Filip Pławiak: od szpiega w „Nielegalnych” do aplikanta Oryńskiego w „Chyłce"
Był szpiegiem w „Nielegalnych”, potem pilotem Dywizjonu 303 w „Hurricane”, wreszcie aplikantem Kordianem Oryńskim w „Chyłce”. Pojawił się też, jako Cyprian w „1983”. Miał doskonały rok. Najlepszy od czasu kiedy zagrał w „Czerwonym pająku”, „Wołyniu” i „Prostej historii o morderstwie”. Rozmawiał Grzegorz Kapla. Tekst ukazał się w magazynie ELLE MAN nr 1/2019.
- Grzegorz Kapla
Filip Pławiak: Nie jest łatwo ze mną rozmawiać, bo niedużo mówię i niełatwo się otwieram.
Grzegorz Kapla: Ale łatwo otwierasz się na ekranie i to w niespodziewanych obszarach, mówię o „Czerwonym Pająku”. Wieje złem.
Tak, wiem. Może zawsze jest coś za coś? Ale takie miałem zadanie i po prostu w to wszedłem.
Rozumiem, że kiedy robi to Bartłomiej Topa, to stoi za nim dwadzieścia parę lat doświadczeń, a jak ty to robisz? Są takie ujęcia w tym filmie, że człowiek patrzy na ciebie, nic się nie dzieje, tylko patrzysz a widz czuje lęk.
Gdzieś tam, w głębi, w każdym z nas tkwi okruch zła, miejsce którego lepiej nie dotykać. Moje zadanie polegało na tym, żeby tam dotrzeć. I sobie na to pozwoliłem. Na tę fascynację. I to w stu procentach. Tak, żeby nie zostawić sobie żadnych granic. Oczywiście tylko w wyobraźni, bo przecież aktor, kiedy przygotowuje się do roli nie próbuje nikogo zabić. Miałem takie momenty, kiedy przygotowywałem się do tego filmu. Szedłem ulicą w Krakowie. I całkiem przypadkiem szła przede mną dziewczyna. Myślałem, że mógłbym jej coś zrobić teraz. I co by to mogło być. I nagle poczułem jej strach, co jakiś czas się odwracała. W normalnym życiu zrobiłbym wszystko, żeby ten jej lęk jakoś rozgonić. Ale teraz nie. Karmiłem się tym lękiem. Pozwoliłem sobie. Powiedziałem, okej, zaraz i tak skręcę po te papierosy, a ona pójdzie w swoją stronę.
Nie wiesz jak to przeżyła.
Mam nadzieję, że nie kosztowało ją to zbyt wiele.
W „Chyłce” zadanie było inne, musiałeś pokazać jak twój bohater dojrzewa. Jak się zmienia. No i zmierzyć się z wyobrażeniami czytelników.
Z mojego punktu widzenia liczy się, że to było coś zupełnie innego, niż rola w „Nielegalnych”. Inna opowieść, inny klimat, no i nie grałem złego człowieka. Ja się zresztą staram obronić moich bohaterów, nawet kiedy są mordercami, czy szpiegami, i muszą czasem zrobić coś złego w imię wyższej konieczności. Obiektywnie to są złe rzeczy. Ale taką mają służbę. Muszą sobie z tym radzić. W „Chyłce” miałem więcej przestrzeni, inne emocje, lżejszy wizerunek, było miejsce nawet na odrobinę humoru. Istotnym elementem tej opowieści jest budowanie relacji pomiędzy postacią którą gra Magda Cielecka i moim bohaterem. To było interesujące zadanie.
Nie miałeś tremy kiedy trzeba było po raz pierwszy stać przed kamerą z aktorką słynącą z postaci kobiet pięknych, ale niekoniecznie sympatycznych od pierwszego słowa.
To ciekawe, bo na to budowanie relacji pomiędzy postaciami jakie graliśmy nakładał się proces budowanie naszej zawodowej relacji. Pracować z nią to dla każdego aktora i członka ekipy wyróżnienie. Kiedy mieliśmy zaczynać jakimś przypadkiem Magda Cielecka przyjechała godzinę za wcześnie. I ja też przyjechałem za wcześnie. Nikogo jeszcze nie było, więc poszliśmy na kawę. I ten niespodziewany czas, ta rozmowa pozwoliła przełamać lody. Magda jest wspaniałą, inteligentną, dowcipną kobietą. Przypomniałem jej, że graliśmy już razem w „Wenecji”.
Pamiętam! Znakomita opowieść o wojnie, pełna jakiegoś niezwykłego magicznego realizmu
Tak, Nakręcił to Jan Jakub Kolski. Grałem młodego księdza, który w jednej ze scen przynosi Magdzie Cieleckiej herbatę. Tylko tyle. Do dzisiaj pamiętam, jakie to było dla mnie wówczas ważne.
„Chyłka” zebrała znakomite recenzje i chyba nie ma wątpliwości, że będzie ciąg dalszy?
Tak, to pierwszy polski serial nagrany specjalnie dla platformy Player, a nie dla telewizyjnej więc nie było pewności jak to będzie, ale nie ma wątpliwości, że się powiodło. Nie zdradzę żadnej tajemnicy mam nadzieję, bo po ostatnim odcinku pojawia się napis „Chyłka powróci”, ale zdjęć jeszcze nie zaczęliśmy. Nie czytałem jeszcze scenariusza więc trudno mi o tym mówić, bo w planie jest serial na podstawie pierwszej części serii Remigiusza Mroza, a opowieść o tym jak Kordian poznaje Chyłkę już wykorzystaliśmy.
Co by się nie działo, na twojego bohatera, na ten wątek po prostu się czeka.
Bardzo miło mi to słyszeć. Ja po prostu staram się zrobić swoją robotę jak najlepiej. Angażuję się, więc jeśli idę na casting i coś bardzo mnie kręci, to zwykle udaje mi się ten casting wygrać. A jeśli w coś nie do końca wierzę, to zazwyczaj mi się nie udaje. Potem wciąż o tym myślę. Co zrobić, żeby w stu procentach stać się tą postacią? Myślę tylko o tym. Nawet pod prysznicem, albo, kiedy jadę na rowerze. To jest frajda, że możesz przez chwilę stać się kimś trochę innym. Mam też łatwość w ściąganiu z siebie tych postaci. Odwieszam je jak do szafy.
Szkoła powinna tego nauczyć.
Zakładania uczy. Ale nie do końca uczy odwieszania. To jest czasem problem. Arek Jakubik, którego bardzo cenię i lubię długo wychodzi z postaci, które gra i mocno w nim zostają.
Na szczęście aktor nie grasz tylko złych ludzi. Chociaż zadania przez to wcale nie są łatwiejsze. W Listach do M.3 roiło się od ciekawych postaci, widzowie mieli już swoje ulubione watki a jednak przebiłeś się ze swoim stuprocentowo porządnym Rafałem.
Na tym polegało wyzwanie. Założyłem sobie, że zrobię to ciepło, serdecznie i że pokażę dobrą stronę człowieka, bez żadnych pęknięć, w rodzaju, to dobry człowiek, ale… Nie. On jest bezwzględnie dobry. Może być smutny, ale jest pozytywny.
Wierzysz w to, że ludzie są bezwzględnie dobrzy?
Nie. W każdym jest ta cząstka mroku. Tylko nie trzeba jej ruszać. Tak podchodzę do życia: cieszę się z tego, co jest, jeśli akurat pracuję. Korzystać z czasu, kiedy nic nie robię, nie pozwalam sobie na zmartwienia. Nie dopuszczam smutku.
Należysz do tych, których telefon dzwoni często.
Być może mógłby dzwonić częściej, ale nie narzekam. Dużo czynników się na złożyło, ale zdaję sobie sprawę, że miałem też dużo szczęścia. Mogę sobie jeszcze pozwalać na ryzyko nie brania każdej roli, bo nie mam dzieci na utrzymaniu, więc ryzykuję tylko swoim osobistym komfortem. Dlatego mogę sobie odmówić kilku ról z rzędu, nawet nie mając niczego w perspektywie. Wychodzę z założenia, że prędzej, czy później pojawi się coś, co będę chciał zrobić. Najwyżej przez chwilę pobieduję. Nie wszyscy mają taki komfort.
Na "Pająka" warto było czekać
Bardzo się cieszyłem z „Pająka”, bo to było po „Bilecie na Księżyc” i się bałem, że trafię do szuflady „młodzi, sympatyczni chłopcy”. Cieszę, że zagrałem z Anną Przybylską w jej ostatnim filmie, było dużo nauki, ale bałem się tej szuflady. I mam duży szacunek dla Marcina Koszałki, że mnie zaangażował do „Czerwonego pająka”, bo miał w scenariuszu zapisane „osiemnastoletni chłopak o ciemnych włosach i ciemnych oczach”, a przyszedł mu na casting blondyn z niebieskimi oczami. Mimo to pozwolił mi zagrać scenę, po której powiedział, że jest w tym coś nieoczywistego... Podszedł do sprawy z otwartą głową, a często jest tak, że jak coś jest już zapisane, to niełatwo jest zmienić ten swój wyobrażony świat. Zawsze będę do tego momentu wracał z sentymentem...
Pojawiło się zagrożenie, że będziesz grał psychopatów. To może być pociągające dla reżyserów.
Mam nadzieję, że to jest pociągające dla reżyserów, bo dla mnie to frajda. Po „Pająku” siostra do mnie zadzwoniła, całą moją rodziną byli na premierze w Krakowie. Ja nie mogłem, bo byłem już w trakcie zdjęć do „Prostej historii o morderstwie”. Czekam. Film się skończył, a oni nie dzwonią. Dopiero po trzech godzinach moja siostra dzwoni i tłumaczy, że cały czas o tym rozmawiają, bo zobaczyli tyle moich twarzy, których jeszcze nigdy nie widzieli, a znamy się przecież od zawsze. Zobaczyli człowieka, którego nigdy w domu nie było. Zrozumiałem, że nikt nie może mi wystawić lepszej recenzji. Rodzina zna mnie przecież najlepiej.
„Prosta historia...” też okazała się filmem z pogranicza. Tak, jak w rodzinach alkoholików, wszyscy są zarażeni.
Fajnie, że o tym powiedziałeś. To samo powiedział Arek Jakubik, kiedy zaczynaliśmy kręcić. Każdy w domu jest zarażony. Zło się przenosi. Zresztą podobnie jak przy „Pająku”, Arek też sobie inaczej wyobrażał tego bohatera. Mówił później w wywiadach, że przyszedł na casting, idzie korytarzem, gdzie czekają kandydaci, patrzy, a tam jakiś wypłosz siedzi pod ścianą. „A tego to, kto zaprosił”? No, ale koniec końców zostało nas do roli dwóch. Wtedy Arek powiedział, że to by były dwa różne filmy. Jeden taki, jaki sobie wyobrażał, a drugi to ten, w którym zagram.
Ludzie mają różne wyobrażenia o aktorstwie. Z jednej strony selfie, sława, kolorowe pisma i telewizje śniadaniowe, z drugiej, kiedy rozmawiasz z aktorami, to myślisz sobie, że chodzi o ciemny pokój i telefon, który nie dzwoni...
Mało wiedziałem o tym wszystkim. Zaczęło się u mnie klasycznie od konkursów recytatorskich. Czasami to kolidowało z zawodami sportowymi. Tata kazał jechać na konkurs, a ja wtedy byłem zły. Ale polubiłem tę adrenalinę, jaką daje ci moment wyjścia przed ludzi. Może też polubiłem rywalizację? Chyba dalej lubię... Każdy casting to rywalizacja. Ale nasz zawód wymaga współpracy i trzeba zapomnieć o rywalizacji. Największy błąd, jaki można zrobić, to, kiedy grasz drugoplanową rolę i chcesz w jednej scenie pokazać wszystkie swoje możliwości, chociaż wedle scenariusza, powinieneś to zrobić szkicowo, w skrócie. Ale akurat czujesz, że to jest twój moment. Twoja chwila i musisz zrobić wszystko, żeby pokazać, na co cię stać. Musisz teraz, bo przecież masz mało czasu.
Zupełnie jak w życiu.
I jak w życiu trzeba współpracować. Ja się staram tak myśleć. Drużynowo. Więc z jednej strony współpraca, z drugiej rywalizacja. To mobilizuje, żeby cały czas robić coś lepiej i lepiej.
Nie było pewne czy pójdziesz do szkoły aktorskiej?
Dostałem się na informatykę.
Pewnie lepiej byś zarabiał?
Pewnie tak. Ale postanowiłem, że do szkoły tez spróbuję. Na III etapie, kiedy kazali nam przygotować etiudę, musiałem zapytać, co to jest etiuda. Nie wiedziałem, o co chodzi. Ktoś nagrał to nasze ogłoszenie wyników. Byłem wtedy o połowę chudszy. Niesamowite emocje. Zadzwoniłem do domu a rodzice pytają „ale informatykę wybierzesz”? Woleliby dla mnie pewną przyszłość, ale się potoczyło inaczej.
Kiedyś rodzice chcieli, żeby ich dziecko było adwokatem, albo lekarzem. Dzisiaj to informatyka jest stuprocentowo pewna.
Chyba, że już wszystko będą programować maszyny.
A co będzie wtedy z filmem?
Nad filmem się nie zastanawiałem. Ale w teatrze może być tak, że raz się coś zagra i potem występować będą już tylko hologramy. To przerażające, prawda? Czasami myślę, co zostanie po naszym pokoleniu. Co zostanie po tych wszystkich ludziach, którzy teraz żyją, nie tylko w obszarze kultury. Czy tylko te zdjęcia w mediach społecznościowych? Mam Instagrama, ale wrzucam tam zdjęcie raz na dwa tygodnie. Może powinienem robić to częściej? Ale przecież 90 proc. tego kontentu to zdjęcia muskularnych facetów albo dziewczyn w bikini. To nie ma przecież żadnej wartości.
Zdałeś na informatykę, więc w świecie zdominowanym przez wirtualną rzeczywistość nie zginiesz.
W jednym z odcinków serialu „Black mirror” jest taki pomysł. Po naszej rozmowie ty wstajesz i dajesz mi ocenę za odpowiedz ja wstaję i daję tobie ocenę za pytania. Od ilości lajków zależy to, czym się będziesz mógł zajmować zawodowo, ale także to do jakiej restauracji możesz wchodzić, a do jakiej nie, gdzie się ubierasz, jaki masz priorytet wejścia do samolotu, do pociągu i tak dalej.
Sądzisz, że to jest możliwy scenariusz?
Tak. To mogłoby się zdarzyć. To przerażająca wizja. Pojedyncze decyzje niszczą kompletnie ludzkie życie.
Czasami wydaje mi się, że media społecznościowe mogą zniszczyć komuś życie już teraz. Żyjemy w epoce fake newsów.
Dokładnie. Możesz całe życie postępować w zgodzie z tym, co uważasz za słuszne, a jeden błąd, czy fake news i tak naprawdę może być pozamiatane. Szkoły nie uczą jak rozpoznawać prawdę i fałsz w internecie. Nie uczą, i chyba nikt nie ma ochoty tego zmienić. W obrazkowym świecie widzisz obrazek, który ma cię przekonać o tym, że ktoś jest dobry albo jest zły. I niestety mało osób jest w stanie to dostrzec. Jeszcze mniej potrafi odróżnić fakty od opinii.
Myślę, , że jednak mogłeś wybrać te informatyczne studia.
Nie, nie mogłem. Zastanawiałem się nad tym wnikliwie i mam pewność, że dobrze wybrałem. Pewnie byłbym zadowolony z życia, ale dzięki zawodowi, który uprawiam spotykam tyle niesamowitych osób, od których wciąż mogę się uczyć, mogę poznawać nowe obszary świata. W większości to są ciekawe spotkania, czasem nieciekawe, ale i takie stanową materiał do nauki. Niewiele zawodów pozwala na taką intensywność. Przeżywam tyle fajnych przygód i przede mną cały czas coś nowego. Mogę bezkarnie stawać się kimś innym. Ja tak naprawdę przeżywam kilka istnień w ciągu jednego życia i to jest niesamowite. Mało jest zawodów, które pozwalają ci na takie życie.
I w dodatku bezkarnie.
Dokładnie. Ale musi być intensywnie, bo spotykamy się tu teraz i nie ma pewności, czy będziemy mieć kolejną szansę. Nie wiesz, czy się spotkamy po raz drugi. Kiedy spotykamy się z nową ekipą i nie mówię tylko o ekipie aktorskiej i reżyserach, ale o całej ekipie, która robi jakąś produkcję, to spędzamy ze sobą trzy miesiące. I to jest bardzo dużo silnych emocji w krótkim czasie, bo musimy przecież przeżyć to inne, filmowe życie od początku do końca.
Trzy miesiące. Dość czasu żeby się zakochać.
Dość żeby się zakochać, dość, żeby się polubić.
Esencja życia. To jest dobre na puentę.
Tekst ukazał się w magazynie ELLE MAN nr 1/2019.
1 z 5
Filip Pławiak: aplikant Kordian Oryński z serialu „Chyłka” w ELLE MAN
2 z 5
Filip Pławiak: aplikant Kordian Oryński z serialu „Chyłka” w ELLE MAN
3 z 5
Filip Pławiak: aplikant Kordian Oryński z serialu „Chyłka” w ELLE MAN
4 z 5
Filip Pławiak: aplikant Kordian Oryński z serialu „Chyłka” w ELLE MAN
5 z 5
Filip Pławiak: aplikant Kordian Oryński z serialu „Chyłka” w ELLE MAN