Reklama

Większość młodych aktorów długo stara się o przełomową rolę. Dla Pana był to „Slumdog. Milioner z ulicy”. W mgnieniu oka zmieniło się wszystko.

Reklama

DEV PATEL: To był piękny uśmiech losu. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że nie miałem pełnej świadomości tego, co się ze mną dzieję. Miałem 18 lat i szedłem po czerwonym dywanie na gali Oscarów, mijając Dustina Hoffmana… Myślałem o innych nominowanych – swoich idolach, największych gwiazdach – a w głowie mi kołatało: „Co ja tu robię? To mój pierwszy film!”. Kiedy wygraliśmy, starałem się stanąć jak najdalej, w tyle grupy. Chciałem się ukryć, zresztą widać to na nagraniu.
Ogarnął Pana strach?

Każdy młody człowiek, młody aktor, chce odkrywać to, co nowe. Popełniać błędy i szukać swojej drogi. Nie chcę, broń Boże, powiedzieć, że to, co się wydarzyło, było złe. Ale taki początek był jak turbotrampolina, przez którą natychmiast trafiłem pod lupę mediów. Odnalezienie się w tej sytuacji graniczyło z cudem, ale udało mi się zachować trzeźwy umysł. Dziś jestem wobec siebie dwa razy bardziej wymagający.

Życie wywróciło się do góry nogami?

Trochę… Zająłem się aktorstwem, bo moja mama w bezpłatnym dzienniku zobaczyła ogłoszenie o castingu do „Slumdoga...”. Jechałem na niego pociągiem – byłem za młody, by prowadzić samochód. Już po rozdaniu Oscarów wsiadłem do takiego samego pociągu, jadąc na spotkanie że znajomym, a na pierwszej stronie tego samego dziennika była moja twarz. Czułem na sobie spojrzenia całego wagonu! Żartuję, że los zadbał, bym pozostał pokorny, bo zaraz po „Slumdogu…” nakręciłem „Ostatniego Władcę Wiatru”, ogromną produkcję za 150 milionów dolarów. Nagle znalazłem się w Los Angeles, w wielkim biurze, zasypywany faktami i liczbami, dowodzącymi, że „muszę to zrobić, to franszyza, sukces, prestiż”. Nie miałem porządnego agenta, byłem tylko dzieciakiem przytakującym wszystkim przez grzeczność. Czułem się bardzo malutki, nic nieznaczący i nie miałem zielonego pojęcia, co robię... Przyjąłem rolę, film okazał się całkowitym fiaskiem, a ja nauczyłem się ufać intuicji (śmiech). Wiem, brzmi to jak banał, ale dzięki temu doświadczeniu stałem się asertywny, zacząłem mówić „nie”.
I wyciągnął Pan wnioski.
Nauczyłem się obiektywnie oceniać swoje możliwości. Są rolę, o których zawsze marzyłem, ale wiem, że jeszcze nie jestem na nie gotów. Gdybym dostał propozycję zagrania w „Daleko od domu” dwa lata temu, nie wiem, czy dałbym z siebie tyle, ile dałem teraz. Ten moment okazał się dla mnie dobry: byłem po rozstaniu, chciałem filmu, który mnie obnaży, przeczołga. Scenariusz, reżyser i wszystkie pozostałe elementy „Lion. Droga do domu” pozwoliły mi tego doświadczyć.

Ma Pan hinduskie korzenie, ale urodził się Pan i wychował w Anglii. Kim czuł się Pan jako dziecko?

Bardzo długo czułem się wyłącznie Brytyjczykiem. Próbowałem wszystkim wmówić, że nie pochodzę z „żadnych Indii”. Chciałem ukryć swoje korzenie, by lepiej dopasować się do otoczenia. W szkole, do której chodziłem, Hindusi i inni obcokrajowcy byli zastraszani, bici. Starałem się nie paść ofiarą takiej przemocy
.
Nie mógł Pan im po prostu pokazać, gdzie raki zimują? Przecież jest Pan świetny w sztukach walki…
To by pewnie załatwiło sprawę. Niestety, umiejętność walki nabyłem wiele lat później. Zawsze byłem nadpobudliwy i moja mama musiała znaleźć jakiś sposób na spożytkowanie tej mojej energii. Chciała mnie ochronić, bo w mojej szkole dużo dzieciaków wpadało w narkotyki i inne brudne sprawki. Kto wie, jak bym skończył, gdybym nie odkrył aktorstwa i sztuk walki. Nigdy nie pasowało mi siedzenia na tyłku. Lubiłem wyrażać siebie przez ruch.

Aktorstwo to na pewno ułatwia! Czuję się Pan lepiej w rolach, które pozwalają pełniej wyrazić siebie przez język ciała?

Tak, bo podchodzę do swojej gry w bardzo fizyczny sposób. Robiłbym pompki i przysiady, nawet jeśli rola wymagałaby wyłącznie siedzenia przed laptopem. Pamiętam, jak kręciłem „Hotel Marigold” i z podziwem patrzyłem na Maggie Smith, tę oazę spokoju, damę, która nigdy się nie poci… Ona jest niesamowitą, ale ja po prostu potrzebuję dużego wysiłku. Jeśli na koniec dniazdjęciowego nie czuję się fizycznie wyczerpany, mam wrażenie, że nie dałem z siebie wystarczająco dużo. Nie chodziłem do żadnej szkoły aktorskiej. Nie mam dobrego warsztatu, jestem dobry w doświadczaniu roli całym sobą. Czasami oznacza to bezsenne noce, ale co z tego? Kiedy czuję się tak blisko roli… Tego uczucia nie da się
zniczym porównać.


„Lion. Droga do domu” to Pana kolejny – po „Slumdogu…” i „Hotelu Marigold” – powrót do kraju przodków. Jak zmieniała się Pana relacja z Indiami przez te lata?

Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Kiedy jeździłem tam na wakacje jako dziecko, nie czułem się jak w domu. Dopiero kiedy pojechałem do Indii kręcić „Slumdoga...”, spojrzałem na ten kraj i swoją tożsamość z innej perspektywy. Pamiętam, jak pewnego dnia wybrałem się do slumsów, do małego sklepiku że słodyczami. Stojący przed gigantyczną półką własciciel pokazał mi w tajemnicy ukryty na zapleczu świat: stare automaty do gier, jak Pacman czy Super Mario Bros. Dzieciaki płaciły mu pod ladą, by móc na nich grać. „Dzieci wszędzie są takie same” – usmiechnał się sprzedawca, a ja poczułem, że jest w tym jakąś prawda. Tamta wizyta w Indiach stała się dla mnie swoistą inicjacją. Jako wykonawcą głównej roli w filmie byłem traktowany jak dorosły. Dziś, kiedy jestem w Bombaju, jednym z najbardziej szalonych miast świata, czuję, jak wypełnia mnie ono energią. Fascynuje mnie jako organizm: z jednej strony tłumy ludzi, z drugiej przestępczy światek, z trzeciej – przemysł... Wszystkie przesłanki sugerują, że nie powinno sprawnie funkcjonować, a jednak działa i trwa.
Czytając „Daleko od domu”, książkę Saroo Brierleya, na której oparty jest film, trudno uwierzyć, że ta historia wydarzyła się naprawdę.

Słyszałem o losach Saroo wcześniej, ale dopiero dzięki lekturze scenariusza poznałem je dokładnie. Scenariusz był perfekcyjnie skonstruowany, dlatego film zabiera widza w niezwykłą, pełna emocji podróż. Mnie chyba najmocniej poruszył motyw kogoś skrzywdzonego przez los, kto się nie poddaje. Saroo bez wytchnienia walczył z przeciwnościami losu, bo miał, wydawałoby się nieosiągalne, marzenie – zobaczyć niewidziana od 25 lat matkę. „Daleko…” to nie jest łatwa lektura, w życiu bohatera jest wiele mroku i tragedii. Ale w tej historii są też radość i zwycięstwo.

Reklama

Pański bohater skrywa wiele sekretów, ma kilka równoległych tożsamości… Co było kluczem do zrozumienia, kim on jest?

Wystarczyło spotkanie z prawdziwym Saroo? Poznanie Saroo było pomocne, ale z aktorskiego punktu widzenia kluczowy okazał się scenariusz. Niezwykle dokładny, zawierał sytuację zasadnicze z punktu widzenia rozwoju bohatera. Dzięki niemu nie musiałem sobie niczego dopowiadać. Praca nad filmem była dla całej ekipy procesem organicznym. Chodziło o wejście na poziom zmysłów. Garth (Davis, reżyser – red.) pomógł nam stworzyć wspólne, „rodzinne” wspomnienia. Nicole (Kidman, wciela się w przybrana matkę bohatera – red.), Sunny (gra młodszego Saroo – red.), Rooney (Mara, ekranowa partnerką Deva – red.) i ja spędziliśmy wiele czasu razem. Rysowaliśmy, rozmawialiśmy, tworzyliśmy własny świat, z którego potem czerpaliśmy, kreując swoje postacie. Wiele w mojej grze opierało się własnie na tych wspomnieniach: afirmacji, bólu, na poskramianiu demonów. To było dla mnie, introwertyka, ogromne wyzwanie, ciężka próba i cenne doświadczenie. Wciąż trudno mi o tym mówić, to jeszcze jest świeże.

Z tego, co słysze od Pana i pozostałych aktorów, plan filmu stał się też duchowym doświadczeniem…

Pamiętam taki dzień na planie: operator z kamera stał przede mną i bardzo powoli zbliżał się do mojej twarzy. Garth, reżyser, siedział z tyłu, za pozostałymi kamerami. Nagle puścił melodię, której słuchałem w drodze na casting do „Daleko od domu” – „Deportation” Gustavo Santaolalli z filmu „Babel” Iñárritu, przepiękny utwór. Pod koniec tamtego sześciogodzinnego przesłuchania, zanim wyszliśmy z sali, powiedział: „Mam jeszcze ostatnia prośbę. Mógłbys zacząć krzyczeć?”. Nie rozumiałem. „Chce, abyś o wszystkim zapomniał. Krzycz, bądź naturalny, nagi. Jeśli chcesz, mogę puścić muzykę, żebyś poczuł się pewniej”. I puscił te własnie melodię. To było piękne. Dlatego kiedy później na planie znowu zabrzmiał ten utwór, poczułem wstępująca we mnie energię. Stała się łącznikiem między mną, Garthem i operatorem. To było magiczne. Podobnie wygladał niemal każdy dzień. Ten film ma też swoją misję. Z ekranu informujecie widzów, że w Indiach rokrocznie 80 tysięcy dzieci uznaje się za zaginione. To szokująca liczba. Indie to wielkie państwo, dużą cześć mieszkanców żyje poniżej granicy ubóstwa. Umieściliśmy w filmie sceny, nakręcone z ukrytej kamery na dworcu kolejowym, na który trafia Saroo, kiedy przybywa do Kalkuty. Jest wśród niech wiele ujęć, ukazujących całkowita obojętność przechodniów na samotnego, zagubionego małego chłopca, szarpiącego ich za nogawkę. Strząsają go i idą dalej. To się nie tylko może wydarzyć, to się tam dzieje każdego dnia. Mamy cicha nadzieję, że „Lion. Droga do domu” nie tylko wzruszy widownię na całym świecie, lecz także pozwoli
naświetlić ten palący problem.
Rozmawia Anna Tatarska

Reklama
Reklama
Reklama