Małgosia Bela: Zrobiłam w życiu dużo głupich rzeczy (...) Byłam tzw. late bloomerem, co oznacza, że wszystkie głupoty przyszły bardzo późno
Ikona. Top modelka. miłośniczka fotografii, muzyki, teatru, literatury. i filmu. Wielokrotnie stawała przed kamerą u najbardziej cenionych twórców. Dziś odnajduje się w roli mecenaski. Małgosia Bela świętuje w tym roku 25-lecie kariery, której, jak sama mówi, zupełnie nie planowała. A że jej życie przypomina sztukę, właśnie na artyzmie dziś się skupiamy.
- Maja Chitro
Oscar Wilde pisał: „Życie w znacznie wyższym stopniu kopiuje sztukę niż sztuka życie”. Jak jest w Twoim przypadku?
MAŁGOSIA BELA: Wilde słynął z interesujących paradoksów, w swoich stwierdzeniach ukrywał dowcip. Zgadzam się z nim. W życiu rzadko cokolwiek planuję. Jednak gdy patrzę wstecz, mam wrażenie, że to, co się wydarzyło, jest częścią jakiegoś większego scenariusza. Ale może po prostu budujemy narracje, które łatwiej oceniać po czasie?
Zawsze działałaś bez planu?
Teraz robię to częściej, bo się starzeję. W kalendarzu zapisuję np. termin przeglądu samochodu. Jeśli chodzi o karierę, mam z tym luz. Być może plan mieli moi agenci? Wierzę jednak, że jesteśmy kowalami własnego losu. A ja na wiele rzeczy zgadzam się intuicyjnie, nawet wbrew agentom.
A wbrew rozsądkowi też Ci się zdarza?
Niestety tak. Zrobiłam w życiu dużo głupich rzeczy. Ze względu na wykształcenie, restrykcyjną szkołę muzyczną, potem studia byłam tzw. late bloomerem, co oznacza, że wszystkie głupoty przyszły bardzo późno. Trochę ich żałuję, z drugiej strony jestem zdrowa, mój syn jest zdrowy, wszystko jest OK. Traktuję to jako lekcję. Nie ma się co katować.
Długo do takiego luzu dojrzewałaś?
Wszystko ma swój czas. Nie jestem uparta, ale wiem, że pewnych rzeczy drugiemu człowiekowi nie wytłumaczysz. Na przykład: „Nie wchodź w ten związek”. Do tego trzeba dojrzeć samemu. Mam 20-letniego syna. I mogę mu gadać… On będzie słuchał, ale weźmie pod uwagę dopiero, gdy to poczuje. Staram się o tym pamiętać. Też taka byłam.
I nie masz do niego pretensji?
Już nie wywracam oczami, nie wzdycham. Wiem, że to deprymuje młode, wrażliwsze od nas pokolenie.
Zaczęłyśmy od sztuki. Co Ci daje? Czym dla Ciebie jest?
Ze sztuką obcowałam, odkąd pamiętam. Najpierw była muzyka. Naukę gry na fortepianie zaczęłam jako siedmiolatka. Potem pochłonęła mnie literatura, poezja. Brałam udział w olimpiadzie, dzięki czemu nie musiałam zdawać egzaminów na studia. Od przynajmniej 20 lat jestem blisko związana z kinem, raczej tym ambitnym niż komercyjnym, a to dzięki osobom, które pojawiają się w moim życiu. Mniej wciąga mnie malarstwo, chyba że urządzam mieszkania. No i fotografia! Jest mi bliska co najmniej od 25 lat. To jedyna dziedzina, w której czuję się od czasu do czasu artystką, częścią procesu kreatywnego, na który mam wpływ. W przypadku filmu, muzyki czy literatury nigdy nie miałam takiego wrażenia. Jestem raczej obserwatorką. Sztuka jest zawsze obok mnie. Ma duży wpływ na moje życie.
W jakich kontekstach mogłabyś nazwać sztuką modę?
Ci, którzy ją tworzą, są artystami, jak Alexander McQueen, Yohji Yamamoto, Rei Kawakubo. W pracy zetknęłam się z ludźmi, których talent i kreatywność zwaliły mnie z nóg. Mimo że moda to świat komercji – trzeba coś sprzedać, kupić, coraz bardziej i szybciej – zdarzają się miłe niespodzianki, jak utalentowani fotograficy, projektanci, styliści, dyrektorzy artystyczni. To trzyma mnie w modzie od tylu lat. Bo w pewnym momencie przestaje już chodzić wyłącznie o zarabianie pieniędzy.
Spotkania z takimi artystami bywają onieśmielające?
Teraz już nie, ale zdarzały się, np. te pierwsze z Richardem Avedonem czy Irvingiem Pennem. W większości to inni nakręcali nerwową atmosferę, niepotrzebnie. Dziś dorosłam już do tego, by mieć ciekawość drugiego człowieka, nie dać się zwariować – wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Coraz częściej spotykam młodych o wielkiej wrażliwości, z wizją. Fajnie.
I wtedy Ty onieśmielasz.
Niestety. Może chodzi o mój charakter? Nie wydaję się superprzyjazna. To dlatego, że jestem „zimową dziewczyną”. Zdarza się, że onieśmielam też ze względu na wiek – nie lubię tego i staram się ten impas przełamywać. Bo kiedy przychodzę do pracy i fotograf mógłby być moim synem, a stylistka córką, słyszę często: „Świetnie, super”. A nie wszystko z mojej strony jest wspaniałe. Każdemu można zrobić złe zdjęcia.
Onieśmielasz, bo jesteś ikoną.
No tak, oczywiście, ale trudno mi o sobie w ten sposób myśleć. Na pewno nie na co dzień, po wyjściu z łóżka.
Powiedziałaś przed chwilą: „Jestem zimową dziewczyną”. „Malgosia Bela, Winter Girl” to tytuł albumu wydanego przez 77 Press, który jest podsumowaniem 25 lat Twojej kariery w modzie.
O tym, że minęło 25 lat, odkąd zajęłam się modelingiem, przypomniał mi Filip (Niedenthal – przyp. red.), mój wydawca i przyjaciel. Pomyślałam, że warto ten czas uporządkować, skatalogować. Wybrałam 100 zdjęć, ale nie chciałam, żeby były to same fotografie. Ustaliliśmy, że do każdej napiszę tekst, co będzie też autoterapią. Potrzebowałam pocierpieć, by nie był to tzw. vanity project, ale żeby coś za sobą niósł. Dopiero gdy powstały teksty, zwróciłam uwagę na to, jak bardzo zmienił się świat, w którym funkcjonuję od niemal trzech dekad. Jak szalone były lata 90., jeszcze zanim nastąpiła komercjalizacja mody na pełną skalę wraz z pojawieniem się internetu i e-comów. Początki mojej kariery to końcówka lat 90. Okazały się superkreatywne. Spotykaliśmy się, oglądaliśmy ubrania, wymyślaliśmy historię wokół nich. Był w tym artyzm. Dziś wszystko jest na sprzedaż i wszystko musi być widoczne – od podszewki po podeszwę buta. Wcześniej budowaliśmy obrazy.
Do mody wkroczyła też poprawność polityczna, która sporo rzeczy blokuje. Dawniej można było wszystko.
Zdarza mi się wejść w rolę „cioci” i powiedzieć: „Kiedyś to było…”. Najpierw weszły nowe technologie, które pozwoliły ulepszyć fotografię i dały większe możliwości kreacji. Potem, wraz z nadużywaniem Photoshopa, proces ten został unicestwiony. To, co początkowo polepszało jakość, nagle zaczęło ją pogarszać. Z poprawnością polityczną w modzie bywało różnie. Naomi Campbell od zawsze walczyła o obecność czarnoskórych modelek na wybiegach. Do poważnych zmian doszło, gdy pojawiły się na nich Azjatki. Ale i za tym stoją wielkie pieniądze. Nic nie dzieje się bezinteresownie, niestety. Rynki azjatyckie musiały mieć swoją reprezentację w tzw. mainstreamie i hi-endzie. Media społecznościowe przyspieszyły i zglobalizowały ten proces. Może zabrzmię cynicznie, ale za wszystkim stoi kasa.
Zmienił się też obraz kobiety – pamiętamy uprzedmiatawiające, rozerotyzowane reklamy Dolce & Gabbana czy Toma Forda dla Gucci z początku XXI wieku.
Tak, ale tu czuć hipokryzję od początku. „Sex sells” – „seks sprzedaje” – to hasło stare jak świat. Przyjrzyj się Kardashiankom, które totalnie się odsłaniają. Takie są trendy. W kulturze popularnej następuje niebywała wulgaryzacja, wszystko ocieka seksem do tego stopnia, że ten przestaje już być interesujący. Co na to młode pokolenie? Coś jest ciekawe, o ile jest tabu. Chcemy więc być tak bardzo poprawni w stosunku do mody, a co z resztą? Siostry Kardashian weszły do mainstreamu. Ciałopozytywność? Nadal wszyscy się przerabiają. I to również jest w mainstreamie. Na szczęście nadal jest miejsce na niszę, np. dla kogoś takiego jak ja. Nie wchodzę w tę grę, nie mam konta na Instagramie. Odcięcie od mediów społecznościowych też robi się fajne.
Nigdy Cię nie kusiło, żeby założyć?
Nie. Był taki moment, że doradzali mi to agenci. Ale uważam, że jeśli czegoś się nie lubi, lepiej się za to nie zabierać. Jestem dobra w bezpośrednich kontaktach, spotkaniach na żywo, w tym, co robię na planie. Miałabym udawać, żeby moje życie wyglądało dobrze na Instagramie? To jakaś schizofrenia. Nie oceniam tego, co robią inni. Czuję jednak, że gdybym sama miała się w to zaangażować, mogłoby to się dla mnie źle skończyć. Ciągłe udawanie jest niebezpieczne dla zdrowia.
Co czułaś, kiedy wybierałaś 100 zdjęć do albumu?
Każde zdjęcie wywoływało we mnie jakąś emocję. Trochę jak w albumie rodzinnym. Wybierałam te, które pamiętam, jak powstawały. Przypominały mi się różne historie – czasami chodziło o fotografa – są tu zdjęcia m.in. Avedona, Tima Walkera, innym razem o stojących za tym ludzi, których lubiłam lub nie.
Jesteś emocjonalna?
Bardzo. Przy pracy nad książką bywałam nostalgiczna. Uruchomiła się tęsknota za latami 90., 2000. Wtedy nam się wydawało, że wciąż gonimy. Teraz uważam, że naprawdę mieliśmy mnóstwo czasu. Siedzieliśmy, paliliśmy papierosy i decydowaliśmy, w jakim iść kierunku. A jeśli zmieniała nam się wizja, zaczynaliśmy od nowa. Dziś – nie do pomyślenia.
Czytałam niedawno wywiad z psycholog Ewą Woydyłło-Osiatyńską. Twierdzi, że to nie świat tak pędzi, tylko my.
Narzuciliśmy sobie tempo. A we mnie jest też sporo melancholii i wzruszenia. Jako zodiakalny Rak noszę pancerz, ale najwięcej dzieje się pod nim.
Rzadko chyba te emocje uruchamiasz na zewnątrz?
Zależy przed kim. Myślę, że mojemu mężowi się dostało.
A co czujesz, gdy wracasz do Krakowa?
Irytację, bo mało już tego Krakowa w Krakowie zostało. To miasto jest dla mnie ważne, tu chodziłam do szkoły muzycznej na Basztowej, do liceum nr 1 przy Plantach, na Uniwersytet Jagielloński. Dziś przetaczają się tam tłumy turystów, trudno się skupić. Kraków mnie ukształtował. Ćwiczenia na fortepianie zaszczepiły we mnie dyscyplinę. Dziś ten typ szkoły nazwalibyśmy traumatycznym. Może dlatego nie zostałam pianistką…? A gdyby ktoś wcześniej zabrał się za moją psychikę i pomógł mi pokonać tremę? To modeling stał się moją terapią. Wydobyłam z siebie chęć performowania. Moda to rodzaj performance’u.
Do Krakowa wracasz też zawodowo. Między innymi jako Aitwar w „Krakowskich potworach”. Ciekawi mnie ten kontekst filmowy. Z kinem jesteś związana od 20 lat, odkąd zagrałaś w „Ono” w reż. Małgorzaty Szumowskiej.
To był mój pierwszy kontakt z ludźmi kina w Polsce. Wtedy poznałam ojca mojego dziecka, Józia. Artur (Urbański – przyp. red.), też reżyser, był znajomym Małgosi. Po trochu wsiąkałam w kino. Moim mężem od prawie ośmiu lat jest nie byle jaki reżyser – Paweł Pawlikowski. Konsekwentnie poznawałam to środowisko, ludzi. A Aitwar? Często moje występy na ekranie to przysługi dla przyjaciół. Podobnie było z „Suspirią” w reż. Luki Guadagnino. Widzę to tak: twórcy spoglądają na mnie przez pryzmat mody. Mam w sobie pokłady cierpliwości i dobrze się fotografuję. Ale w kinie fascynuje mnie opowiadanie historii, które działa na wyobraźnię i emocje. Zwłaszcza w filmach Pawła dostrzegam, jaka to gra obrazu, opowieści, słowa, emocji, ale i muzyki. Do tego dochodzi kontekst literacki czy historyczny. Kino łączy wszystkie te elementy. Jest trudne, angażuje wiele osób.
A Ty zaczynasz spełniać się w roli producentki.
Tak, producentki, mecenaski. Bardzo szanuję artystów. Potrafię docenić talent, niezależnie, czy jest to pianista i kompozytor Marcin Masecki, Paweł, czy fotograf z wizją. Poza tym lubię łączyć ludzi, kultywować ich talenty.
Masecki jest świetnym artystą. Kształciłaś się na pianistkę. Jaka muzyka jest dziś dla Ciebie ważna?
Cały czas klasyczna. Kocham kompozycje i improwizacje Marcina, ma nowoczesne podejście do starej muzyki, ożywia ją i sprawia, że nawet barok staje się nagle cool. Na dodatek robi to wszystko w jazzowy sposób, daje sobie przestrzeń na pomyłki, momenty niezapisane w nutach. Kiedyś mu powiedziałam, że jest najlepszym antydepresantem dostępnym na rynku bez recepty. Nawet jeśli jestem przygnębiona, zmęczona, co zdarza się każdemu, z jego koncertu zawsze wychodzę z uśmiechem. Wielką dumę czuję za każdym razem, gdy widzę na scenie Jakuba Józefa Orlińskiego. Jako że jedną nogą mieszkamy w Atenach, a Grecja kocha teatr, uczestniczyliśmy w festiwalu Athens Epidaurus. Właśnie tam go zobaczyliśmy. To kolejny „rock star” klasyki. Przybliża ludziom muzykę poważną, nie wspominam już o jego breakdance’owych popisach. Marcin i Kuba robią kawał dobrej roboty.
Grecja słynie też z literatury. Co Ty lubisz czytać?
Jako nastolatka czytałam dużo, potem studiowałam anglistykę, więc przerzuciłam się na literaturę anglojęzyczną. Często wracam do klasyki. Ale w pandemii w ogóle przestałam czytać. To pewnie wynikało z jakiegoś napięcia, trudno było mi się skupić. Na szczęście wróciłam już do książek, ale wiązało się to z wizytą u okulisty. Okazało się, że potrzebuję okularów. Ostatnio sięgnęłam po nagrodzoną w tym roku Międzynarodowym Bookerem książkę „Kairos” Jenny Erpenbeck. Wstrząsnęła mną. Lubię czytać, gdy jest jak najmniej bodźców, np. w samolocie. Nie ściągam filmu, rozładowuję
baterię w iPadzie. Eliminuję przeszkadzajki.
Pytam o literaturę również w kontekście historii wymiany kulturalnej z legendarnym fotografem Richardem Avedonem. To on polecił Ci wstrząsający film „Idź i patrz” w reż. Elema Klimowa – obraz, który stał się jednym z ważniejszych w Twoim życiu.
A potem okazało się, że to też ulubiony film Szumowskiej…
Z kim dzisiaj dokonujesz takich wymian?
Z moim mężem, mamą, Filipem Niedenthalem. Ciekawi mnie, co chodzi po głowie mojemu synowi. Mam od kogo czerpać inspiracje.
O Avedonie mówiłaś jako o swoim mentorze, o Bowiem jako idolu…
No tak, przede wszystkim estetycznie.
Bowie był fascynującą postacią, wierzył w swoje inkarnacje. Stał się Ziggym Stardustem, którego musiał uśmiercić, żeby odzyskać własną osobowość. Nie tylko w pracy modelki, lecz także we wszystkich innych Twoich artystycznych wcieleniach można uwierzyć, że jest się kimś innym. Choćby przez chwilę. Spotkało Cię to kiedyś?
Nigdy. Zawsze twardo stąpałam po ziemi. Na pewno praca modelki dała mi dużo pewności siebie. Kiedy zaczynałam, miałam 21 lat. Skończyłam szkołę muzyczną, zaczęłam studia. Stał za mną zadaniowo-pragmatyczny dom pełny książek.
I nie korciło Cię, by przez chwilę stać się kimś innym?
Kiedyś nie przepadałam za swoim imieniem. Pojechałam do Nowego Jorku i postanowiłam przedstawiać się moim trzecim imieniem – Julia. W ogóle się nie przyjęło. Zawsze wracam do siebie. Tym bardziej, im jestem starsza. Wydaje mi się, że dziś bardziej przypominam siebie z dzieciństwa niż siebie, gdy miałam 30 lat. To dopiero był bałagan!
Skoro dziś jest tak dobrze, robisz sobie jakieś małe codzienne przyjemności?
Lubię zjeść coś dobrego, czasami ugotować. Lubię się napić wina, zapalić papierosa. Lubię masaże. Wierzę, że w zdrowym ciele zdrowy duch. Jednak wiele też sobie narzucam. Z natury – jak pewnie każdy człowiek – jestem leniwa. Im bardziej mi się nie chce, tym intensywniejszy wysiłek fizyczny. Nie popadam zaś w skrajności, prozdrowotne nawyki. To mnie przeraża. Piję, bywa, że palę, ale nie cały czas. Próbuję znaleźć balans, żeby nie pozbywać się drobnych przyjemności, bo to się w końcu zemści.
Na co nie masz dziś czasu, a chciałabyś go mieć?
Chciałabym spędzać więcej czasu z mamą, uporządkować rodzinne albumy. To samo z przyjaciółmi, a nie mam ich wielu.
A gdybyś miała podsumować swoją karierę, z czego jesteś najbardziej dumna?
Że nie dałam się zwariować. Że nie przerywałam jej – ciągle była, i to na dobrym poziomie, który i tak wydaje mi się zbyt wysoki jak na możliwości dane mi od Boga, ale nie mnie to oceniać. Jestem wdzięczna ludziom, którzy się do tego przyczynili, którzy z powodu tej kariery cierpieli jak mój syn. Doświadczył mnóstwa niespodzianek i niestabilności, gdy obiecywałam, że wracam, a nagle dostawałam kolejne zlecenia i byłam dwa dni później, niż zakładałam. Jestem wdzięczna mamie. Tata zawsze był ze mnie dumny. Moja duma pojawiła się wraz z wydaniem książki, bo realnie podsumowałam swoje dokonania, objęłam coś, przyjrzałam się temu. Tyle wspaniałych nazwisk, dobrych zdjęć, opowieści. Ale nie popadam w pychę.
Jak jest w życiu?
Staram się nie poddawać samozadowoleniu, bo jest to mało kreatywne. Trzeba siebie stopować, by móc się rozwijać. Inaczej człowiek gnuśnieje.
Jest we mnie sporo melancholii i wzruszenia. Jako zodiakalny Rak noszę pancerz, ale najwięcej dzieje się pod nim.
1 z 2
Małgosia Bela
2 z 2
Małgosia Bela