Reklama

Anda Rottenberg jest krucha, mówi cicho. Wydaje się, że wystarczy podnieść głos, żeby ją przestraszyć. Wielu to się nie udawało, mimo że krzyczeli. W podstawówce w Legnicy była prymuską. W liceum zostawiła szkołę i poszła do pracy jako sprzedawczyni cukierków, a wieczorami demonstracyjnie piła wódkę z koleżankami na miejscowym dancingu. Ojciec się wstydził. A ona już wiedziała, że Legnica to za mało, i jeszcze nie wiedziała, że dużo więcej też nie wystarczy.
W Warszawie skończyła historię sztuki, urodziła syna, rozpadło się jej małżeństwo, walczyła ze śmiertelną chorobą syna: uzależnieniem od heroiny, robiła karierę. Ma opinię jedynej takiej kuratorki w Polsce. Przez osiem lat była dyrektorem Narodowej Galerii Sztuki Zachęta. Przez dwa dyrektorem programowym Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Była też kuratorką niezliczonych wystaw w Polsce i za granicą. Ostatnio w ramach polskiej prezydencji w UE pokazała w Berlinie spektakularną wystawę o tysiącu lat sąsiedztwa polsko-niemieckiego. „Bitwę pod Grunwaldem” Matejki zastąpił obraz współczesnego Edwarda Dwurnika.
Anda przyciąga skandale. Gdy była dyrektorem Zachęty, Daniel Olbrychski pociął szablą swój portret filmowego nazisty, a prawicowi politycy oburzyli się na wystawienie w galerii rzeźby Maurizia Cattelana przedstawiającej papieża przygniecionego meteorytem. Prawicowi politycy zażądali usunięcia z funkcji dyrektora galerii „pani o takim nazwisku”. Doradzali wyjazd do Izraela.
Anda nie komentuje, opowiada o sobie, jakby mówiła o kimś innym. Na przykład o bohaterce powieści: jej mama było rodowitą Rosjanką, tata rodowitym polskim Żydem. Poznali się w sowieckim obozie. O losach obu rodzin mocno doświadczonych przez historię napisała książkę „Proszę bardzo”.
Anda siada przy stole, częstuje herbatą, w jej domu każda ściana ma inny kolor. Na wszystkich wiszą obrazy.
elle Ma Pani bardzo nowoczesne mieszkanie.
A.R. Kolejne. Ale już jest dla mnie za duże, dzieci wyrosły, próbuję zamienić je na mniejsze. Coraz więcej przedmiotów oddaję. Te meble, które tu zostały, pochodzą jeszcze z domu moich rodziców, z Legnicy. Stare, poniemieckie, niektóre z XIX wieku, trudno się z nimi rozstać, ale trzeba uważać, by nie stać się zakładnikiem przedmiotów.
elle Niełatwo się z Panią umówić. Ciągle jest Pani bardzo zajęta, ciągle w biegu?
A.R. Nie nazwałabym tego biegiem, to bardziej jakiś rodzaj ADHD. Jak nie pracuję, to nie wiem, co mam z sobą zrobić. Kalendarz ciągle się zapełnia zobowiązaniami, spotkaniami, projektami. Nie narzekam. Cieszę się, że ciągle jestem komuś potrzebna. Osiągnęłam przecież wiek emerytalny. Wiele moich koleżanek przestroiło się na inne życie, zwolniło tempo. Ja nie potrafię.
elle Jest Pani pracoholiczką czy entuzjastką?
A.R. Dobre pytanie. Myślę, że gdyby nie było we mnie entuzjazmu, to nie byłoby takiego zaangażowania, które wygląda jak pracoholizm. Na pewno jedno mi się udało: zarabiam na życie tym, co lubię robić. Chociaż zarabianie przyszło później. Słyszałam niedawno w radiu, jak moja przyjaciółka Masza Potocka, dyrektor krakowskiego Muzeum Sztuki Współczesnej, opowiadała, że teraz młodzi ludzie szybko wchodzą do zawodu, szybko starają się zaistnieć i równie szybko się wypalają, zostawiając po sobie tylko odcisk palca. A chodzi o to, aby się ukształtować. Nie tylko w zawodzie, lecz także jako człowiek. Też tak sądzę. Oczywiście dziś wszystko jest szybsze, ale to nie kwestia tempa, tylko nastawienia. Chodzi o to, żeby najpierw próbować odnaleźć siebie, a nie od razu się pokazać. Powiedział mi to kiedyś legendarny dyrektor Muzeum Sztuki w Łodzi Ryszard Stanisławski. Wtedy w to nie wierzyłam, ale zapamiętałam: „Rób swoje, a świat cię odnajdzie”.
elle Jako młoda dziewczyna przyjechała Pani z Legnicy do Warszawy, dużego miasta. Jak Pani sobie poradziła?
A.R. Nie miałam kompleksów. Jako dziecko widziałam Moskwę, zahaczyłyśmy o nią z mamą w drodze do Nowosybirska, jej rodzinnego miasta. Warszawa już potem nie wydała mi się taka duża. No i tak zostałam wychowana, żeby tych kompleksów nie mieć. Pamiętam, że kiedy już wylądowałam w Warszawie, mama spytała, w czym zamierzam chodzić do opery. Chodzenie do opery należało do oczywistych obowiązków kulturalnych mamy; jej siostra była śpiewaczką w Nowosybirsku, w trakcie naszej wizyty spędziłam w operze dobre kilka wieczorów. Mnie jednak ta forma muzyczno-teatralna jakoś nie brała. Zawsze wolałam koncerty.
elle Więcej odziedziczyła Pani po matce czy po ojcu?
A.R. Z charakteru i wyglądu jestem podobna do ojca. Ale „syberyjski’ rozmach odziedziczyłam po mamie. To nie moja myśl, jednak mi pasuje: „Mogąc więcej, nie chcę mniej”. Ojcu wystarczało mniej. I tak mnie próbował kształtować. Więc nie od razu wiedziałam, na co mnie stać. Ciągle jednak coś mnie uwierało, było ciasno. Od dziecka ciągnęło mnie gdzieś dalej, poza granice, w których zamykał mnie mój dziecięcy wiek. Potem poza granice zawodu. Nie jestem typowym, wąsko wyspecjalizowanym historykiem czy krytykiem sztuki, jako kuratorka nie powielam jakiegoś jednego rodzaju wystaw, moje teksty dotyczą wielu spraw, często odległych od sztuki.

elle Dlaczego pojechała Pani na studia do Warszawy, przecież Wrocław był bliżej?
A.R. No właśnie dlatego, że Warszawa była dalej. Zanim zdałam maturę, wiedziałam, że nie będę artystką, pozostała historia sztuki. Myślałam też o chemii, była taka logiczna. Jednak przeważyła skłonność do sztuki, tkwiąca w rodzinnych genach. Mama jeszcze przed wojną zaczynała pracę jako montażystka filmowa. Potem ułożyło się inaczej, musiała zarabiać na dom, bo ojcu to nie bardzo wychodziło. Więc szyła suknie. A jeszcze później zajmowała się zdobieniem porcelany, na której wymalowywała złote rokokowe motywy, komponowała układy ozdobnych kalkomanii.
elle Nie bała się Pani wyjechać z domu?
A.R. Nie, takie lęki w ogóle nie wchodziły w grę, zawsze należałam do odważnych dziewczynek.
elle A jakie lęki wchodziły w grę?
A.R. Bałam się uzależnień, zarówno emocjonalnych czy psychicznych, jak i administracyjnych. Nie potrafiłam się utożsamić z żadną grupą rówieśniczą. Potem też narodowościową, religijną ani etniczną. Zrozumiałam, że nie mieszczę się w definicji i nie pozwolę, żeby mnie w nią wtłaczano. Wiele razy miałam wybór: albo przystać do grupy, z którą nie czułam więzi, albo żyć swoim życiem i ponosić konsekwencje. Tylko w dzieciństwie chciałam być częścią większej grupy. Dobrze się czułam w harcerstwie.
elle Dziś ma Pani wielu przyjaciół?
A.R. Lepiej powiedzieć, że mam dość rozległy krąg znajomych. Przeważają wśród nich ludzie kultury: są ciekawi świata, przyglądają mu się, dziwią, zadają pytania. Mam też kilka przyjaźni z bardzo dawnych lat, kiedy wszyscy byliśmy innymi ludźmi. Te przyjaźnie są jak więzi rodzinne. I nawet jeśli z niektórymi rozjechały się drogi, to ta obecność istnieje. Wiem, że tak będzie zawsze.
elle Chodzi Pani z przyjaciółkami na kawkę, na zakupy?
A.R. Nie, jakoś nie. Na zakupy chodzę z wnukami, synową albo sama. Ale ja nie kupuję ubrań dla przyjemności czy kaprysu. Otwieram szafę i robię przegląd: mam to, potrzebuję tego, bo schudłam, utyłam albo muszę „coś na siebie włożyć” za granicą, na wakacjach albo na konferencji. Zawsze na ostatni dzwonek, w pośpiechu.
elle A w ogóle zdarza się Pani robić coś powoli?
A.R. Chyba nie. Podobno nawet na rowerze jeżdżę szybko. Nie wiedziałam tego, powiedział mi mój asystent. Bardzo szybko też pracuję i narzucam to tempo zespołowi. Jak byłam dyrektorem w Zachęcie, któregoś dnia spytałam swoją zastępczynię, czy jest OK. Szczerze. Powiedziała, że jest OK, tylko pracują dziesięć razy szybciej niż wcześniej.
elle A jak ktoś za Panią nie nadąża?
A.R. Nie rozliczam z tempa pracy, oczekuję rezultatów. A jak ich nie ma, pytam, co się stało. Zawsze wierzę w dobrą wolę ludzi, z którymi pracuję. Z Zachęty nie wyrzuciłam z pracy nikogo poza portierem, który wpuścił do galerii Daniela Olbrychskiego z szablą. Ale ten portier pracował na godziny, nie był członkiem stałego zespołu.

elle A jak Pani traktowała ludzi mniej zdolnych?
A.R. Musiałam znieść ich istnienie.
elle Czego Pani nie zniosłaby u współpracowników?
A.R. Olewania. Jeśli ktoś nie nadąża, nie musi pracować na froncie, zawsze znajdzie sobie swoją niszę. W grupach które budowałam przy każdym projekcie, lubiłam takie podejście, że jedziemy wszyscy na tym samym wózku, więc bądźmy wobec siebie uczciwi. Przywiązuję się do ludzi z którymi pracuję. I puszczam ich na głęboką wodę, daję duży zakres wolności. Większość świetnie sobie radzi.
elle Były momenty, kiedy chciała Pani to wszystko rzucić?
A.R. Oczywiście. Zazwyczaj łączyły się one z tak zwaną „depresją powernisażową”. Zmęczenie, poczucie, że to nie ma sensu i że nie wyszło tak, jak chciałam. Ostatnio tak było po wystawie „Obok” w Berlinie. Włożyłam w nią bardzo wiele wysiłku, to był bardzo trudny projekt i nie wszystkie zamierzenia udało się zrealizować. A potem jeszcze szef galerii w Berlinie bez mojej wiedzy wycofał z wystawy wideoinstalację Artura Żmijewskiego. Znowu zrobiło się głośno, ale nie o taki rozgłos chodziło.
elle Jak Pani myśli, dlaczego wzbudza tyle kontrowersji?
A.R. Na pewno porywam się na rzeczy, które przekraczają wyobraźnię wielu osób, niemających przygotowania do odbioru sztuki współczesnej. Ciekawiły mnie i nadal ciekawią problemy poruszane przez twórców niekonwencjonalnych, wykraczających poza uznane społecznie kanony – a to zawsze najpierw budzi sprzeciw, dopiero potem się upowszechnia i wchodzi do podręczników. Zachęta dawała szansę na odświeżanie utrwalonych przez lata nawyków, ale kilkanaście lat temu publiczność nie była na to tak przygotowana jak dziś.
elle Ma Pani nieprzeciętny dar do wyławiania talentów, wyczuwania, kto będzie sławny. Co musi być w dziele sztuki, żeby Panią zaciekawiło?
A.R. Po co zaraz ta „nieprzeciętność”. Może po prostu jestem bardziej otwarta, nie podchodzę do sztuki z gotowymi schematami i czekam na coś, co mnie poruszy. Chodzi o to, żebym zobaczyła kawałek świata, którego wcześniej nie dostrzegałam. Przeważnie są to aspekty rzeczywistości znajdujące się w naszym zasięgu, na wyciągnięcie ręki. Przechodzimy obok i tego nie widzimy, ponieważ zostaliśmy ukształtowani przez zamknięte wzory kulturowe i mamy określone nawyki związane z postrzeganiem sztuki. Jesteśmy więc zamknięci na komunikat formułowany w nowym języku. Często słyszałam pytanie, dlaczego nie zajmuję się pięknem, tylko artystami, którzy drążą problemy społeczne. Ostatnio znowu mnie ktoś spytał o to publicznie. Na to poprosiłam o definicję piękna. Bo ta definicja ciągle się zmienia. Pani chwilę się zastanawiała i powiedziała: „Piękno to jest prawda”. No i to wszystko, sama sobie pani odpowiedziała Platonem. Tylko że za każdym razem interesuje nas inna prawda, bo świat się szybko zmienia.
elle To wyczucie bierze się z intuicji, wykształcenia czy obycia ze sztuką?
A.R. Z wszystkiego naraz. Musiałam sobie zadać to pytanie już podczas studiów. Na jakiej skali mam umieścić ocenę dzieł sztuki, jeśli chcę uprawiać krytykę? Od czego się odbić? Po kilku tysiącach obejrzanych dzieł wiedziałam, że muszę zaufać swojej intuicji. Prywatnie nazywam to prądem. On płynie albo nie płynie.

elle W Polsce mamy dobrych artystów?
A.R. Tak, oczywiście! To wcale nie jest moja teoria. Za granicą ciągle słyszę zachwyty. Polska jest już we wszystkich liczących się galeriach i muzeach. Ale nie powiem, kto jest najlepszy. Nigdy nie odpowiadam na to pytanie. Jeśli wymienię jedno nazwisko, wiele osób się obrazi.
elle Artyści często się na Panią obrażają?
A.R. Wielu. Obrażają się, jak ich nie zaproszę do jakiegoś projektu, nawet jeśli wcześniej zaprosiłam ich do pięciu innych i choć wszyscy już wiedzą, że jestem raczej nieprzekupna i nie można mnie zmusić do pracy z jakimś artystą. Musiałam się oczywiście pogodzić z myślą, że taka postawa zrodzi nienawiść ze strony środowiska. W większości złożonego z osób mających status twórcy wyłącznie na podstawie formalnego wykształcenia. Dopóki się nie ma wyrobionego nazwiska, ten problem nie istnieje. Na początku trzeba przekonywać gwiazdy, żeby chciały uczestniczyć w projekcie. Potem to się odwraca i gwiazdy mają za złe, że się z nimi nie współpracuje – nawet jeśli się im kiedyś pomogło wylądować na tym wysokim firmamencie.
elle Kiedy Pani poczuła, że ma silną pozycję zawodową?
A.R. Bez przesady z tą silną pozycją. Ale jeśli coś osiągnęłam, to nie wiązało się ani z jakąś jedną wystawą, ani tym bardziej ze stanowiskiem. To było raczej rozpoznanie swojego potencjału. Jakoś w połowie lat 80. osiągnęłam poczucie wewnętrznej wolności – w tamtym czasie pracowało się dla idei, a w drugim obiegu nie było cenzury. I nagle nabrałam przekonania, że w swojej dziedzinie mam więcej do powiedzenia niż starsi koledzy. Miałam już wtedy ponad 40 lat, w końcu należało dojrzeć.
elle Czy jako kobiecie było Pani trudniej?
A.R. Myślę że płeć grała rolę, ale ja tego nie przyjmowałam do wiadomości. Dla mnie ten czynnik nigdy nie wchodził w grę. Było trudniej, oczywiście, przecież wychowywałam dziecko i pracowałam. Ale nie uważałam, że powinnam mieć jakąkolwiek taryfę ulgową. Skoro podjęłam decyzję o urodzeniu dziecka, to jakoś musiałam sobie poradzić.

elle Myśli Pani, że dramatyczne życie osobiste miało wpływ na to, jak wiele osiągnęła w zawodzie?
A.R. Ewa Wojdyłło, do której się zgłosiłam na pewnym etapie swojej depresji, zapewne związanej z kłopotami narkotykowymi mojego syna, powiedziała mi o współuzależnieniu. Albo idziemy na dno z bliską osobą, albo stajemy się perfekcjonistami. Taka forma kompensacji. Jestem klasycznym przykładem osoby, której poszło w pracę. Ciężko było się nie zgodzić z taką diagnozą. I szybko się zorientowałam, że tylko praca nie pozostawia kaca ani rozczarowań.
elle Pamięta Pani taki moment, w którym gdyby podjęła inną decyzję, dziś wiele rzeczy wyglądałoby inaczej?
A.R. Naturalne, każdy ma takie rachunki sumienia...Czasami ratuje nas wyobraźnia. Kiedy odchodziłam z posady dyrektora departamentu w Ministerstwie Kultury, dostałam propozycję objęcia pewnego konsulatu. Spytałam, co robi konsul. Nikt do końca nie wiedział, aż ktoś powiedział: „Pieczętuje trumny”.
elle Na pewno dobrze zarabia. Nie kusił Pani komfort?
A.R. Mogłabym zabrać syna. Może jeszcze wtedy był do odratowania? Może to byłoby rozwiązanie? Ale nie dla mnie. Dyplomacja to służba, jak w wojsku, a ja od czasu, kiedy skończyłam z harcerstwem, nie wyobrażałam sobie, że mogłabym wykonywać czyjeś rozkazy.
elle A są decyzje, których Pani żałuje?
A.R. Wielu. Żałuję, na przykład, że poszłam pracować do Ministerstwa Kultury i Sztuki. Nie mam duszy urzędnika. Ciężko pracowałam, a miałam poczucie, że nic się nie zmienia. Na kolegiach Iza Cywińska mówiła: „Zacznijmy od Andy, bo ona ma zawsze inne zdanie”. Ale moje zdanie się nie liczyło, bo pozostałe 20 osób zajmowało się odgadywaniem, co myśli minister. Nie poddawałam się, po prostu wychodziłam.
elle Potrafi Pani nie wychodzić, tylko odpuścić?
A.R. W życiu zawodowym nie. Nauczyłam się odpuszczać w sferze osobistej. Wobec rodziny nie stawiam sytuacji na ostrzu noża.
elle A w relacjach z synem odpuszczała Pani?
A.R. Nie, gdybym odpuszczała, musiałabym mu kupować narkotyki. Najpierw wyobrażałam sobie, że mój syn zrealizuje się w swoich rozmaitych talentach, a on postanowił się zmarnować, jak to nazwał. Cierpiałam, obserwując jego degradację. Ale nauczyłam się czegoś: że nie należy od najbliższych zbyt wiele wymagać. Nie należy też mierzyć ich własną miarą: mnie też było ciężko, ale jednak... Nie muszą mieć widocznych osiągnięć, ważne, aby nie cierpieli.
elle Jak inną jest Pani babcią, niż była matką?
A.R. Z wnukami nie łączy mnie pępowina. Relacje są bardzo emocjonalne, ale już nie tak organiczne. Wspieram je, jak mogę. Nie wymagam wiele, niczego też nie odradzam. Moja wnuczka twierdzi, że nie chce być artystką, ale jednak zamierza zostać kostiumografem, co nie jest od sztuki tak odległe. Wnuk myśli o ASP. Ma jeszcze rok, żeby się zastanowić, może zmieni zdanie.
elle Ma Pani dwie synowe: Kaję i Alicję, obie były partnerkami Pani syna Mateusza, obie mają z nim dzieci. Wydaje mi się to dość niezwykłe, że po jego śmierci udało Wam się stworzyć rodzinę. Spędzacie razem święta?
A.R. To był dość naturalny proces, nie widzę nic nadzwyczajnego w tym, że ma się bliskie relacje z matkami własnych wnuków. Był taki czas, że przy moim stole zasiadali wszyscy. Już nie, bo nowa rodzina pierwszej narzeczonej mojego syna bardzo się rozrosła i mieszka w Mławie. Jeżdżę do nich zawsze w drugi dzień świąt. Wigilie i śniadania wielkanocne spędzam w Warszawie z Alicją, jej rodzicami i jej córką. Kiedyś chciałam dać nogę, ale moja wnuczka Zosia zaprotestowała. Dzieci lubią rytuały, pewien rodzaj powtarzalności, który wywołuje poczucie bezpieczeństwa. Teraz Zosia jest w college’u brytyjskim w Tajlandii, więc wymyśliłyśmy z Alicją, że w tym roku pojedziemy do niej na święta.

elle Pani siła i zdecydowanie przeszkadzały w budowaniu związków z mężczyznami?
A.R. Zapewne tak. Nie umiałam udawać słabej ani bezradnej. Oczywiście są mężczyźni, którzy lubią silne, władcze kobiety i takich szukają. Nie mam tylko pewności, czy takie kobiety szukają słabych facetów. Rzadko zdarza się związek silnej kobiety i mężczyzny, który umie się przy takiej kobiecie odnaleźć. Znamy dużo kobiet sukcesu, które mają świetnych partnerów, ale nie znamy nazwisk tych partnerów. To są mężczyźni, którzy wspierają swoje żony w robieniu karier, ale sami pozostają anonimowi, choć też robią swoje kariery i nagle ktoś odkrywa, że to jest właśnie mąż tej znanej pani. To nie oznacza, że oni są słabi, przeciwnie, ich siła polega na zostawieniu przestrzeni dla żony, czyli właściwym rozumieniu partnerstwa. Ale większość mężczyzn próbuje zepchnąć silną żonę do kąta, żeby zaistnieć na pierwszym planie. I to jest właśnie słabość.
elle A Pani trafiła na takich partnerów, którzy mają siłę?
A.R. Gdybym trafiła, byłabym dziś mężatką! Ale tak… raz trafiłam. Jednak musiałabym popracować nad tym, aby nie znaleźć się w kącie. Związek rokował, ale nie miałam cierpliwości.
elle Czy to wszystko, co Pani w życiu osiągnęła, nie powstało dlatego, że ciągle uciekała Pani przed oczywistością?
A.R. Zawsze bałam się przewidywalności: że jeśli coś wybiorę na stałe, to wiadomo, jak to się skończy. Teraz wiem, że biegu życia nie da się przewidzieć, ale kiedyś paraliżowała mnie myśl, że „już zawsze tak będzie”, cokolwiek miało to być. Chyba dlatego zmieniałam pracę, mężczyzn, mieszkania, uciekałam od powtarzalności, rutyny. Dlatego ciągle wchodzę na inne pola zawodowe. Nawet zajęcia ze studentami każdego roku staram się prowadzić inaczej. Są ludzie, którzy uważają, że każdy dzień jest taki sam. I są tacy, którzy twierdzą, że każdy jest inny.
elle Pani by chciała, żeby każdy dzień był inny?
A.R. Tak, wolałabym, żeby każdy dzień był inny.
ROZMAWIAŁA Anna Luboń
Zdjęcia Tomasz Tomaszewski, makijaż Anna Łyszkowska/Inglot
Źródło: magazyn ELLE

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama