Reklama

Warszawa. 3 października 2016 ROKU. Jadę na pierwszą w moim życiu manifestację – Strajk Kobiet. Warszawę zalała czerń. W tramwajach, autobusach, w sklepach, na ulicach. Wszędzie były kobiety, dziewczyny, matki, córki, siostry, przyjaciółki, w każdym wieku, ubrane na czarno. I wszystkie szłyśmy w jedną stronę. Ja, introwertyczka, bojąca się tłumów, za chwilę byłam wśród kilkudziesięciu tysięcy bardzo wkurzonych kobiet. Nasze szefostwo puszczało nas wcześniej tego dnia z pracy. Mój kumpel po prostu zamknął sklep, bo cała kobieca załoga poszła na marsz, a sąsiadka wzięła z sobą 90-letnią babcię, bo ta powiedziała, że „po jej trupie – ona tam musi być!”. To poszła. Nikogo nie interesowało, skąd jesteśmy, co mamy na sobie, ile mamy lajków na Instagramie i kasy na koncie, czy mamy studia, rodzinę, dzieci, kota, czy Jezus jest naszym pasterzem, a może Budda. Byłyśmy tam razem, bardzo wściekłe. I miałyśmy przekonanie graniczące z pewnością, że dobrze już było i trzeba na ulice wyjść i krzyczeć. Wtedy krzyczałam po raz pierwszy. Nie wiedziałam, że przez kilka następnych lat zejdę na piechotę moje rodzinne miasto wzdłuż i wszerz, będę zwiewała przed uderzeniem teleskopowej pałki, gaz łzawiący będzie szczypał mnie w oczy i będę się czasem naprawdę bać. O siebie, swoje koleżanki, córki moich przyjaciółek, które nauczyły się miasta na pamięć, spacerując po nim przez lata. Bo też uznały, że grzeczne już były.

Reklama

Zatem jeśli, drogie ELLE – gazeto, przy której wzrastałam w latach 90., uczyłam się życia i gdzie pierwszy raz przeczytałam słowo „gender” – pytasz mnie o moje podsumowanie dekady 2010–2020, to jest pierwsze skojarzenie, które przeważyło nad wszystkim. Krzyk. Parasolki. Poczucie wspólnoty, jakiego nie znałam wcześniej i chyba nigdy potem. Na Instagrama, z którego możliwości dopiero zaczynam zdawać sobie sprawę, wrzucam zdjęcie tłumu pod parasolkami. Czuję, że będzie ważne. Amerykanki wyjdą na ulice masowo w styczniu 2017 roku. Włożą różowe czapki z kocimi uszami, będą je wspierać polityczki, gwiazdy mediów i będą wrzeszczeć równie głośno jak my kilka miesięcy wcześniej. Będę to oglądać w sieci z wypiekami na twarzy, ze świadomością, że żyję w ciekawych czasach. „Jesteśmy córkami czarownic, których nie byliście w stanie spalić”. Właśnie tak. Bo moim zdaniem lata 2010–2020 to była dekada kobiet. Doświadczenie ponadpokoleniowe, które zdefiniowało nasz świat. I nigdy tak silnie nie poczułyśmy, że swoje prawa trzeba wydrzeć. Do władzy w Stanach dochodzi Donald Trump. W Polsce rządzi prawica. Politycy zaczynają bawić się w strażników moralności i ginekologów, zaglądać nam pod kołdrę i do dokumentów. Za chwilę pojawi się serialowa wersja „Opowieści podręcznej”, która pokazuje, że dystopia jest tu i teraz. A moje pokolenie – wychowane na beztroskiej Carrie, która modliła się do żakietu Chanel, i na uświadamiających tekstach Samanthy o połykaniu – odkryło, że świat daje nam kopniaka w brzuch i idzie w przerażającym kierunku.

Jesienią 2017 roku Alyssa Milano napisała na Twitterze #metoo i wiele z moich koleżanek przekazało to z osobistym dopiskiem. Ja też. Byłam wśród tych milionów kobiet z całego świata, które świadomie podały ten hashtag dalej, bo wiedziały, co się za nim kryje. Siedziałam przy komputerze i miałam ciarki. Płakałam, bo czułam, że otwieramy drzwi do piekła naszych wspomnień i traum, ale też że jeśli my tego nie dokonamy, nie zrobi tego za nas nikt inny. W tym samym czasie ukazują się pierwsze artykuły oskarżające Harveya Weinsteina o molestowanie seksualne. Zostają odbrązowione kolejne pomniki: Bill Cosby, R. Kelly, Woody Allen, Donald Trump, Kevin Spacey, szefowie telewizji, senatorowie i sędziowie Sądu Najwyższego. Uczymy się słów „mobbing”, „molestowanie”, „mansplaining”, a ja oglądam to z zapartym tchem, czekając, kiedy ta fala dojdzie do nas. Niestety, idzie jak po grudzie.

Upada komitet noblowski po słynnym artykule z 2017 roku, który ukazał się w szwedzkiej gazecie „Dagens Nyheter” i ujawnił, że molestowanie, korupcja i kolesiostwo dotyczą nie tylko polityków (o których wiemy, że to często świnie) czy artystów, bo ci lubią przekraczać granice, lecz także intelektualistów, mówiących ładnymi zdaniami autorytetów, którzy lubią wspierać kumpli i zamiatać afery pod dywan. Miałam wtedy wrażenie, że świat zapłonął. Wyszukuję w sieci nazwisko Matildy Voss Gustavsson, tak jak wcześniej Ronana Farrowa, Jodi Kantor, Megan Twohey i wielu innych, nowych twarzy, które nie boją się zdrapywać pozłotko z tego świata. Natrafiam wtedy też na Billie Eilish, która z „Bad Guy” zagości w moich słuchawkach na dobre na równi z Laną Del Rey i jej nostalgicznym „Young and Beautiful”. Billie ma wtedy 18 lat i cały świat zastanawia się nie nad tym, jak jest zdolna, ale nad tym, jak wygląda, czy nie jest zbyt młoda na karierę i czy jest „normalna”. Jest zwiastunem nowych czasów, zajawką rewolty, która dzisiaj jest normą, bo jest sobą. Zapłaciła za to jak wiele innych kobiet pod każdą szerokością geograficzną wysoką cenę, bo żyje, wygląda i kocha, jak chce. Nie ma aparycji modelki i „ośmiela się” występować publicznie, ale w sumie, to kto powiedział, jak ma wyglądać modelka i osoba występująca publicznie? Czy jest jakiś szablon? Może był, ale do teraz. Dziś uczymy się szufladki najpierw obchodzić szerokim łukiem, a potem wywalać za okno. Dla mnie, dziewczyny, która od samego początku pracy w mediach nieustannie słyszała, że jest niewystarczająco uczesana czy elegancka, taka rewolucja była jak spełnienie marzeń.

Do mainstreamu – także dzięki Billie – wchodzi na dobre otwarta dyskusja na temat depresji, zaburzeń psychicznych, a w mojej głowie pojawia się pytanie: czy wszystko jest ze mną OK? Słucham „Tramwaje i gwiazdy” Miuosha i Nosowskiej i wiem, że nie jest. Mam wrażenie, że tak jak
w tej piosence coś zaczyna na mnie spadać i mówię sobie: „Dorośnij! Odpocznij!”. Jestem jednak z pokolenia zapierdolu po kokardę i zagłuszam myśli tym, że dobrze się prowadzę, nie jem mięsa i mam wolne weekendy. Czytam książkę „Najgorszy człowiek na świecie” lubianej przeze mnie Małgosi Halber i wiem, że tam jest też trochę o mnie – o kimś, kto nie umie w emocje, bo grzeczne i zdolne dziewczynki ładnie się uczą, są miłe i nie płaczą.

Coraz więcej moich znajomych zaczyna mieć problemy. Chorują, zamykają się w sobie albo w cyklu odwyków, biorą różne leki, cichną. Czuję, jak powoli zaciska mi się coś na szyi. Będę następna? Na szczęście trafiam wtedy na dokument „Jane Fonda w pięciu odsłonach”. Oglądam go kilka razy z rzędu i za każdym wybucha w mojej głowie bomba. Ikona, która mówi, jak jest i jak było – szczerze, bez ściemy, choć historia, którą opowiada jest trudna i osobista. Kobieta, która była ideałem piękna i zaczęła modę na aerobik, mówi o rodzicach, ojcu, swoim ciele, zaburzeniach odżywiania, wieku i kompleksach. I o operacjach plastycznych. Mój zegar bije, a koleżanki zmieniają się nie do poznania. Słyszę w pracy, że „mam niestety ruchome czoło”, i zaczynam powoli wariować, patrzeć na siebie z wątpliwościami, aż tu przychodzi ta Fonda i ustawia mi azymut. Dziękuję ci, Jane! Na szczęście też coraz więcej jest wokół mnie kobiet, które chcą iść ze swoim PESEL-em za rękę, a nie na wieczną wojnę. Przecież i tak wszyscy umrzemy. Widzę wybór i wiem, że sporo z nas myśli tak samo. Dociera do mnie, że w tym ciele urodziłam się i w nim umrę. Przecież zawsze mogę być jak Helen Mirren w „Red” czy „Szybkich i wściekłych”, jak Agata Kulesza, Emma Thompson, Meryl Streep, Urszula Dudziak, Lidia Popiel, Monika Olejnik czy wiele innych znanych kobiet, które robią swoje, wyglądają, jak chcą, noszą to, w czym czują się dobrze. Może cytują Mirren, która – chcę w to wierzyć – powiedziała: „Gdybym mogła dać sobie młodszej radę, to brzmiałaby tak: używaj zwrotu »pierdol się« znacznie częściej”.

Nasze ciała, emocje, seksualność, radość czy gniew stają się tematem, którego nie da się już pominąć, choć nadal zdarza się nam słyszeć o histerii i kompleksach czy chorobach psychicznych. Ja sama uczę się wreszcie komentować takie słowa, które docierają do mnie niemal non stop od różnych znanych panów. Bo ja, medialna „królowa ciętej riposty”, która ośmiela się mieć swoje zdanie, nie potrafiłam tego robić w swojej własnej sprawie. A kiedy się tego nauczyłam, to paru panom poszło w pięty. I wreszcie z bólu zawyli i zobaczyli, jak to jest, kiedy się publicznie kwestionuje czyjąś cielesność czy kondycję psychiczną i to, czy twoją rodziną jest dziecko, czy pies. Nasze prawa – kobiet, do tej pory prawa mniejszości – są nareszcie tematem. Podobnie jak prywatność, którą powoli tracimy, mając konta w mediach społecznościowych, gdzie zaczyna się festiwal ekshibicjonizmu za pieniądze. Na szczęście od zawsze miałam postawioną granicę, której przekraczać nie chcę, ale trudno mi czasem nie myśleć o tym, że kiedyś ekshibicjonistów leczono, a dzisiaj są gwiazdami mediów, z życia robiąc cennik dla reklamodawców. Takie czasy. To też „zdobycz” drugiej dekady XXI wieku, w który wkraczaliśmy i wkraczałyśmy (pamiętajmy o feminatywach!) z nadzieją, naiwnością i wiarą w przyszłość, a dzisiaj wiemy, że za oknami mamy bardziej bal na Titanicu niż radosną fiestę.

Reklama

Choć kiedy piszę te słowa, Ola Mirosław, udowadniając, że to kobiety rządzą w polskim sporcie, zdobywa złoty medal dla Polski na igrzyskach w Paryżu, Simone Biles czy Iga Świątek mówią o tym, jak we wszystkim ważne są głowa i czas na relaks. Pod koniec dekady poszłam na terapię. Jestem w niej do dzisiaj. Mam za sobą epizod depresyjny, leki i pytanie do lekarza: „Czy jestem nienormalna?”. Usłyszałam wtedy: „Nie, jest pani po prostu bardzo zmęczona”. Zatem życzę nam wszystkim odpoczynku. Mamy jedno życie i nikt nie przeżyje go za nas. Bądźcie niegrzeczne!

Reklama
Reklama
Reklama