Jakub Gierszał: skazany na Hollywood?
Nie brakuje mu pokory. Ani uroku. Jakub Gierszał poważnie podchodzi do kina. Pielęgnuje w sobie wrażliwość, bo bez niej artysta rozmienia się na drobne.
Jako jedyna osoba z Polski znalazłeś się na tegorocznej liście „Variety" 10 najlepiej zapowiadających się europejskich aktorów, reżyserów i producentów. Twoja pierwsza reakcja?
Jakub Gierszał: Kiedy menedżer dał mi znać, że jestem na liście, nie mogłem w to do końca uwierzyć. Zapytałem: „To znaczy, że jestem nominowany?". A on na to: „Nie, już jesteś na liście!". Bardzo się z tego ucieszyłem. Nagrody i wyróżnienia są zawsze względne, ale dają pewnego rodzaju atencję w biznesie filmowym.
Jak sądzisz, dlaczego to Ciebie zauważyli?
Sam chciałbym wiedzieć. Pewnie znaczenie miało to, że „Pokot" Agnieszki Holland znalazł się w konkursie festiwalu w Berlinie, i to, że kiedyś zostałem wyróżniony nagrodą Shooting Star. No i fakt, że zagrałem w „Beyond Words" („Pomiędzy słowami") Urszuli Antoniak.
Shooting Star na Berlinale dostałeś już pięć lat temu. Zawróciło Ci to w głowie?
Wtedy myślałem, że ta nagroda to moja jedyna szansa, by zrobić coś za granicą. To bardziej stresowało, niż zawróciło w głowie. Ale w ciągu kilku lat różne sukcesy i niepowodzenia nauczyły mnie, że to nie do końca tak działa.
Nagroda miała wymierny efekt?
Poznałem mnóstwo ludzi, m.in. reżyserów castingów, dzięki czemu czasem dostaję niewielkie role w międzynarodowych produkcjach. Nagroda pozwala wejść w środowisko anglo- i niemieckojęzyczne. Dlatego też cieszę się, że trafiłem na listę „Variety". Chodzi o to, żeby zaznaczać swoją obecność.
A propos obecności. Kilka lat temu w rozmowie z ELLE przyznałeś, że nie masz konta na Facebooku. Nadal trzymasz się tej strategii?
Tak. Nigdy nie założyłem konta i to nie tylko dlatego, że chcę chronić prywatność. Nie odpowiada mi sama idea pokazywania w internecie siebie i swojego życia oraz podglądania cudzego. To naprawdę przerażające, bo w realu ludzie są przecież zupełnie inni. Dopóki w to nie wchodzisz, jesteś w miarę bezpieczny. A jak raz spróbujesz, to myślę, że ciężko jest się z tego świata wydostać.
To, że dorastałeś w Niemczech, ma wpływ na to, jaki jesteś?
Na pewno. Miałem 11 lat, kiedy wróciliśmy do Polski. W Niemczech jako emigrant musiałem dostosować się do obcego społeczeństwa, a z kolei wracając do Polski, byłem już przystosowany do życia tam. Musiałem powtórnie odnaleźć się w nowej sytuacji.
Porozumiewamy się pewnymi kodami kulturowymi – załapałeś się np. na fenomen Barei, „Misia”?
Nie do końca. „Misia” obejrzałem pierwszy raz w liceum, a kiedy ktoś wspominał „5-10-15”, to nie wiedziałem, o czym mówi. W sensie popkulturowym wychowałem się w Niemczech i jeszcze po powrocie do Polski oglądałem w telewizji głównie niemieckie programy. A tamtejsza popkultura jest zupełnie inna, o wiele więcej czerpie z Ameryki. Więc nadal poznaję tu nowe dla mnie rzeczy. I się dziwię.
Czułeś się wyobcowany?
Absolutnie tak. Co teraz pomaga mi w pracy. Potrafię się zasymilować, dogadać, przyjąć świat, do którego wchodzę. Nie blokuję się, nie mówię: „Albo idziesz w to, co proponuję ja, albo nie pracujemy”. W sztuce tak się nie da. Artystyczna dusza chłonie jak gąbka. Nie zamyka się, tylko przetwarza to, co spotka.
Do kin weszły dwa lmy z Twoim udziałem: „Pokot” Agnieszki Holland i „PolandJa” Cypriana Olenckiego. Zacznijmy od „PolandJi”.
Pierwszy raz spotkałem się z reżyserem tutaj, w klubokawiarni na Chłodnej w Warszawie. Spodobał mi się scenariusz – mówi o współczesnym stylu życia warszawiaków, a w zasadzie Polaków w dużym mieście. Mój bohater budzi się rano i znajduje w kuchni węża boa. Przez całydzień próbuje się go pozbyć, odsyłany kolejno do pracowników zoo, straży miejskiej, biura rzeczy znalezionych. Ta produkcja to taka mozaika, kilka splatających się historii. Cyprian Olencki nie miał dofinansowania z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Powiedział: „Wkładam w ten film wszystkie pieniądze, zbieram ekipę aktorów, na których mi zależy". I to podejście też mnie urzekło — podążanie za marzeniem, którym jest film, i podjęcie dużego ryzyka.
Widziałeś już film?
Tak, moim zdaniem jest udany. Wyszedłem z kina z uśmiechem na twarzy. Szkoda tylko, że zmieniono tytuł — wcześniej był „Stambuł", od nazwy kebaba, w którym przecinają się wszystkie historie. Poza tym zwiastun i plakat sugerują zupełnie inny film. A to nie jest głupia komedia. Niewiele takich powstaje.
To teraz „Pokot". Jak Ci się pracowało z legendą kina?
Bardzo dobrze, bo Agnieszka kocha aktorów, bardzo o nich dba, jest na nich wyczulona — w pozytywnym sensie. Dla aktora praca z tak doświadczonym reżyserem jest zawsze dobra: patrzę, jak ona kręci, z jakich ustawień, czego potrzebuje do danej sceny. Agnieszka jest też wymagająca. Jak tylko coś było nie tak, od razu to punktowała. Mówiła: „Co to ma być? Jeszcze raz!" (śmiech).
Jest gwałtowna?
Bywa, jak wielu reżyserów. Rozumiem, że pasja czasem wyraża się w ten sposób.
Spotkałeś się na planie z Agnieszką Mandat, swoją dziekan ze szkoły i filmową Duszejko.
To jest zabawne i dziwne w tym zawodzie: nagle wobec kamery, widza, stajemy się równi. Z Agnieszką Mandat mieliśmy w szkole tzw. sceny klasyczne. Była dla mnie wtedy dobrym duchem.
Na planie chciała nadal Cię uczyć?
Nie, ale w jednej scenie tłumaczę Duszejko, że jeżeli coś jest taki tak, to w gruncie rzeczy jest odwrotnie. Agnieszka powiedziała wtedy: „No patrz, do czego to doszło. Teraz to ty mnie uczysz!" (śmiech). Wcześniej miałem podobną przygodę z Janem Peszkiem, który robił z nami dyplom. Spotkaliśmy się na planie „Hiszpanki". Kiedy przyszli dziennikarze, powiedział do mnie: „Jeżeli zapytają, jak mi się z tobą pracuje, to chyba ich zastrzelę". Zawsze starałem się patrzeć na profesorów nie jak na autorytety, ale jak na ludzi. Pamiętając życie zawodowe mojego ojca (reżysera teatralnego — red.), miałem świadomość, że wobec aktorstwa każdy jest tak samo bezbronny, tak samo chce dobrze zagrać, tak samo pragnie być lubiany.
Powiedziałeś kiedyś, że Polacy pracują inaczej niż Niemcy, a Niemcy inaczej niż Amerykanie. Czy działa stereotyp, że Polacy z fantazją idą na żywioł, Niemcy są perfekcjonistami, a Amerykanie przede wszystkim pilnują budżetu?
Jest duża różnica w podejściu. W Polsce wielu reżyserów stawia na poszukiwania „tu i teraz" — mniej więcej wiemy, o czym jest scena, do czego ma doprowadzić, i teraz zobaczmy, co się wydarzy. I kolejną scenę być może nakręcimy nie według scenariusza, ale adekwatnie do tego, co nam wyszło. A np. przy amerykańskiej produkcji „Morris from America" wszystko było wcześniej dopięte tak, że na planie realizowało się określone sceny, dialogi, ujęcia. Dzięki temu kończyliśmy zazwyczaj kwadrans przed czasem.
W Polsce to chyba nie do pomyślenia?
W każdym razie bardzo rzadkie (śmiech). Z kolei mam wrażenie, że w Niemczech faktycznie wszystko musi być perfekcyjnie zaplanowane i sprawy okołofilmowe, techniczne, stają się czasem ważniejsze od samego filmu.
Jaki styl pracy bardziej Ci odpowiada?
Patrzę i obserwuję. Myślę, że za szybko byłoby teraz wyciągać wnioski, co jest dla mnie najlepsze.
Powiesz, kiedy będziesz miał 70 lat?
Może wtedy otworzę się w tej kwestii (śmiech). Na razie chłonę.
W jaki sposób budujesz postać? Utożsamiasz się z nią jak Dustin Hoffman w „Maratończyku" albo Robert De Niro w „Taksówkarzu", czy po prostu grasz?
Każdy z nich szukał jakiejś metody, żeby się pobudzać. Jeżdżąc w nocy taksówką po Nowym Jorku, De Niro mógł zrozumieć, co to za świat, jaki ma klimat, uchwycić ducha czasu. Ale irokeza miał sztucznego, bo grał równolegle w drugim filmie. Gdyby faktycznie nie wychodził z roli, zgoliłby włosy i nie brałby udziału w niczym innym. Każdy aktor potrzebuje i poszukuje bodźców, ale to powoduje czasem, że koncentruje się na tym, by przytyć albo schudnąć do roli, a zapomina o człowieku, którego ma zagrać. Środek ciężkości przesuwa się nie w tę stronę, co trzeba. Nie ma uniwersalnej metody. Ja staram się dać postaci pierwszeństwo, pozbyć się ego w pracy.
Ale czy to możliwe?
Ego aktora jest wciąż podkręcane przez sam charakter pracy, popularność, rozpoznawalność. Dając pierwszeństwo postaci, można do niej dotrzeć. Jestem cały czas na etapie poznawania, chłonięcia, bardzo dużo się uczę, i to jest dla mnie priorytet. Jeżeli zależałoby mi na tym, żeby zarobić i świecić, szedłbym inną drogą.
Dlatego z założenia nie grasz w serialach?
W pewnym sensie tak. O wrażliwość trzeba dbać, a już sam sposób pracy nad serialem ją przytępia. Zamiast o postaci myśli się o przerwie obiadowej. Ale gdyby powstawał naprawdę dobry serial, tobym nie pogardził.
Rola, z której najtrudniej było Ci wyjść?
Nie da się wyjść do końca. Każdy projekt we mnie został. I to jest cena, którą się płaci za wykonywanie tego zawodu. Spotkania, role, wrażenia zmieniają nas. Zapisują się w pamięci emocjonalnej.
Zagrałeś w spektaklu „Miasto snu” Krystiana Lupy.
Było to bardzo pouczające, zwłaszcza że mam niewielkie doświadczenie w teatrze. W pewnym sensie z wyboru – ważny jest dla mnie film, a czasem jedno wyklucza drugie. Kiedy masz etat w teatrze, żaden dyrektor nie pozwoli ci z dnia na dzień wyjechać na zdjęcia, bo akurat trafiła się ciekawa propozycja. Niestety, trzeba wybierać.
Twój ojciec jest reżyserem teatralnym, wcześnie oswoiłeś teatr?
Kiedy byłem mały, chodziłem z tatą na próby, siedziałem na widowni, obserwowałem, biegałem po scenie. Na pewno tym nasiąkłem. Aczkolwiek zawsze trochę się bałem teatralnego świata – ciemności, przestrzeni, aktorów, którzy wydawali mi się dziwni, więksi niż inni ludzie, nieprzewidywalni i przerażający. Ten strach przed teatrem gdzieś we mnie został.
A kiedy przyszła fascynacja kinem?
Ojciec miał tysiące kaset VHS, bardzo dużo bardzo różnych filmów. W domu nie było cenzury i kiedy je oglądałem, wszystko inne przestawało istnieć. To mi zostało do dzisiaj.
Skazany na Hollywood?
Zobaczymy (śmiech). Cieszę się, że trafiłem na listę „Variety”, że biorę udział w fajnych projektach, pozytywnie patrzę w przyszłość, ale się nie nastawiam.
Z Jakubem Gierszałem rozmawiała Wika Kwiatkowska