Masza Wągrocka: „Musiałam się otrząsnąć ze wstydu, który wzbudza kobieca sensualność” [WYWIAD]
Masza Wągrocka jest aktorką kompletną, która jeśli „miałaby być kotem, to tym wylegującym się na kolanach”. I tylko od czasu do czasu drapiącym. Zaangażowana społecznie, czuła życiowo i piekielnie zdolna, właśnie wciela się w matkę pingwinów. Jak? No to posłuchajcie. Bo to jej czas.
- Maja Chitro
Szara, listopadowa sobota. Może przez to na warszawskim Muranowie taka niespieszna? Odwiedzamy z Maszą Wągrocką nowe miejsce, w którym między zmianą stron jazzowych winyli podają wyśmienitą kawę. Siadamy przy oknie z widokiem na jeden z piękniejszych skwerów w stolicy. Obok głośnika. Nieprzypadkowo się tu widzimy. Rozmawiam z niedoszłą skrzypaczką, która porzuciła instrument dla aktorstwa. Choć za chwilę mi powie: „Muzyka pozostaje moim numerem jeden. To królowa sztuk”. Ale dziś o filmie.
Na Netfliksie można oglądać serial „Matki pingwinów” w reż. Klary Kochańskiej-Bajon i Jagody Szelc. Masza brawurowo wciela się w Kamę, silną, samodzielną mamę Jasia (Janek Lubas), zawodniczkę MMA, której świat zaczyna się sypać, gdy syn zostaje wyrzucony ze szkoły. Specjaliści diagnozują u niego spektrum autyzmu. To obraz, który łamie serce podobnie jak ekranowa czułość Maszy. Jest zupełnie inna niż jej Gosia w hitowym serialu „Kiedy ślub?”, Tereska w „Najmro” i każda jedna postać w teatrze. Wągrocka ma w sobie ten rodzaj świeżości, który zaskakuje. I zakochuje. Kameleon, pomyślałam. I długo zastanawiałam się nad rozpoczęciem naszej rozmowy. A że pojawił się w tych rozważaniach i pingwin, i gad zmieniający ubarwienie, postanowiłam iść tym tropem.
Masz swoje ulubione zwierzę?
MASZA WĄGROCKA: Moją kotkę.
Zupełnie jak Tadeusz Konwicki, który kotu Iwanowi napisał biografię i „zrezygnował z połowy tapczanu, żeby ustąpić miejsca oschłemu nachałowi”.
Kto ma kota, ten się w cyrku nie śmieje! Ja mam kota i psa, jednak zdecydowanie jestem kocią mamą. Chyba dlatego, że odpowiada mi kocia ekspresja. Lubię to, że żyjemy paralelnie. Zabiegam o uczucia, a kotka je dozuje. Ma swoje życie, ja swoje i czasami się łapiemy.
Z ludźmi też się czasami łapiesz? Czy w tych relacjach działasz intensywniej?
Dobre pytanie, bo nie wiem, czy moje, czasem sporadyczne, kontakty z bliskimi osobami wynikają z tego, że wszyscy jesteśmy zapracowani. A może po prostu nie potrzebuję tego kontaktu aż tak dużo? Sama się nad tym zastanawiam. Ale bardzo lubię ludzi. Więc jeśli miałabym być kotem, to tym, który siedzi na kolanach i tylko od czasu do czasu drapnie.
Czyli umiesz stawiać granice.
Moja kotka jasno komunikuje to, czego w danym momencie chce albo nie. Lepiej dysponuje swoją energią ode mnie. Bo ja chcę, chcę i chcę – aż do przeciążenia. To dlatego, że mam
w sobie dużo cierpliwości wynikającej z przekonania, że ludzie chcą dobrze, tylko coś schrzania się po drodze. Być może to naiwność? Długo wytrzymuję, aż w końcu strzelam.
Wybuchasz?
To raczej implozja. Chłód, lodowe sztylety, których wiele osób się nie spodziewa, bo „pas startowy” mam naprawdę długi, potrafię być wtedy bardzo zabawna. Ale jeśli ktoś przegina, staję się królową śniegu. Albo Anglii.
Ciekawi mnie ten moment przełamania. Jest taki cytat Iwaszkiewicza: „Lato się we mnie przełamało”…
Znany, bardzo go lubię.
To co przełamało się w Tobie po roli Kamy – zawodniczki MMA i matki chłopca w spektrum autyzmu w serialu „Matki pingwinów”?
Na poziomie zawodowym uwierzyłam w to, że jako główna bohaterka mogę zabrać widza w daleką podróż. Często po dostaniu wymarzonej roli zaczynałam mieć wątpliwości, czy
w ogóle podołam. Tę niepewność zaszczepia się w nas już w szkole. System bywał brutalny. Pojawia się więc pytanie: „Co ja w ogóle robię w tym kinie i teatrze?”. Potem odpowiadam sobie, że chcę przecież zabrać ludzi w podróż emocjonalną.
Sam fakt, że potrafisz wejść z widzem w bliski kontakt, a on chce z tobą przeżyć historię, iść za wykreowaną przez ciebie postacią, jest zachwycający. To było moje przełamanie. Uświadomiłam sobie, że umiem czuć ludzi.
A to oznacza, że odrobiłam pracę domową z wnikliwej obserwacji, bycia z ludźmi, wejścia w siebie i braku oceny innych.
A pozazawodowo?
Sport był przełamaniem, bo sama nigdy bym sobie czegoś takiego nie zaserwowała. Poczułam moc, siłę, którą nabierałam. Wstawałam na dwugodzinne zajęcia na szóstą rano, żeby obcy facet rzucał mną o matę, a potem ja nim. I wtedy przyszedł moment, kiedy zaczęłam się zastanawiać, co przez resztę dnia mogłoby stanowić dla mnie problem. Fakt, że mam zadzwonić do banku? Że samochód mi się zepsuł? Kiedyś by mnie to przerastało, teraz już nie. Mam poczucie, że w razie czego dam radę. A długo w swoim 30-letnim życiu pielęgnowałam przekonanie, że sama sobie nie poradzę.
Ale aktorstwa nigdy to nie dotyczyło?
Pracę zbudowałam sobie od początku w miarę zdrowo.
Przełamanie po „Matkach pingwinów” pewnie dotknie też wielu widzów. Serial traktuje o rodzinach z dziećmi z niepełnosprawnościami, w tym w spektrum autyzmu. Zwraca uwagę na ułomność systemu edukacji w Polsce. Dane GUS z 2021 roku mówią o 300 tysiącach zdiagnozowanych dzieci z różnego rodzaju niepełnosprawnościami. Pamiętam strajk w Sejmie opiekunek z dziećmi i ignorowanie ich przez rządzących polityków.
Jeśli na ulicę wychodzą górnicy, znajdują czas. A gdy przed politykiem staje matka z dzieckiem, to zainteresowanych już nie ma. Sam układ, że albo dostajesz zasiłek, albo idziesz do pracy, jest dla mnie szokujący, skandaliczny. Szczególnie jeśli chodzi o obecną politykę wspierania i diagnostyki ciąży. To na polu teoretycznym. A w praktyce, gdy konfrontujesz się z rodzicami i ich dziećmi z niepełnosprawnościami, musisz obalić wszystko, co zostało ci wdrukowane do głowy – oduczyć się niemądrej litości, a nauczyć empatii i zrozumienia. Tyle. Na planie mieliśmy spotkanie z dzieciakami, które – jak wszystkie dzieci – miały swoje zachcianki, fochy, z kimś chciały się bawić, a z kimś innym nie. Gdy coś je zaciekawiło, znikały – trzeba je było szukać. Ale przede wszystkim uwiodły ekipę. Wyzwaniem okazał się moment bliskości i dotyku, bo z uwagi na to, że spędzaliśmy mnóstwo czasu razem, to do nas dzieci mówiły „chcę siku”, a gdy zaczynały płakać, braliśmy je na kolana i tuliliśmy, by zapewnić komfort, zanim pojawili się ich opiekunowie. Na dodatek dzieciaki dodawały sobie teksty, wchodziły nie w tych miejscach, co trzeba. Jednak mimo zmęczenia fizycznego czy organizacyjnego satysfakcja wracała do nas po stokroć.
Ale praca z dzieckiem w kinie w ogóle jest wymagająca.
Dlatego sądzę, że ta cała sytuacja pozbawiła nas aktorskich ego tripów. Klara (Kochańska-Bajon – przyp. red.) była tym zachwycona, zwróciła nam uwagę, że nie myśleliśmy o sobie, tylko o dzieciach. I tak kazała nam grać. Wykorzystaliśmy fakt, że dzieci przerywały ustalone sprawy. Dlatego ten serial jest tak pełny i prawdziwy.
Myślę sobie, że w naszej codziennej edukacji brakuje czułości wobec tzw. innego. W serialu ten problem jest widoczny – rodzice walczą o to, by dzieci mogły chodzić do szkoły, choć z wielu są usuwane.
Jest taka rozmowa między Kamą a Tatianą, graną przez Magdę Różczkę. Kiedy moja bohaterka walczy jeszcze o szkołę brytyjską dla syna, słyszy: „Świat niepełnosprawności jest straszny, więc jeżeli wierzysz w to, że Jasiek sobie poradzi w normalnej szkole, to zawalcz o to i go tam puść”. Według danych 7 na 10 dzieci z niepełnosprawnościami potrzebuje opiekuna. Nie ma na to pieniędzy. Przeorganizowanie wymagałoby tytanicznej pracy u podstaw. Kto wie – może nasz serial uruchomi jakąś dyskusję na ten temat? Dzieci z niepełnosprawnościami ruchowymi to jeden temat. Ale jest też temat dzieci z ADHD czy w spektrum autyzmu, diagnostyka jest lepsza i okazuje się, że nie jest to mniejszościowy problem. Ale nie wypowiadam się z poziomu ekspertki, lecz obserwatorki zmagających się z tym osób.
Poruszyłyśmy temat społecznych niesprawiedliwości. Jak Ty na nie reagujesz? Jesteś przecież czułą obserwatorką i uczestniczką życia codziennego.
Politycznie? Czuję wręcz fizyczny ból, będący rodzajem bezradności. Ale staram się rozmawiać, choć w dyskusjach potrafię być dynamiczna. Posiłkuję się książkami, artykułami, chcę być przygotowana. I często spotykam się z murem, ludzie nie mają pojęcia, o czym mówię. Próbowałam swego czasu walczyć o sprawiedliwe, równe wynagrodzenia, gdy pojawiła się perspektywa podwyżek. Zderzyłam się wtedy głównie z brakiem reakcji. Staram się odzywać, tłumaczyć, uświadamiać. Z różnym skutkiem. Średnim raczej.
Zdarza Ci się w takich sytuacjach usłyszeć zarzut, że „artyści są od grania i śpiewania”, a nie wypowiadania się w społecznie wrażliwych tematach?
Może powinnam ustawić sobie limit, że przez 12 godzin, kiedy jestem w pracy, będę postowała tylko o aktorstwie, a przez drugie 12, gdy wracam do bycia osobą prywatną, o czymkolwiek mi się podoba? Wiesz, teraz jestem cwana, ale gdy dostaję takie wiadomości, to ciarki mnie przechodzą. Jakim cudem komuś to w ogóle przychodzi do głowy? Jeśli widzę rażącą niesprawiedliwość albo z czymś się nie zgadzam, nie widzę powodu, dla którego miałabym tego nie udostępnić.
Znów ważka kwestia: oddzielenie pracy od życia artysty.
Od dłuższego czasu o tym myślę. Jak połączyć fakt, że pracuję przy coraz większych tytułach, ale chcę też wychodzić w piżamie po kajzerkę bez narażania się na komentarz czy jestem chora, schudłam czy przytyłam. Żeby uniknąć komentarzy, prawdopodobnie musiałabym zmienić pracę. Słabo, bo lubię to, co robię. Może po prostu czas zrozumieć, że ludzie interesują się życiem prywatnym, tak jak kiedyś my interesowałyśmy się Britney Spears? Mnie np. teraz ciekawi, dlaczego Cate Blanchett ma kurczaki, które znoszą jajka. O co chodzi?
Z jakiejś przyczyny ciągnie nas do niektórych osób, choć przecież są takie jak my. Mamy jednak w sobie potrzebę szukania idoli, gwiazd. Lubimy mit, wyobrażenie. Sama czasem marzę. To część mojej pracy, nie odrzucam jej.
W takim razie pogadajmy o tym. Co w budowaniu ról sprawia Ci największą trudność?
Rola Tereski była trudna, bo musiałam w niej szukać delikatności. Gniew jest łatwy podobnie jak wygłupianie, histeryczność, bo nie obnażają. Z Tereską musiałam się otrząsnąć ze wstydu, który wzbudza kobieca seksualność czy sensualność.
Jak oswajasz ten wstyd?
Proces trwa. Wstyd jest moją największą przeszkodą. Kiedyś myślałam, że jest nią lęk, ale to nieprawda. Wynika to z edukacji w szkole muzycznej, gdzie strefa błędu jest możliwa w samotni, w domu. Wstyd potrafi zaatakować na próbach w teatrze. Wyobrażam sobie, że inni myślą, dlaczego od pierwszego wejścia na scenę nie mam gotowej postaci. Absurdalne, wiem. Tym bardziej że aktorstwo sprawia mi prawdziwą przyjemność. Jeśli kochasz ludzi, chcesz ich zrozumieć, jest to najlepsze narzędzie. Terapia w praktyce. Rozkodowanie człowieczeństwa.
To głowa. A co z ciałem?
W grę wchodzą narzucone kulturowo kwestie. Nigdy nie miałam sportowej sylwetki, co stało się kompleksem. Potem zorientowałam się, że mam nietypowy nos i przestałam traktować go jako walor, a zaczęłam się bać, że zamknie mi drzwi do czegokolwiek. Zrobiłam błąd, czytając komentarze po premierze „Najmro”, mojego pierwszego dużego projektu kinowego: „Jaka to Masza, to Rachelka”, „Z takim nosem wiadomo, jak znalazła się w filmie”. Wpadłam w obsesję, żeby nie dopuścić do tego, by ktokolwiek mógł powiedzieć, że czegoś nie wypracowałam sama. Że ktoś mi coś załatwił.
Nauczyłaś się z tym walczyć? Walczysz do upadłego czy odpuszczasz, jeśli wymaga tego sytuacja? Serialowa Kama rezygnuje z walki, gdy dochodzi do wyboru między dobrostanem dziecka a karierą.
Ważnym wydarzeniem w moim życiu była zmiana kierunku edukacji – gdy zdecydowałam, że nie zostanę skrzypaczką. Był to pogrzeb przyszłości – tej wyobrażonej. Kolejnym, jeszcze istotniejszym, była rezygnacja z akademii muzycznej po dwóch latach studiów, choć było mi tam wspaniale. Zdałam sobie jednak sprawę, że branża jest mocno wykluczająca. W Stanach aktorzy po kierunkach muzycznych grają na Broadwayu, w filmach. W Polsce niestety nadal nie uważa się tego za prawdziwe, poważne aktorstwo. Pomyślałam, że zawsze będę uważana za wokalistkę, która nie poradzi sobie w teatrze dramatycznym albo przepadnie na castingu do filmu. Nie chciałam, żeby odebrano mi tę możliwość. Postanowiłam spróbować w akademii teatralnej. To kolejne pożegnanie. Ale wiem, że była to dobra decyzja.
A co z niepowodzeniami, które też są wpisane w krajobraz Twojego zawodu? Rozpamiętujesz je?
Dystansuję się. Akceptuję, że raz się udaje, innym razem nie. Życie to sinusoida, z dużą liczbą zakrętów. Nie mamy na to wpływu, więc trzeba się trzymać jaśniejszych momentów.
Wyjdźmy więc poza film. Pojawiasz się na deskach Potem-o-tem, Teatru Narodowego u Englerta, Zadary czy Frankiewicz. Co daje Ci teatr?
To zależy, bo teatr się od siebie różni. Ale za każdym razem, gdy wychodzę na deski, czuję, że robię to dla widza. Chodzi o wymianę energii. Tym samym wszyscy jesteśmy nakarmieni, widzowie i ja. Narodowy staje się gimnastyką dla moich umiejętności, jest jak trening. Spotykam się tam z wybitnymi aktorami, którzy cały czas prowokują do tego, żeby dłubać dalej. Teatr offowy, improwizowany to zabawa, hiperfokus, który uwielbiam. Ten sam, który pojawia się na planach zdjęciowych. Jesteś tu i teraz. Ale muzyka pozostaje moim numerem jeden. To królowa sztuk.
Nie oczekiwałam od Ciebie innego wyznania. Skończyłaś szkoły muzyczne pierwszego i drugiego stopnia w klasie skrzypiec. Co słyszysz w muzyce?
Wypełnia pauzy między słowami, to, czego nie potrafimy zwerbalizować. Jest ponad, to uniwersalny język emocji. Zdarza się, że słyszę kilka taktów jakiegoś utworu i myślę, że właśnie tak brzmi tęsknota. Zapętlam ten moment i zastanawiam się czy ktoś, kto słucha dokładnie tego samego, czuje jak ja. Jeśli tak, wiem, że się dogadamy. Muzyka jest genialnym międzyludzkim spoiwem. Wspólne śpiewanie jest ludyczne, wręcz atawistyczne, jak zwierzęce nawoływanie. Uruchamia coś na poziomie biologicznym. Muzyka jest moją bezpieczną przestrzenią. I czekam na Konkurs Chopinowski, którego jestem hiperfanką. To moje prywatne igrzyska olimpijskie. Jestem tym człowiekiem z memów, który siedzi przed telewizorem i ocenia występy z miną eksperta. Chodzę też sama do filharmonii, bo to musi być moje indywidualne przeżycie. Szczęście.
Masza, jesteś teraz szczęśliwa? Czy bywasz?
Kiedyś Ewa Bułhak powiedziała mi, że szczęście to stan przejściowy. A ja jeszcze długo naiwnie upierałam się, że wcale nie. Teraz lepiej to rozumiem. Szczęście faluje. Choć warto też zidentyfikować, czym ono jest. Beztroską i rodzajem zabawy? Bo beztroska bywam. Ale będąc na tej sinusoidzie dopaminowej, chyba zawsze pozostaje w nas jakaś tęsknota. Jeśli zewsząd atakują cię komunikaty, że możesz wszystko, bo to zależy tylko od ciebie, łatwo pozostać w rozedrganiu i histerii dłużej, niż się powinno. Ja się z tego oswobodziłam. Kiedyś zdawało mi się, że szczęście to spokój. Ale dziś nie szukam go na siłę. Szukam satysfakcji. To ona teraz definiuje szczęście.
I to jest dziś Twój cel? Sołżenicyn pisał, że żyje się po to, żeby być szczęśliwym.
Zapytałaś mnie właśnie o sens życia… I jak ja mam na to odpowiedzieć? Może w życiu faktycznie chodzi o to, żeby przeżyć je we względnej satysfakcji i szczęściu? Nie rozpracowałam tego jeszcze. A może nie cel jest nagrodą, tylko droga? Brzmi jak klisza, ale kto wie? Życie ma tyle zmiennych, nad którymi nie panujemy, że chyba nie ma sensu określać celu, który najprawdopodobniej jest przywilejem idealistów. A może po prostu przemawia przeze mnie jesień?