Reklama

Rok 2006, ulica Piotrkowska 101, Łódź – nasze pierwsze wspólne mieszkanie, w kamienicy, w której niemal wszystkie lokale wynajmowali studenci filmówki, głównie obcokrajowcy. Tak zwany ferment artystyczny unosił się w powietrzu. W kinie fascynował nas realizm. Ja zapisałam się na seminarium filmowe na anglistyce. Odkrywałam na nim filmy Mike’a Leigha i Tony’ego Richardsona, Ty
zachwycałeś się kinem braci Dardenne. Do dziś pamiętam, jak wstrząsnęła nami wtedy ich „Rosetta”. Jednak największe wrażenie robił na Tobie Bruno Dumont, o jego „Życiu Jezusa” napisałeś pracę magisterską.

Reklama

Z czego wynikała ta fascynacja?

Magnus von Horn: Ten film był dla mnie bardzo inspirujący. Analizowałem, jak pracuje w poszczególnych ujęciach, jaki ma rytm. Mimo że Dumont twierdzi, że nie ma tam nawiązań do Roberta Bressona i jego poglądów na kino zawartych
w „Notatkach o kinematografie”, ja uważam, że są. Dumont robił na mnie wielkie wrażenie, bo widziałem coś zupełnie nowego, nowy sposób grania, używania amatorów zamiast aktorów. Angażował do filmu zwykłych, prostych ludzi i przez tempo, rytm i sposób kadrowania uzyskiwał z ich twarzy na ekranie niemal metafizyczną głębię. Mówił, że mają oni prawo do swoich emocji, a on nie ma prawa w to ingerować, reżyserować ich, może tylko robić film wokół tego, co pojawi się na twarzach. Ten kontrast między intelektualnym artystą za kamerą a prostym, nie do końca świadomym tego, co się dzieje, człowiekiem na ekranie był dla mnie strasznie ciekawy, wzruszający.

Fascynację realizmem było widać w Twoich filmach krótkometrażowych, potem w debiucie fabularnym „Intruz” i w kolejnym filmie „Sweat”. Ale w najnowszym, „Dziewczynie z igłą”, świadomie od niego odszedłeś. Jak często podkreślasz, ten film, mimo że inspirowany prawdziwymi zdarzeniami, byłby nie do przeżycia, gdyby został nakręcony w bardziej realistyczny sposób.

To był główny powód, dla którego zdecydowałem się na konwencję mrocznej baśni, na zdjęcia w czerni i bieli. Ale inna sprawa jest taka, że czas realizmu w europejskim kinie artystycznym braci Dardenne, Hanekego czy Dumonta już minął. Wtedy to było coś nowego, wszyscy się tym zachwycaliśmy, teraz czuć, że europejskie kino artystyczne przeszło jakiś update, współczesny widz nie chce już oglądać takich filmów. Mój sposób opowiadania w „Intruzie” dzisiaj też już nie wydaje mi się tak ciekawy jak wtedy, gdy kręciłem go 10 lat temu. Bo historie są zawsze takie same, proste i stare jak świat – chłopak kocha dziewczynę, nie mogą razem być, jest konflikt itd. Ale zmienia się sposób ich opowiadania i tu leży największe wyzwanie – jak opowiadać w nowy sposób, by poruszyć widza, dotrzeć do głębszych emocji, do tego, co dla człowieka ważne. Podoba mi się rzecz, którą powiedział Yuval Noah Harari, że tworzenie narracji za pomocą opowiadania to jednocześnie siła i słabość ludzkości. Może jednoczyć i dawać nadzieję, ale to samo opowiadanie można wykorzystać do tworzenia teorii spiskowych, które dzielą i niszczą.

Kiedy podjąłeś decyzję, żeby zrealizować „Dziewczynę z igłą”, długo poszukiwałeś formy, sposobu na to, jak najlepiej opowiedzieć tę straszną historię, która wydarzyła się w Kopenhadze tuż po zakończeniu I wojny światowej.

To, za czym chyba cały czas gonię, czego szukam w swojej pracy, to znalezienie takiego sposobu opowiadania historii, żeby był jak najbardziej zbliżony do prawdziwego życia, gdzie budzimy się rano i nie zawsze wiemy, co się wydarzy, w przeciwieństwie do historii rozpisanej na trzy akty. We wszystkich moich filmach starałem się znaleźć taką strukturę opowiadania, która nie jest instrumentalna, uproszczona, jednak nie może też być zbyt blisko życia, bo wtedy widz się nudzi. To cienka granica, zawsze szukam tego balansu. To samo dotyczy kreowania postaci – nie chcę, żeby były jednoznacznie złe czy dobre, bo ludzie tacy nie są. Raz są dobrzy, raz okrutni, popełniają złe czyny, czasem ktoś dobry zrobi coś głupiego, ludzie się zmieniają. To jest ciekawe i trudne do uchwycenia, ale chyba właśnie o to chodzi w sztuce, żeby próbować złapać te niuanse.

We wcześniejszych filmach szukałeś empatii dla bohaterów, dla których inni rzadko ją znajdują – w „Intruzie” dla nastolatka, który zabił swoją dziewczynę, w „Sweat” dla influencerki od fitnessu. W „Dziewczynie z igłą” łatwiej o współczucie dla głównej bohaterki Karoline, która zostaje porzucona w ciąży, bez środków do życia.

Im jestem starszy, tym trudniej przychodzi mi doszukiwanie się człowieczeństwa u zbrodniarzy. Kiedy patrzę na to, co się dzieje w Szwecji, na niemal codzienne strzelaniny między gangami, w których do zabijania ludzi są wynajmowani nastoletni chłopcy, nie mam już siły, żeby szukać w sobie empatii dla nich, nie mógłbym więc zrobić z nich głównych bohaterów filmu. A nie wyobrażam sobie nie mieć empatii dla mojego bohatera, nie mógłbym zgłębić takiej postaci, zbliżyć się do niej, nie miałoby to więc sensu. Robienie filmu to jest akt empatii.

Po premierze „Dziewczyny z igłą” w Cannes jeden z francuskich dziennikarzy napisał, że jesteś „sadystycznym reżyserem, który znęca się nad kobietami”. Ja uważam, że jest wręcz przeciwnie. Mimo że mocno ten film przeżyłam, jest on dla mnie świadectwem Twojego feminizmu. Pokazujesz zniewolenie kobiety w opresyjnym społeczeństwie i jego potencjalne konsekwencje. Kiedy pisałeś ten scenariusz, w Polsce trwały czarne protesty przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego, na które razem chodziliśmy. Nagle ta duńska historia sprzed 100 lat stała się
przerażająco aktualna.

Nie martwię się tą pojedynczą recenzją, bo wiem, że to nie jest prawda. Byłem przerażony tym, że w Polsce najpierw planowano, a później odebrano kobietom możliwość decydowania
o własnym losie. Aborcja to bardzo skomplikowane emocjonalnie przeżycie, ludzie muszą mieć prawo, żeby rozmawiać o swoich wątpliwościach. Tymczasem ten temat jest tak bardzo upolityczniony, że cała dyskusja sprowadza się do tego, czy jesteś pro-choice, czy pro-life. Politycy nie myślą o swoich żonach czy córkach, myślą tylko o wyborcach. Jeśli nie będziemy o tym rozmawiać, nic się nie zmieni. Nigdy nie będzie tak, że ten wybór jest dobry, a tamten zły. Chodzi tylko o to, żeby mieć wybór, samemu móc podjąć decyzję. Odebranie kobietom w Polsce prawa do decydowania o sobie zbiegło się w czasie z pisaniem scenariusza do „Dziewczyny z igłą”, więc ta historia zaczęła rezonować we mnie jeszcze mocniej.

Pisanie scenariusza to chyba najważniejsza część Twojej pracy, nad każdym z nich pracowałeś po kilka lat, to
o wiele dłuższy proces niż praca na planie filmowym. Dostajesz dużo scenariuszy do czytania, które mógłbyś zrealizować, ale jeszcze nigdy się na to nie zdecydowałeś. Co musi mieć w sobie tekst, żeby Cię porwał?

To zabrzmi dosyć banalnie, ale zawsze szukam wewnętrznej, emocjonalnej podróży bohatera. Szukam wielowymiarowej postaci, która nie będzie jednoznacznie zła czy dobra, będzie prowadzić jakąś wewnętrzną walkę sama z sobą jak my wszyscy.

Pisanie przychodzi Ci łatwo?

Jak dobrze idzie, to jest to wielka nagroda. Ale przez większość czasu nie idzie dobrze. Pamiętam taki moment w pandemii, że męczyłem się bardzo ze scenariuszem „Dziewczyny...”, próbowałem odpuścić, ale nie potrafiłem przestać o nim myśleć, wstawałem w środku nocy, żeby coś zmienić w tekście, poprawić. Czułem, że jestem blisko, ale nie mogłem tego złapać. Aż w końcu przyszedł taki moment, w którym wiedziałem, że to będzie to – dziwne, bo zdarzyło się po jakiejś gali rozdania nagród. Byłem w hotelu, na lekkim kacu i jak usiadłem do komputera, to pisałem przez 12 godzin non stop – w hotelu, potem w pociągu, w taksówce i dalej w domu. Pamiętam tę adrenalinę, wspaniałe uczucie euforii, kiedy skończyłem. Coś takiego zdarza mi się bardzo rzadko.

Gdybyś musiał wybierać między pisaniem a reżyserowaniem, co byś wybrał?

Chyba jednak pisanie. Pisząc, odkrywam więcej rzeczy niż na planie. Jednak gdy widzę, jak film powstaje w montażu, po nakręceniu zdjęć, zaczyna działać i nabierać siły, wiem, że tego uczucia nie oddałbym za nic. Kocham ten proces i cieszę się, że moja praca składa się z wielu etapów – od pisania, przez zdjęcia, po montaż. Ale największy szacunek mam do tekstu.

Jest jeden autor, norweski pisarz Karl Ove Knausgård, którego twórczość kupujesz niemal bezkrytycznie, czytasz wszystko, co napisze, i zawsze jesteś pod wrażeniem. Za co go cenisz?

Po pierwsze, za produktywność. Wszystko, co pisze Knausgård, jest dobre, a pisze bardzo dużo. Tej umiejętności bardzo mu zazdroszczę. W jego książkach czuć, że między głową a palcami nie ma żadnej cenzury, że może pisać wszystko, co przyjdzie mu na myśl, i robi to dobrze. W pisaniu najtrudniejsze jest to, żeby usiąść i pisać, pomysły może mieć każdy. Od pomysłu do papieru zazwyczaj jest daleka droga, ale nie
u Knausgårda, u niego czuć prawdziwy flow. A po drugie, bardzo dobrze umie uchwycić to, czego ja szukam, czyli momenty, w których życie staje się dramatem, opowiadaniem.

Przez lata próbowałam Cię namówić na przeprowadzkę do Szwecji, to się nigdy nie udało, kochasz Polskę chyba bardziej niż ja, masz już polskie obywatelstwo. Dzisiaj cieszę się z tego, że jednak zostaliśmy, Warszawa wydaje mi się teraz jednym z najprzyjaźniejszych miejsc do życia i wychowywania dzieci. Dlaczego chciałeś tu zostać?

Po studiach miałem tu już jakąś sieć kontaktów w branży filmowej, których w Szwecji nie miałem w ogóle. Ale to nie był jedyny powód. Jeden z moich wykładowców w szkole powiedział mi kiedyś coś, co dało mi do myślenia: Szwecja jest trochę jak takie syte, grube dziecko. A lepiej być jak kundel, który coś chapnie to tu, to tam, zawsze musi kombinować. W Szwecji nie musiałem. To nie sprzyjało kreatywności. Miałem poczucie, że tam nic ciekawego się nie dzieje, wszystko jest statyczne, ludzie zadowoleni. Dzisiaj tak już nie jest, Szwecja nie jest tym samym krajem, którym była 20 lat temu. W Polsce zawsze było czuć jakiś głód działania, tworzenia, ciągłą potrzebę walki.

Byłbyś innym reżyserem, gdybyś nie miał rodziny?

Na pewno. Za każdym razem, gdy tęskniłem za kilkoma dniami w samotności, żeby móc pisać, szybko się orientowałem, że nie jestem wcale bardziej kreatywny, gdy jestem sam, że tęsknię za tobą i dziećmi. Teraz dużo podróżuję w związku z festiwalami i promocją „Dziewczyny...”, ale potrafię to wytrzymać, bo wiem, że mam do czego wracać. Perspektywa bycia rodzicem zmienia wszystko. Gdybym dzisiaj kręcił „Intruza”, zmieniłbym jego zakończenie na takie, które zostawiałoby widza z nadzieją. Zrobiłem to w „Dziewczynie z igłą”. Ten film mógłby skończyć się dwie minuty wcześniej, ale zależało mi na tym, żeby ostatnie ujęcie dawało widzowi nadzieję, że będzie dobrze.

Reklama

Podziękowania za udostępnienie wnętrz do sesji dla restauracji Oliva w Warszawie, ul. Ordynacka 10/12

Reklama
Reklama
Reklama