przerysowane, komiksowe. Nawet jeśli jest to skok na głęboką wodę, który nie wyjdzie, bardziej doceniam odwagę tworzenia niż ciągłe lawirowanie na bezpiecznej mieliźnie. W „The Office PL” wielokrotnie wyglądałam źle.

I co myślałaś, gdy oglądałaś siebie taką na ekranie?

Trzeba mieć do siebie dystans. Możliwość przeobrażenia się to największa frajda dla aktorki.

A ile byłabyś w stanie zrobić dla wymarzonej roli?

Kiedyś? Wszystko. Był czas, że deklarowałam, że mogłabym nawet wstrzyknąć kwas hialuronowy, gdyby wymagała tego rola. Dziś już nie. Uważam, że każda metamorfoza jest pożądana, o ile jest zdrowa, bez ingerencji o długotrwałych konsekwencjach. Dla roli mogę zrobić bardzo wiele w kontekście zaangażowania, przygotowania, stuprocentowego oddania.

Pojawiasz się w rolach dramatycznych, m.in. w „Sali samobójców. Hejterze” Komasy czy „Rojście” Holoubka. Prywatnie jesteś zabawna, podobnie na ekranie, choćby w „The Office PL”. Wierzę Ci w dramacie i komedii. Ta ostatnia uchodzi za najtrudniejszy z gatunków.

Też tak myślę. I czuję, że dopiero przy czwartym sezonie „The Office PL” poczułam wolność w budowaniu postaci Patrycji (managerki w siedzibie wody mineralnej Kropliczanka – przyp. red.) – tyle czasu ją rozpracowuję, że w końcu mogę powiedzieć, że ją rozumiem.

Jak pracujesz nad tą rolą? To inny proces niż w przypadku budowania bohaterek dramatycznych?

Nie jest aż tak odległy. Gdy zajęłam się Patrycją, znalazłam trzy panie, którew swoim zachowaniu, mowie, gestykulacji były przekomiczne i bardzo przekonujące. Ich sposób wyrażania się, wiara w dość abstrakcyjne rzeczy, o których mówiły, stały się punktem wyjścia dla mojej bohaterki. Na początku Patrycja wymyśla całą strategię funkcjonowania firmy, którą ma za zadanie odbudować. Z reżyserem (Maciejem Bochniakiem – przyp. red.) chcieliśmy więc pokazać fałszywą pewność siebie. I to było to! Jednak tak naprawdę najważniejsza w tym procesie była intuicja.

Polegasz na niej?

Bardzo, od zawsze. Pamiętam pierwszy rok studiów i fuksówkę, gdy jedna ze starszych studentek powiedziała: „Będziesz dobrą aktorką, bo masz świetną intuicję”. Nie rozumiałam tego. Inni dostali pochwały za świetny śpiew, taniec, dykcję. A ja za intuicję. Brzmiało jak wydmuszka. Dopiero po latach, zwracając świadomie uwagę na to, co mi pomaga, intuicja stała się moim głównym narzędziem aktorskim.

Intuicja podobnie funkcjonuje na planie filmu, serialu jak na scenie teatralnej?

Myślę, że tak. Na etat do teatru (Współczesnego – przyp. red.) trafiłam tuż po szkole. Jako najmłodsza w zespole byłam przerażona tym, jak mało wiem w kontraście do doświadczenia starszych aktorów. Niedługo potem wybuchła pandemia. Nie zdążyłam się zgrać z grupą, nie mogłam się odnaleźć, więc intuicja nie miała tam prawa zadziałać. Teraz, gdy jestem traktowana jak partner i czuję pewność siebie, moje podejście do pracy na planie czy na scenie niewiele się od siebie różni. Choć każdy reżyser w teatrze pracuje inaczej – Monika Strzępka na tekście, który jest święty. U Agaty Dudy-Gracz jest on nieistotny

w porównaniu z budowaniem świata. Za to w „The Office PL” znów najważniejsze jest słowo. Im bardziej się od niego oddalamy, tym łatwiej przestrzelić. W aktorstwie po prostu nie można być skupionym na sobie i swoim ego. Jak mawia prof. Wiesław Komasa: „Brak pokory to śmierć dla artysty”. Zgadzam się.

Skoro już o ego i metaforycznej śmierci aktora, to Mrożek pisał w listach: „Teatr jest praniem sumienia”. Zdarza Ci się je prać?

Teatr daje mi raczej dziecięcą beztroskę, zapomnienie, bo to właśnie scena mnie uwiodła, jeśli chodzi o wybór ścieżki zawodowej.

Drążąc więc temat teatru, tym razem słowami Leca z „Myśli nieuczesanych”: „Iluż to ludzi, schodząc ze sceny, zapomina się rozcharakteryzować”, muszę zadać pytanie: czy rzecz ta i Ciebie dotyczy?

Rzadko, bo coraz więcej uwagi poświęcam byciu blisko siebie. Zbyt głębokie wchodzenie w role i zapominanie o tym, kim się jest w prawdziwym życiu, to synonim braku troski o swoje zdrowie. Oczywiście nie jest to łatwe, nie zawsze mi wychodzi tak, jak bym chciała. Przypominam sobie jednak, że w przeszłości wielokrotnie popełniałam ten błąd nierozcharakteryzowania się po zejściu ze sceny. Mam wrażenie, że czasami specjalnie taplałam się w emocjach, co z perspektywy czasu nigdy nie dawało dobrych efektów. Mimo całej swojej magii aktorstwo to wciąż tylko iluzja.

250206_ZUZA_ELLExVA_0241
Zuza Krajewska

A nie jest to kwestia błędu debiutanta, który chce wypłynąć na najgłębsze wody, bo uważa, że ma ku temu wszelkie umiejętności, aż nagle zaczyna się topić?

Zgadzam się. Ten błąd popełniłam w swoim debiucie fabularnym, „Sali samobójców. Hejterze”. Chcieliśmy z Maćkiem Musiałowskim aż za bardzo, dostając tę wielką szansę pracy z Jankiem Komasą. Spełnienie marzeń, bo to wielki reżyser. Miałam poczucie, że muszę tę szansę wykorzystać nie na 100 proc., ale bez granic, by udowodnić wszystkim, że znalazłam się tu nieprzypadkowo. I przepadałam. Teraz wiem, że można z siebie dać o wiele więcej, jeśli się o siebie dba. Taka nauka.

To niełatwe emocje. Ale aktorstwo bywa trudne. Co dziś czujesz, gdy przegrywasz?

Ten zawód jest trochę o przegrywaniu. Najbardziej bolą więc porażki indywidualne, gdy staramy się o rolę miesiącami i na mecie okazuje się, że trafia do kogoś innego. Radzę sobie z tym różnie, ale ostatnio coraz lepiej.

Bo?

Bo chyba zaczęłam bardziej doceniać to, co w życiu prywatnym, niż to, co w zawodowym. Ostatnio przegrałam naprawdę ważny casting do roli, o której od zawsze słyszałam, że powinna być moja. Związałam się z tą myślą. Przechodziłam przez kolejne etapy przesłuchania, w końcu dotarłam do finału. I przegrałam. Gdy dowiedziałam się, że rola trafiła do kogoś innego, potraktowałam to osobiście: że nie byłam wystarczająco dobra, że mogłam lepiej, że trzeba było się dłużej przygotowywać. Ale po całym dniu, gdy kładłam się spać, pomyślałam: „Co to w ogóle zmienia?”. Naprawdę nic. Kocham swój zawód. Mam nadzieję, że będę mogła go uprawiać całe życie, a role, o których marzę, do mnie przyjdą. Jednak fakt, że mogłam zasnąć w wygodnym łóżku obok osoby, którą kocham, zmienia moją perspektywę. Wiem, że brzmi to jak wyświechtany frazes, ale wiem też, że kiedyś tego wszystkiego nie doceniałam, bo za wszelką cenę chciałam spełniać marzenia zawodowe. Byłam wobec siebie krytyczna, niedobra. I nie chcę już tak, bo donikąd mnie to nie zaprowadzi. Wszystkie decyzje, które w ostatnim czasie podejmuję, są po to, by nie iść na kompromisy, jeśli chodzi o mój komfort i zdrowie psychiczne.

To chyba też kwestia ułożenia się ze swoim ego?

To nieustanna praca. Chciałabym powiedzieć, że mnie to nie dotyczy…

Ale bez ego aktor nie wyszedłby na scenę.

No właśnie, bo ego bywa dobre, jeśli wykorzystujemy je we właściwy sposób. Bycie serdecznym dla ekipy jest dla mnie ważne. Nigdy nie zrozumiem, jak można wybaczać wszystkie nadużycia, tłumacząc: „Bo to wielki aktor” albo „Świetna aktorka”. Nie zgadzam się. Ego ma nam pomagać w budowaniu postaci, kreowaniu sceny, ale nigdy w zaszczuwaniu innych. Jesteśmy aktorami, lecz przede wszystkim ludźmi.

Potrafisz jednak czasami w życiu przyaktorzyć?

Jasne, że tak! Urodziłam się po to, żeby być aktorką! Uwielbiam się wygłupiać, rozbawiać ludzi i słuchać tego, co mają do powiedzenia. To też wypadkowa aktorskiego bycia, odwagi w komunikowaniu się z innymi, patrzenia im w oczy, braku wstydu na co dzień. Poza tym moi rodzice w dzieciństwie, gdy zaczynałam dyskutować, mówili mi: „Vanessa, ty już nie jesteś w teatrze”. To wszystko dlatego, że chodziłam wtedy często do teatru i lubiłam sobie pogadać.

A kiedy opuszczasz kurtynę?

Reklama

Gdy wracam do domu, jestem z moimi najbliższymi. Wtedy wyłączam się z przestrzeni zawodowej, z potrzeby nieustannej walki o bycie uwzględnioną lub wybraną. Mam wielkie szczęście w życiu, bo otaczam się dobrymi osobami. Spełniam się w kinie, żyję tym, ale to mnie nie definiuje. I nigdy nie będzie. Kiedyś chciałam być aktorką, która dla sztuki poświęci wszystko, a zawód stanie się jej misją. Dziś nie wstydzę się powiedzieć, że najważniejsze dla mnie jest to, co w domu, a nie na scenie.

250206_ZUZA_ELLExVA_0939m
Zuza Krajewska
Reklama
Reklama
Reklama