Reklama

Kogo najchętniej słuchasz?
JOANNA KULIG: Uwielbiam Marcina Maseckiego. Ale wszystko zależy od nastroju. Potrafię słuchać jednego zespołu przez długi czas, w nieskończoność. Potem wybieram kolejny i robię to samo – słucham i słucham. Jeśli chodzi o klasykę, bardzo lubię Rachmaninowa, Mozarta, a także muzykę barokową, która uspokaja moje myśli. Podobnie działają na mnie kompozycje Diany Krall. Nie mam jednego ulubionego nurtu.

Reklama

Nieprzypadkowo zadaję to pytanie – skończyłaś Państwową Szkołę Muzyczną im. Fryderyka Chopina w Krynicy-Zdroju w klasie fortepianu, widziałam Cię na koncercie wybitnej skrzypaczki Anne-Sophie Mutter w Filharmonii Narodowej, a przede wszystkim ciekawi mnie, czym jest dla Ciebie muzyka.
Ważnym elementem uspokajającym. Formą sztuki, która natychmiast wyprowadza z jednego stanu i wprowadza w kolejny. Gdy robiłam swój pierwszy film, byłam zauroczona śpiewaczką operową Kathleen Battle. Wydała wtedy z trębaczem Wyntonem Marsalisem album barokowy, który pozwalał mi się skupić przy najtrudniejszych scenach, łatwiej było mi wejść w emocje. Słuchałam wtedy też Motion Trio albo Kapeli ze Wsi Warszawa. Uspokaja mnie muzyka na żywo, czuję tętniące w powietrzu wibracje. Dobrze mi to robi. Chciałabym chodzić na koncerty częściej, ale gdy wpadam już w zdjęcia filmowe trwające po kilkanaście godzin dziennie, to wyskakuję z życia. Zostają Spotify i poszukiwania, często starej, polskiej muzyki.

Takie powroty są piękne, ale wydaje mi się, że artyści tworzący rodzimą scenę lat 70. i 80. dziś nie są doceniani.

A każdy z nich miał specyficzny, natychmiast rozpoznawalny głos – Grechuta, Niemen, Prońko, Wodecki…

Mówisz, że muzyka Cię uspokaja…
I pozwala mi się też doenergetyzować.

Na planie również?
W godzinach przerwy obiadowej staram się medytować przez 20 minut, wtedy korzystam z aplikacji Chodź na Słówko. Czasem zasnę, innym razem idę na 30-minutowy spacer, włączam muzykę, żeby się odciąć. Ale lubię też ciszę.

Wiesław Myśliwski w „Ostatnim rozdaniu” pisał: „Są ludzie, którzy nie lubią ciszy, bo gubią się w ciszy jak we mgle. A może cisza jest dla nich równoznaczna z samotnością?”.
Wiesz, że kiedyś pomyślałam, że gdybym miała napisać piosenkę, nazwałabym ją „Recepta na ciszę”? Bardzo jej potrzebuję. Bywa, że relaksuję się w pokojach hotelowych, bo mają dźwiękoszczelne szyby, klimatyzację i przygaszone światło. Zauważyłam, że gdy jestem przebodźcowana i wchodzę do takiego pokoju – czystego, w którym nie ma żadnych osobistych rzeczy mogących dekoncentrować, jest cicho i chłodno – najszybciej się regeneruję. Nieważne, jak jestem nerwowa, zawsze zadziała. Łapię się również na tym, że potrzeba mi ciszy w głowie – wtedy idę do lasu, gdzie przy dźwiękach natury odpoczywają i uszy, i myśli. Ważne, żeby ciszę przeżyć. A samotność? Fajnie pobyć samemu z sobą. Czasami zostawiam telefon w domu i wychodzę.

Co się wtedy z Tobą dzieje?
Po prostu idę. Albo wyjeżdżam. Sama jem śniadania, robię coś dla siebie, nikt niczego ode mnie nie oczekuje. Bardzo cenię taki czas. Jeśli nie wyłączasz się regularnie, choruje mózg – przeczytałam o tym w książce „Emocje destrukcyjne”, w której są zapisane dialogi dalajlamy z naukowcami. Ciągłe przejmowanie się wszystkim może zmęczyć. Warto więc żyć w równowadze. Szukać chwil odosobnienia, w których to ty stajesz się swoim głosem wewnętrznym. A świat wewnętrzny to coś bardzo indywidualnego. Dialog z nim okazuje się ciekawym doświadczeniem. Ale zauważyłam, że gdy mamy nagromadzenie pracy, a potem zostajemy na chwilę sami z sobą, schodzą wszystkie emocje, które można wypłakać. Poczuć samotność, skończoność ludzkiego życia. Kontemplowanie bycia tylko z sobą ciągnie ku duchowości. Czytam właśnie „Akt twórczy. Nowy sposób bycia” Ricka Rubina, opowiadający o kreatywności twórczej wynikającej ze spokoju. W branży filmowej wciąż trzeba dawać z siebie, ale i czerpać z innych. Im częściej się to dzieje, tym bardziej potrzebuję chwil samotności. Wtedy piszę. Zapisuję wszystko, strumienie świadomości. Gdy kończę, czuję ulgę.

Co robisz z tymi notatkami?
Niektóre wyrzucam. Inne chowam. Potem, kiedy do nich wracam, myślę: „No proszę, zrealizowałam to wszystko”. Po czasie okazuje się, że umysł daje ci sporo sygnałów. To jest intuicja. I jeśli jej nie słuchasz, później możesz się na siebie złościć. Potrafimy ją zagłuszać, ale nie warto.

Podejmujesz decyzje intuicyjnie?
Jestem osobą impulsywną, czas dzielący myśl od działania to krótka chwila. Bywa, że to dobrze, innym razem uznaję, że temat warto jednak było przemyśleć. Można żałować, że coś się zrobiło albo powiedziało bez przeanalizowania. Dobrze poczekać, aż opadną emocje. Ale tego się uczę.

Jeśli chodzi o emocje, intensywnie je przeżywasz także w związku z budowaniem swoich filmowych ról.
Wchodzę w role emocjonalnie. Gdy buduję postacie, przeżywam je. Często za bardzo. Dlatego nie mogę grać rocznie w wielu produkcjach, nie wytrzymałabym tego.

Co robisz z tymi emocjami po zakończonych zdjęciach?
Lubię zamknąć się sama albo wyjechać. To nie tylko kwestia roli, lecz także ludzi. Jestem przebodźcowana, bo przez wiele miesięcy przebywam z grupą osób towarzyszących mi przy budowaniu postaci – to one zapewniają rekwizyty, oświetlają, są ze mną w interakcji, spędzamy razem po 12 godzin dziennie. To jak długie kolonie. Zauważyłam, że po takim doświadczeniu mogę wrócić do domu dopiero, gdy wrócę do siebie. Inaczej nie skupię się na niczym. Nie potrafię. Po zakończonych zdjęciach zawsze planuję cztery wolne dni. Jeszcze inaczej wracam z pracy z zagranicy, gdy organizm cierpi na jet lag. Wtedy zatrzymuję się w swojej pracowni, przestawiam w czasie i na język polski. Dziwny stan. Uczę się i oduczam. Tam wchodzę w obcą strefę kulturową. Często współpracownicy wiedzą niewiele o Polsce. Komunikuję się zupełnie innym kodem, co wzmaga też adrenalinę, więc zjazd jest większy. Tu muszę przestawić się na tryb domowy. Uczę też ludzi, że momentami będę się wyłączać z naszych relacji. I wracać do nich. Moje przyjaciółki to wiedzą. Ale nowi znajomi niekoniecznie. Poza tym nie przenoszę ról do domu. Staram się nie opowiadać
o swoich bohaterkach.

A jednak musisz to robić po każdej premierze.
Gdy po raz pierwszy oglądam gotowy film, nic mi się w moim graniu nie podoba. Przypomina mi się plan, trudno mi dostrzec wykreowaną przeze mnie postać. Inaczej, gdy wracam do niego po jakimś czasie. Wtedy widzę już intencje, które wymyśliłam. Na premierze tego nie ma.

Jesteś dla siebie na ekranie surowa, oceniająca?
Myślę, że tak, ale trochę się już uspokoiłam. Kiedyś byłam bardzo krytyczna. Teraz potrafię przyglądać się sobie na ekranie w sposób analityczny. Jak w życiu – z perspektywy czasu na różne doświadczenia spoglądamy czulej.

Chyba nie do końca gram, tylko przeżywam. Dlatego tak świetnie odnajduję się w kinie. W przeciwieństwie do teatru tu emocji doświadcza się tylko raz

A jak patrzysz na ludzi? Potrafisz być asertywna?
Nie wiem. Wydaje mi się, że nieźle mi idzie w zwyczajnym, codziennym wydaniu. Ale w tym ekstremalnym, zawodowym, gdy wiele osób potrzebuje do mnie dostępu, zagadania, jest gorzej. Lubię rozmawiać z taksówkarzami, ale czasami zamykam oczy i po prostu udaję, że śpię. Nie mogę cały czas opowiadać. Ale z przyjemnością słucham różnych historii, jest mi miło, że nawet przypadkowe osoby otwierają się przede mną. Kulturalne stawianie granic jest trudne. Ludzie są ciekawi, bo nie wiedzą, że praca aktora to głównie uczenie się tekstu na pamięć, a nie wywiady, festiwale, nagrody.

Umiesz nagradzać się za dobrze wykonaną pracę?
Lubię proces. Ten dobrze wykonany sam w sobie jest dla mnie nagrodą. Festiwale i premiery są stresujące.

Czytasz recenzje filmów, w których grasz? Jesteś ciekawa tego, co inni myślą o Twojej pracy?
Ostatnio nie czytam. Kiedyś, gdy grałam w teatrze, ta krytyka była dla mnie bardzo ważna. Podobnie przy pierwszych filmach. Potem przestałam śledzić recenzje. Przeczytałam jedną dotyczącą „Zbrodni pamięci” (reż. Michael Keaton – przyp.red.), jedną „Kobiety z…” (Małgorzaty Szumowskiej – przyp.red.). Lubię za to, kiedy opowiadają mi o nich znajomi. Sama tego unikam. To chyba ze strachu.

Ale przed czym?
Nie wiem. Gdybym sama czytała recenzje, bardziej bym się nimi przejmowała. Za to gdy mi ktoś o nich opowiada, przejmuję się mniej.

A kino spełnia Twoje marzenia czy te marzenia budują się niezależnie?
Poznaję mnóstwo ludzi, inne kultury, mogę wnikać w obce osobowości. Od zawsze mnie to inspirowało, bo odnajduję tym samym inne odbicie świata. I tutaj film spełnia moje marzenia. Nigdy nie przypuszczałam, że będę w życiu tyle podróżować. Ale gdyby kino nagle się skończyło i nie mogłabym grać, nie byłby to koniec świata. Poradziłabym sobie, bo najwięcej czerpię z życia. Lubię ludzi, sporty, wspólne śpiewy rytualne… Znalazłabym sposób na obcowanie z drugim człowiekiem. Największą karą byłoby dla mnie odcięcie od świata i wymuszona samotność. Zabranie radości życia to wielkie cierpienie. Dlatego jeśli nie dostaję jakiejś roli, nie wali mi się świat. Nie podchodzę do tego zawodu na zasadzie ambicjonalnej, za wszelką cenę. Aktorstwo to dla mnie zawsze spotkanie. A ja chyba nie do końca gram, tylko przeżywam. Dlatego tak świetnie odnajduję się w kinie. W przeciwieństwie do teatru tu emocji doświadcza się tylko raz. Teatr zaś jest dla mnie wypalający, wymaga powtórzeń podczas kolejnych spektakli i to mnie męczy. Podziwiam aktorów, którzy grają w wielu przedstawieniach, a potem jadą jeszcze na plan. Mnie to zbyt wiele kosztuje. Muszę sobie dozować emocje.

Stresuje Cię jeszcze wejście na plan?
Nie. Plan jest jak dom, wiem, jak działa, jeśli coś się nie uda, można powtórzyć scenę.

Zawsze był domem?
Nie, początkowo stresował. Nie miałam doświadczenia filmowego, nie potrafiłam się komunikować, mówić, czego potrzebuję. Z czasem nauczyłam się, czym jest ekipa filmowa, że jest podzielona na piony, z których każdy odpowiada za coś innego. Gdy nauczysz się tej struktury, łatwo w niej funkcjonować, realizować rolę. Dlatego tak ważna jest ekipa i reżyserzy. To taka druga rodzina.

W wywiadzie dla ELLE z 2018 roku powiedziałaś: „Mam tendencje do perfekcjonizmu i nie umiem odpuszczać”.
Poprawiło mi się. Potrafię już odpuszczać, chociaż czasem perfekcjonizm nadal daje się we znaki. W życiu to trudna cecha. Macierzyństwo pomogło mi się trochę od niej uwolnić. Ale zdaję sobie sprawę, że jest uciążliwa dla bliskich. Za to przy scenariuszach i w aktorstwie – wymarzona. Perfekcjonizm pozwolił mi osiągnąć sukces. I nie da się go wytępić, trzeba raczej zaakceptować.

Choć może być niszczący.
W moim przypadku na szczęście nie działa destrukcyjnie. Czasami mnie tylko wkurza.

Słynnym perfekcjonistą był reżyser Stanley Kubrick, który w „Lśnieniu” kazał Shelley Duvall powtarzać jedną z traumatycznych scen kilkadziesiąt razy.
Kubrick robił znakomite filmy, być może właśnie dlatego. Ale reżyser perfekcjonista i aktor perfekcjonista to dwie różne sprawy. Bo aktor jest perfekcyjny w zadanym kontekście, zależnym od scenariusza, wizji reżysera.

Czas wyjść z kina. Masz swoje miejsce na ziemi?
Lubię Fuertę. Jeżdżę tam z mężem i dzieckiem zimą, to świetna odskocznia. Zimą realizuje się niewiele produkcji. A tam mogę pożyć w dobrej pogodzie. Nikt mnie nie rozpoznaje, cieszę się codziennością.

Dlaczego akurat Fuerta?
Kiedyś zaprosiła nas tam Gośka Szumowska. I zaczęliśmy wracać. Miłość do Fuerty zapoczątkował Kasper Bajon.

Który napisał zresztą „Fuerte”, świetną książkę o wyspie.
Można tam naładować baterie. Jesteś odizolowana, bo to wyspa. Ale nie odczuwasz samotności, bo spotykasz się z ludźmi. Fuerta jest dla mnie miejscem bezpiecznym. Czuję tam spokój. Przestaję mieć poczucie winy, że stawiam granice, jeśli chodzi o popularność, bo jestem anonimowa. I tego potrzebuję. Potem wracam i jest świetnie.

Moda może być superformą ekspresji, wyrażenia siebie. Tylko trzeba dać sobie czas, żeby własną osobowość nauczyć się określać strojem. I nie przebierać się, tylko ubierać.

Ten spokój znajdujesz tylko na Fuercie?
Nie, lubię chodzić do Lasu Bielańskiego, kościołów, budowli sakralnych. Zajrzeć do Wojtka, osoby duchownej, bardzo światłego człowieka, który mierzy się z odpowiedziami na bardzo trudne pytania. Lubię z nim pogadać. Powiedział mi kiedyś: „Nie możesz mieć tony przyjaciół, bo żeby utrzymać przyjaźń, każdemu oddajesz część siebie. A kiedy ktoś coś przeżywa, ty przeżywasz z nim”. Ma rację. Lubię również hotele, bo – jak już wspominałam – sprzyjają wyciszeniu. Interesuję się poszukiwaniem siebie. Gdy człowiek jest szczęśliwy, emanuje tym. Miewam wyrzuty sumienia, ale wiele już zrozumiałam. Popularność pozbawia intymności. I jest uciążliwa, ale jest to koszt, który trzeba ponieść, jeśli decydujesz się na ten zawód. Jednocześnie naprawdę warto sobie powtarzać, że nie zawsze musisz być dla wszystkich dostępna. I znaleźć swoją odskocznię.

Zdarzają Ci się momenty przytłoczenia, kiedy myślisz, że już nie dasz rady?
Pewnie. Teraz rzadziej, bo zaczynam się kontrolować, choć nie na wszystko mam wpływ. Choćbyś nie wiadomo jak perfekcyjnie ułożyła plan, wszystko może się zdarzyć. Ja w pewnym momencie ze stresu i z przeciążenia zaczęłam chorować. W szpitalu usłyszałam, że mam zwolnić, zastanowić się, co robię. Dało mi to do myślenia.

Czyli zatrzymała Cię dopiero choroba.
Była sygnałem „stop”. Organizm zawsze daje znaki. Nie warto do tego dopuszczać, bo na dłuższą metę taki tryb życia prowadzi do wypalenia. Filmowcy często działają na adrenalinie, gdy kończy się projekt, odchorowują go.

Nie brzmi to zbyt zdrowo.
Na pewno nie! Praca na planie jest intensywna. Dlatego tak ważny jest odpoczynek po. Jeśli mnie kusi, by wziąć kolejny projekt, zapala mi się czerwona lampka. Raz mnie ścięło, więc nie pozwolę, żeby stało się to ponownie. Nie sztuka wpaść w pracoholizm. Dlatego planuję wypoczynek. Albo to dźwigam, albo rezygnuję z zawodu. Innej drogi nie ma.

A co z modą?
Ostatnio zaczęła mi się podobać!

Często pojawiasz się w rzeczach od Magdy Butrym.
Bardzo lubię Magdę. Dobrze czuję się w jej kobiecych projektach. Na początku trudno mi było się w tym odnaleźć. Moda może być superformą ekspresji, wyrażenia siebie, stworzenia swojego stylu. Tylko trzeba dać sobie czas, żeby własną osobowość nauczyć się określać strojem. I nie przebierać się, tylko ubierać. U mnie jest to kompatybilne ze stanem, w którym się znajduję – czasem mam ochotę na dres, a innym razem na sukienkę. Poza tym prywatnie nigdy nie ubieram się tak jak moje bohaterki filmowe. Bo kiedy wychodzę z roli, już do niej nie wracam. To nie ja.

Reklama

To kim Ty się dzisiaj czujesz?
Joanną Kulig, aktorką, mamą, żoną. Dobrym człowiekiem. Jestem dobra dla przyjaciółek, rodziny – rodzeństwa, mamy. To dobry moment w moim życiu. Trochę odpuściłam, zrozumiałam, że nie wszystko mogę mieć. A to, co mam, to bardzo dużo.

Reklama
Reklama
Reklama