Reklama

To jeden z tych wywiadów, które zapamiętujesz na całe życie. Spotkanie wyczekiwane, planowane od miesięcy. Uparłam się, że cykl rozmów „Kobiety 30-lecia ELLE” nie odbędzie się bez Kayah. Dlaczego? Jej „Supermenka” stała się hymnem kobiet. I instrukcją dla mężczyzn, jak z nami postępować. W tym roku artystka świętuje też swoją rocznicę. Pod koniec sierpnia na rynku pojawi się jubileuszowa, podwójna edycja albumu „Kayah & Bregović”. Mija 25 lat od czasu, kiedy cała Polska śpiewała „Prawy do lewego”, „Śpij, kochanie, śpij” czy „Byłam różą”. Jak się za chwilę okaże, prace nad tą płytą przenikały się z… ELLE. Kayah zaprasza mnie do domu. Otwiera drzwi ubrana w orientalną tunikę, włosy związane w kok. Ma laskę ozdobioną kolorowymi chwostami. Pierwsza myśl – Frida Kahlo. Druga – dlaczego laska? W drodze do ogrodu artystka opowiada mi o złamanym kilka lat temu kręgosłupie. Wtedy nie wiedziała, że był uszkodzony. Dopiero po latach pojawiły się komplikacje. Kiedy docieramy na taras, wśród różaneczników i sosen czeka na nas kolacja: hummus, własnoręcznie robione tzatziki, oliwki z ulubionych tureckich delikatesów. Siadamy, a ja wyjmuję z torby archiwalne ELLE, rocznik 1999, w którym Kayah przejęła funkcję redaktorki naczelnej. Otwiera na edytorialu i czyta fragment na głos: „Po trzecie: podniosę średnią wiekową modelek z 14 na 30 (aby skończyć z wkładaniem do głowy dojrzałym kobietom, że dzięki odpowiednim kosmetykom mogą one wyglądać tak samo!). Po czwarte: nie pozwolę sfotografować żadnej dziewczyny poniżej 50 kg. (…) Po piąte: koniec z dietą! Zamiast tego przepisy kulinarne na kluski (lane, zacierkowe, na parze…) oraz ziemniaki (z wody, w mundurkach, smażone, pieczone)”. – Ale byłam zabawna – komentuje. I z uwagą przegląda cały numer.

Reklama

Okładka ELLE z Tobą i trzymiesięcznym synkiem jest już dziś kultowa. Jak wspominasz prace nad tym numerem?
KAYAH: To był trudny moment. Roch był mały, przez pierwszy rok życia nie przespał spokojnie ani jednej nocy. Chodziłam jak zombie, a wieczorami pisałam teksty na płytę z Goranem Bregoviciem. Miałam depresję poporodową. Przez pół roku nie rozumiałam, co się ze mną dzieje. Mąż mi pomagał, ale też dużo podróżował, bo pracował dla holenderskiej telewizji. Oprócz tego rozpędzała się kariera. Byłam wdzięczna redakcji za takie wyróżnienie. Sam pomysł, żeby zrobić ze mnie naczelną, był chyba pierwszym takim w Polsce. Sesję robił Jacek Poremba, a z Francji przyjechała makijażystka gwiazd. Pomalowała mnie zupełnie nie w moim stylu, byłam niezadowolona. Brakowało mi pazura, uwierał stereotyp, że macierzyństwo to wyłącznie kraina łagodności. Dziś przyglądam się i myślę: „Jaka byłam piękna!”.

Jestem dumna, że wprowadziłam do świadomości kobiet to, że mają we mnie siostrę. Kibicuję innym artystkom. Muzyka to nie sport, nie ma konkurencji.

Dlaczego nie akceptowałaś wtedy siebie? Piękna, zdolna, z wymarzoną karierą i facetem, który kocha.
Ale ojciec nie kochał. I tę traumę noszę w sobie od lat. Myślę, że często u podstaw braku samoakceptacji leży relacja z rodzicami. Ojciec mnie krytykował, wręcz znęcał się psychicznie.
A wiesz, kiedy był ze mnie dumny? Nie wtedy, gdy wydawałam płyty, ale kiedy znalazłam się na okładce „Playboya”. Mamy trudną relację, nie mieszka w Polsce od lat. Mama jest za to wyjątkową osobą. Przechodząc przez piekło, zaakceptowała rolę samotnej matki. Zaprzyjaźniła się nawet z jego drugą żoną, zapraszała ją z moimi przyrodnimi siostrami do Warszawy.

Brak samoakceptacji, a więc i trudna relacja z ciałem, towarzyszyły Ci przez całe życie?
Tak. Kiedyś pracowałam jako modelka. Ważyłam 49 kilogramów, a agenci mi mówili, że powinnam schudnąć. Ta presja została ze mną na lata. Mam też inne wspomnienie: podczas jednej z tras koncertowych z Radiem Zet, zaraz po porodzie (w ciąży przytyłam 30 kilogramów), w jednej z gazet zobaczyłam swoją karykaturę. Paskudna, gruba baba i podpis: „Jaka ja Kayah? Wielka!”. Wiem, kto był autorką. Kobieta kobiecie, która właśnie została matką. Dlatego robię wszystko, by dowieść, jak ważne jest siostrzeństwo.

Od lat piszesz piosenki o kobietach, wspierasz je muzycznie. Pamiętam jeden z koncertów Natalii Przybysz w Klubie Stodoła. Nagle pojawiłaś się na scenie jako gościni i wspólnie zaśpiewałyście.
Łączenie się kobiet w grupy nie jest niczym nowym. Były i są koła gospodyń wiejskich, plemienność, mamki, całe środowiska skupiające kobiecą energię. We współczesnym świecie trochę nam tego zabrakło, w patriarchalnej rzeczywistości kobieta stała się fasadą, służącą. Pewnie stąd wzięła się niepewność, konkurencyjność, brak współpracy. Moja pierwsza autorska piosenka „Córeczka” opowiada o świecie zdominowanym przez mężczyzn. Śpiewałam, że jest dla kobiet okrutny, że wolałabym, żeby moja córka była chłopcem, bo byłoby jej łatwiej. Dziś wiem, że chłopcom też jest trudno. Nie chcę wojny płci, ale nie godzę się na patriarchat, wolę wspierać feminizm. Dlatego powstała „Supermenka”. Kiedy dotarło do mnie, jakim przełomem stała się w wielu domach, uznałam, że to moja misja. Zaczęłam pisać więcej na ten temat. Więc jeśli mogę być z czegoś dumna, to z tego, że dzięki moim tekstom siostrzeństwo stało się ciałem. Nawet w moim środowisku. Przez lata wokalistki mijały się za kulisami w atmosferze konkurencji, antypatii wynikającej z niepewności. Ciężka praca u podstaw sprawiła, że dziś rzucamy się sobie na szyję. Szczerze. Głośno mówię, że kibicuję innym. Bo muzyka to nie sport. Muzyki nie da się zmierzyć czy zważyć. Gdy prawisz drugiemu człowiekowi komplement, otwierasz i jego, i siebie.

Moda to mój sposób na wyrażanie siebie, zaznaczenie indywidualności, osobowości. Zawsze czułam się inna. Dlatego jestem „zebrą” jak moja płyta. Niby koń, ale w paski.

Kiedy zaczynałaś, muzyka była męskim światem?
Lata 90. były czasem wielkiego triumfu kobiet: Katarzyna Nosowska, Edyta Bartosiewicz, Kasia Kowalska, Agnieszka Chylińska. Kobiety stały też wtedy na czele wytwórni. I musiały układać się z męskim światem. Ten model funkcjonuje do dziś.

W piosence „Królestwo kobiet” śpiewacie z Mery Spolsky: „My jesteśmy dziewczyny, których nie zmienił czas. My się nie rozczulimy, my się bierzemy w garść”.
Tekst pisała Marysia. Jest niezwykle kreatywna. Przyglądam się rozkwitowi jej kariery z zachwytem.

Wiesz, co mnie zelektryzowało w tym fragmencie? To, że bierzemy się w garść. Sama jesteś supermenką. Zastanawiam się tylko, jaką cenę za to płacisz?
Wiesz, dlaczego żółw jest taki twardy? Bo jest taki miękki. To, co widzą ludzie, nie jest całą prawdą o mnie. Ceną za moją siłę jest samotność. A czasem nieszczere intencje tych, którzy chcą się ogrzać przy moim ogniu. Zdaję sobie też sprawę, że trudno jest tworzyć związek z kimś, kto jest rozpoznawalny.

Skoro wiesz, jak trudno być silną i niezależną, to czy zachęcanie do tego kobiet jest odpowiedzialne?
Oczywiście. Powinnyśmy być niezależne, wykształcone, czuć sprawczość. Kiedyś Alicja Resich-Modlińska zapytała Ewę Bem, czy w naszym zawodzie da się pogodzić macierzyństwo
z pracą. Odpowiedziała, że nie. Jak się skupiasz na jednym, to zawsze drugie traci. Jako feministka uważam, że przekonywanie kobiet do tego, że wszystkie role da się pogodzić, jest oszustwem. Cena, którą płacisz za wykonywanie pracy będącej twoją pasją, jest wiecznym wyrzutem sumienia. Kiedyś wróciłam z koncertu i stanęłam przed małym Rochem. Rinke zapytał: „Gdzie jest mama?”. A Roch wskazał głośnik. Przegapiłam jego pierwsze kroki. Koncertowałam wtedy w Stanach. Paradoks dzisiejszego świata polega na sprowadzeniu równouprawnienia do łączenia obowiązków domowych z zawodowymi. Więc jeżeli jesteś kobietą spełniającą się zawodowo, tak naprawdę jesteś na dwóch etatach. A prawdziwe partnerstwo by to wykluczało.

Czyli mężczyźni nie odrobili lekcji?
Wierzę, że są tacy, którzy odrobili. Chodzi o wzięcie odpowiedzialności za codzienność na tych samych warunkach. Życie pozbawione partnerstwa jest trudne, niesprawiedliwe i przykre.

A czy Ty jako mama 25-letniego syna wychowałaś go na partnera idealnego dla silnej kobiety?
Rolą rodziców jest wychowanie dzieci – niezależnie, czy córki, czy syna – tak, by byli ludźmi odpowiedzialnymi. By umieli kochać, szanować drugą osobę. Do tego muszą mieć wzorzec. Ja popełniłam błąd wychowawczy, bo wszystko robiłam za syna.

Czyli jesteś mamą w stylu włoskim: obiad pod nos, koszule wyprasowane za synka.
Z natury jestem nadopiekuńcza. Odchodziłam od zmysłów na myśl, że któregoś dnia mój syn mógłby sam przejść przez ulicę. Przeżyłam koszmar, gdy pozwoliłam 11-letniemu dziecku popłynąć na Antarktydę na miesiąc z jego tatą bez możliwości kontaktu. Ale wytrzymałam, bo inaczej zrobiłabym z dziecka kalekę. Żałuję, że nie wysłałam Rocha na studia za granicę. Że nie nakłoniłam go do większej samodzielności.

Mówienie kobietom o tym, że wszystkie role da się pogodzić, jest oszustwem. Ceną za podążanie za własną pasją są nieustanne wyrzuty sumienia.

Wszyscy mówią o kryzysie męskości – widzisz to w pokoleniu swojego syna?
Widzę problem. Ludzie zaczęli bać się zaangażowania, uważają je za słabość, są emocjonalnie niedostępni. Rozmawiam z przyjaciółmi Rocha, to cudne dzieci, żyjące w trudnych czasach. Pod presją social mediów, wyścigu szczurów.

Jakiego świata chciałabyś dla nich, dla siebie?
Utopii, bo przecież dobro nie istnieje bez zła. A ja chciałabym samego dobra, pokoju, szacunku niezależnie od płci, wieku, stanowiska, religii. Marzę o tym, byśmy zrozumieli, że jesteśmy jednym organizmem. To dotyczy ludzi, zwierząt, planety, natury.

25 lat temu w ELLE mówiłaś: „Moje życie jest szeregiem schodów, które ciągną się w nieskończoność. Na każdym etapie są drzwi ze złotą klamką. Naciskam ją, a za drzwiami znowu schody. Nie wiem, do jakiego etapu otwieram teraz drzwi”. Jakie drzwi otwierasz teraz?
W końcu podjęłam słuszne decyzje, bo w trosce o siebie. Mówię o trudnych rozstaniach, czystkach na wszystkich płaszczyznach mojego życia. Osobistego i zawodowego. Ważne decyzje, diametralnie zmieniające moje życie, wymagają nowego podejścia do pracy, do tego, kim jestem, z kim się wiążę i współpracuję. Trochę rozdałam się światu, żyłam iluzją miłości, wzajemności i przyjaźni z ludźmi, za którymi stała przede wszystkim agenda. Nie każdy, kto wyznaje ci miłość, naprawdę ją czuje. Nie każdy, z kim na co dzień przez wiele lat dzielisz pracę, jest twoim przyjacielem. Straciłam czas i zdrowie. Ale naprawdę wierzę, że gdy pozbywamy się tego, co fałszywe, robimy miejsce na coś prawdziwego. Potrzeba tylko cierpliwości. Wiesz, kiedy inni przekraczają granice w relacjach? Kiedy im na to pozwalasz. Ostatnimi decyzjami udowodniłam, że już wiem, czego nie chcę.

Poszłaś na psychoterapię?
Nie. Ale wszyscy mnie na nią namawiają.

Boisz się, że psychoterapeuta powie Ci rzeczy, których nie chcesz usłyszeć?
Jestem w przeddzień podjęcia tej decyzji. Czuję, że mogę sama sobie nie poradzić z lękami. I nie mam zamiaru zgrywać bohaterki. Jestem taka jak każda inna kobieta. Mam takie marzenia jak milion kobiet w tym kraju. I podobne problemy. Martwi nas zdrowie bliskich, sytuacja na świecie, los naszych dzieci. I pewnie w podobny sposób rozumiemy szczęście.

Często myślisz o starzeniu się?
Oprah Winfrey zadała to pytanie Cher i Tinie Turner. Ta pierwsza odpowiedziała, że starzenie się jest do kitu. I wszystkie trzy wybuchły śmiechem, choć wyglądają jak milion dolarów, bo ten milion… po prostu mają. Kobiety często rozpaczają, że przybył im kolejny rok. A co by to była za tragedia, gdyby nie przybył? Nie spieszy się nam na tamten świat! Kiedyś Woody Allen powiedział, że nie boi się śmierci, tylko nie chce być przy niej obecny.

Kasiu, zapytałam o starzenie, a Ty opowiadasz o śmierci.
Bo starzenie nieuchronnie do niej prowadzi. W starości nie przeraża mnie zmarszczka, ale niedołężność. To, że rzeczy, które robiłam na co dzień, nagle zaczęły sprawiać mi trudność. Nie chcę być dla nikogo obciążeniem. Więc muszę zarobić tyle, żeby było mnie stać na starość. Na zawodową opiekę. Bo opieka najbliższych to przywilej, ale i poczucie, że jesteś ciężarem.

Od ćwierć wieku koncertujesz po całej Polsce. Nie jesteś czasem już tym zmęczona?
Zawsze się śmiałam, że kiedyś będę w wieku jazzowym. I jestem. Nie mam już potrzeby wygadywania się w piosenkach. Teraz myślę, że muzyka nie jest całym moim światem. Inne rzeczy dają mi ukojenie. Dzięki pracy w radiu doceniłam umiejętność zbliżania się do ludzi, rozmów z nimi. Koncerty dają satysfakcję, jednak im jestem starsza, tym z większą niepewnością wychodzę na scenę.

Naprawdę? Czyli masz syndrom oszusta?
Nie, po prostu jest we mnie coraz mniej bezczelnej pewności, która cechuje bardzo młodych ludzi. Ale kiedy już wyjdę, czuję wdzięczność. Kiedy myślę o swojej muzycznej przyszłości, to już nie o przebojach. Jestem w trakcie pisania płyty. Ma przemawiać do mądrych ludzi, ich duszy, wrażliwości. Tacy są moi fani. Dla tłumów będę grać we wrześniu z Bregoviciem. I szczerze, nie mogę się doczekać. To widowisko jest sentymentalną podróżą, w której, o dziwo, bierze udział nawet młodzież.

Miewasz czasem lęk przed wyjściem na scenę, że publiczność nie przyjdzie?
Mam raczej strach przed tym, czy przyjdą życzliwi ludzie, czy tylko tacy, którzy chcą zobaczyć, jak wyglądam.

A co byś powiedziała tym, którzy krytykowali Cię po tegorocznym festiwalu w Opolu?
Wilki nie przejmują się tym, co mówią o nich barany. Czy mnie to dotknęło? Tak. Ale po chwili przeszło. Bo nie była to krytyka konstruktywna, ale przede wszystkim polityczna. Mam szacunek do widowni, swojej pracy. Wiem, ile wysiłku kosztowały mnie przygotowania do występu z Andrzejem (Piasecznym – przyp. red.). Efekt był dobry, ale musiał wywołać burzę. Bo moja twarz to twarz zmiany – powrotu po ośmiu latach na opolską scenę. Nie tylko mojego. Poza tym mnóstwo ludzi stanęło w mojej obronie. Dziękuję im za to. Jestem dumna z tego, jak wyglądałam, nigdy nie byłam tak elegancka. Zawsze boho, a tym razem włożyłam gorset. Nie było łatwo. Chodzę chwilowo o lasce, a na scenie musiałam bez niej wytrzymać, tańcząc na obcasach.

Czym jest dla Ciebie moda?
Wyrażaniem siebie, swojej osobowości. W tej chwili prywatnie wybieram to, co wygodne, ale na scenie robię show. Moda to teatr, zabawa, kreatywność, przestrzeń dla twórców, rodzaj sztuki, przez którą mogą się wypowiadać, zaistnieć.

Ile masz par butów?
Nigdy nie liczyłam, ale pewnie z pięćset.

Jaki jest taki Twój największy modowy fetysz?
Zawsze kochałam buty, torebki i biżuterię. Trzy rzeczy, które nie wymagają od nas małego size’u. Bywało, że nie nosiłam żadnej innej biżuterii niż ta z symboliką ochronną, dającą siłę. Może poszukiwałam swojej tożsamości? Dlatego jestem „zebrą” jak moja płyta. Niby koń, ale w paski. Od zawsze lubiłam czerpać z różnych kultur. A wiesz, jaką stylizację najlepiej zapamiętałam? Z czasów, gdy dostałam pierwszego Fryderyka. Odebrałam go bez makijażu, w dżinsowych ogrodniczkach i hokejowej bluzie. Dzień wcześniej, przed rozdaniem nagród, zadzwoniła do mnie Edyta Bartosiewicz, wtedy moja najlepsza przyjaciółka, i powiedziała, że ma przecieki: „Masz Fryderyka!”. Nie mogłam uwierzyć, więc założyłyśmy się o wannę szampana. Przegrałam.

Dziś bawisz się ze swoim byłym mężem i jego żoną Joanną Przetakiewicz-Rooijens. Przyjaźnicie się. Jak to zrobić, by po rozwodzie zachować tak dobre relacje?
Mam to po mamie. Nigdy nie potępiła ojca. Wierzę, że jak się darzyło kogoś wielką miłością, mimo bólu i straty zostaje w nas światełko. Mama nauczyła mnie wybaczać. To daje wolność.

Wybaczyłaś ojcu?
Boli mnie jego obojętność. Dostawał kolejne szanse i z nich nie korzystał. Chciałam, żeby zobaczył mnie na scenie, ale za każdym razem odmawiał. To nie moja wina. Wiem, że ludzie nie umieją dawać tego, czego sami nie dostali. Koło bólu. Dlatego tak ważne jest rozprawienie się z rodowym ciężarem.

Nasza rozmowa zatacza koło – znów rozmawiamy o ojcu.
To najważniejsza relacja w życiu kobiety. Mówię to głośno, żeby ojcowie brali odpowiedzialność za to, co robią.

Reklama

Ale z byłym mężem utrzymujesz dobre relacje.
Od rozstania minęło wiele lat. Jako rodzice zawsze się zgadzaliśmy. Joannę poznałam, jak byłam nastolatką. Chodziłyśmy razem po wybiegach Mody Polskiej. Na drugą rocznicę ich ślubu chciałam im nawet nagrać piosenkę: „Nigdy nie wiesz, kiedy poznasz żonę swojego męża”. Asia jest wyjątkową kobietą. Też różnie w jej życiu bywało. Ale umiała podnieść się jak Feniks z popiołów. To świadczy o sile, wielkim charakterze. Jest jedyną, której udało się uspokoić niepokorną duszę Rinkego. Dzięki nim wierzę, że prawdziwa miłość jest możliwa w każdym wieku. Jest skarbem, tchnieniem, siłą sprawczą. Dlatego tak ważne jest pielęgnowanie miłości własnej. Upewnienie się, że mówienie innym „tak” nie jest mówieniem sobie „nie”. Jestem na dobrej drodze.
Zdjęcie: Piotr Porębski

Reklama
Reklama
Reklama