Kobiety & spółka
Założyły niepewny biznes, w środku kryzysu, w dodatku z przyjaciółką. Trafiły w niszę i dobrze na tym wyszły. Oto dziewczyny, które dowiodły, że warto ryzykować.
To nie jest tak, że każdy może założyć biznes i utrzymać się na fali. Trzeba mieć siłę, znać swoje emocje, żeby móc opanować emocje klientów. I mieć kogoś, na kogo można liczyć. Odwiedziłam trzy biura w Warszawie: wydawnictwo książkowe, showroom i agencję zajmującą się PR znanych osób.Wszystkie te firmy założyły kobiety. Każde z tych spotkań nieprzyzwoicie się przedłużyło. Były opowieści o życiowych dramatach, ale też mnóstwo śmiechu. Energia sięgała sufitu. Na początku myślałam, że pewnie to niewyobrażalnie trudne prowadzić własny biznes. Na końcu zaczęłam im zazdrościć.
SHOWROOM POKAZUJE SIŁĘ
Przedwojenna kamienica w centrum Warszawy. Ogromne okna i masa ubrań, butów, biżuterii. Wszystko chcesz mieć. Niczego tu jednak nie można kupić. Aliganza to showroom, czyli miejsce, z którego styliści wypożyczają ubrania do sesji zdjęciowych. To też agencja, która zajmuje się organizowaniem wielkich modowych wydarzeń, pokazów i kampanii. Prowadzą ją trzy kobiety: Anna Wiatr, Renata Stradowska i Monika Radulska. A zaczęło się od robienia sweterków na drutach. 15 lat temu dziergane projekty Anny Wiatr zachwyciły dziennikarki z kobiecych magazynów. To ważne, bo wszystko się wtedy kształtowało: moda, prasa, środowisko dziennikarzy, stylistów i projektantów. Z tego czasu Anna wyniosła znajomości, silne, oparte na przyjaźni i wzajemnym inspirowaniu się. Wtedy zaczęła pracę jako PR-owiec dla firm modowych. „Podjeżdżałam swoją skodą, cała redakcja schodziła na dół i oglądała zawartość bagażnika, w którym przewoziłam wzory z kolekcji reprezentowanych przeze mnie marek”, wspomina. „Ktoś powiedział, że we Włoszech są showroomy”. Co takiego? Miejsca, gdzie można obejrzeć propozycje projektantów na nadchodzący sezon. Ania nie mogła przestać o tym myśleć. Opowiedziała o tym Renacie Stradowskiej, z którą znały się jeszcze ze studiów. Ona akurat zastanawiała się, czy wrócić z urlopu macierzyńskiego do pracy w dziale marketingu w korporacji. Tego samego dnia wieczorem Renata dała odpowiedź: „Robimy to”.
Ruszyły w 2000 roku. Pierwszą siedzibę miały na Młocinach, kawał drogi od centrum Warszawy, w piwnicy u Renaty. Musiały odmalować wnętrze, kupiły rurki na ekspozycję, zrobiły chodnik, wstawiły bramę. Budżet całego remontu zamknął się w trzech tysiącach złotych. „Dziś jest nie do pomyślenia, żeby showroom mieścił się z dala od centrum, ale wtedy styliści przyjeżdżali do nas bez wahania”, wspomina Renata. Skąd więc sukces? „Znałam wcześniej firmy modowe, przyjaźniłam się ze stylistami. To na pewno pomogło”, analizuje Anna Wiatr. „No i jest też tak, że jeśli znajdziesz sobie niszę, to zawsze będziesz mieć klienta. Zawsze się da, naprawdę. Nawet w czasie wojny”. Wie, co mówi, bo mają już za sobą kryzysy.
Kryzys organizacyjny. „Popełniłyśmy błąd zadufania. Bardzo długo byłyśmy liderem, nie bałyśmy się ryzykować. W pewnym momencie trochę straciłyśmy z oczu showroom, bo wydawało się nam, że on się sam rozwija”, wspomina Renata. „W firmie działo się wtedy mnóstwo nowych, fajnych rzeczy. Skoncentrowałyśmy się na agencji. Dwa lata zajęło nam doprowadzenie showroomu do poziomu, na jakim był przedtem”.
Kryzys ekonomiczny. 2009 to był najgorszy rok w historii firmy. Wszyscy obcinali budżety, interes na chwilę zamarł. Zacisnęły pasa, byle tylko nikogo nie zwolnić, przetrwać. Wreszcie kryzys z najwyższej półki. W tym samym, 2009 roku czteroletnia córka Ani zachorowała na białaczkę. Przez trzy miesiące terapii każdego dnia i co drugą noc Ania siedziała przy Lence w szpitalu, do firmy wpadała na pozostałe kilka godzin. „Aliganza była wtedy dla mnie odskocznią. Gdybym siedziała ciągle przy pompie z lekiem i patrzyła na moje biedne dziecko, rozkleiłabym się. A przy dziecku nie wolno”, mówi.
W jaki sposób pomogły dziewczyny? „Potrafimy bardzo szybko wejść we własne obowiązki, przejąć płynnie większość rzeczy”, mówi Ania. „Byłyśmy maksymalnie zmobilizowane”, opowiada Renata. „Ale to chyba naturalne?”. Monika Radulska, która dołączyła do ekipy w 2003 roku już jako ekspertka od strategii marketingowych: „W takich sytuacjach przychodzi wyjątkowa siła. Żadna z nas nie jest osobą słabą”. Siła to kluczowa cecha. Nie wyjaśnia jednak w pełni tego, jak można 12 lat przetrwać razem w najtrudniejszych sytuacjach, gdzie w grę wchodzą emocje, ludzie i pieniądze.
Monika: „Naszą jedność buduje to, że jesteśmy kompletnie różne”. Anna: „Nie ma między nami gier ambicjonalnych. Może dlatego, że nigdy nie zakładałyśmy, że będziemy robić superdochodowy biznes”. Renata: „Dbamy o nastrój. Pielęgnujemy nasze relacje, często razem gdzieś wychodzimy, robimy w firmie święta i urodziny”.
Jest jeszcze coś: uważnie dobierają współpracowników. I tak się składa, że są to głównie dziewczyny. Bo mężczyźni, którzy czują ciuchy, rzadko czują biznes. Kobietom łatwiej połączyć pasję z myśleniem o zyskach.
Zanim zacznę im zazdrościć, pytam, czy właściwie trudniej jest mieć swoją firmę, czy może łatwiej byłoby pracować na etacie. „Gdy się ma dzieci, to łatwiej”, przekonuje Renata. „Gdyby nie firma, byłoby mi bardzo trudno opiekować się chorym dzieckiem. Choć bywa i trudniej. Nie udało mi się wziąć urlopu macierzyńskiego”, dodaje Ania. Monika: „Trzeba pamiętać, że my nie pracujemy w hucie stali. Robimy to, co nas kręci. Same stworzyłyśmy sobie takie miejsce pracy”.
Dziś Aliganza mieści się w designerskim lofcie, każdy, kto tu przychodzi, przez chwilę myśli, jakby to było cudownie przychodzić tu codziennie.
WYDAWNICTWO WIERZY W BAJKI
A teraz trochę o granicach ryzyka. W przypadku wydawnictwa Dwie Siostry te granice nie istnieją – gdyby istniały, na pewno nie byłoby hitu ostatnich lat, pięknej książki „D.O.M.E.K.”, i całej serii projektów Aleksandry i Daniela Mizielińskich. To książki dla dzieci, które równie mocno zachwycają dorosłych.
Nazywają się Dwie Siostry, choć nie są dwie ani nie są siostrami. Ich biuro mieści się na szóstym piętrze przedwojennej kamienicy na Powiślu, starej warszawskiej dzielnicy. Zabytkowa winda mieści tylko trzy osoby. „W sam raz”, myślę, jadąc na spotkanie z Ewą Stiasny i Joanną Rzyską. Jadwiga Jędryas, trzecia wspólniczka, mieszka w Luksemburgu, stamtąd przysyła swoje literackie odkrycia. Choćby Alice Munro – kanadyjską pisarkę, o której teraz mówią wszyscy, a którą Dwie Siostry wydały w Polsce przed wszystkimi, w 2009 roku.
Wydawnictwo założyły sześć lat temu. Przedtem miały już swoje firmy. Joanna przedszkole francuskie, Ewa studio graficzne, Jadwiga zajmowała się tłumaczeniem książek z angielskiego, francuskiego i niderlandzkiego. Córka Ewy chodziła do przedszkola Joanny i tam powiedziała, że jej mama rysuje. Ta informacja odłożyła się w głowie Joanny i czekała na swój czas. Ten przyszedł, gdy któregoś dnia zadzwoniła z Luksemburga Jadwiga i powiedziała, że ma przetłumaczoną świetną książkę i że chciałaby ją wydać w Polsce. „Zapytała, czy kogoś nie znam. Ja znałam tylko graficzkę, mamę Helenki z mojego przedszkola, czyli Ewę. Nagle się wszystkie w tej historii spotkałyśmy”, wspomina Joanna. Ewa zrobiła ilustracje, wszystkie zrzuciły się i wydały książkę dla dzieci „Nie każdy umiał się przewrócić”. Ewa: „Radość z tego, że ma się w ręku swoją książkę, że znalazła czytelników, napędza apetyt na więcej. To jest jak hazard. Nie można przestać. Jak się nie uda, to tym bardziej chcesz wydać kolejną książkę, żeby się odbić”. Dodaje, że gdyby na początku wiedziały, ile to będzie kosztowało pracy, energii i pieniędzy, pewnie nie zdecydowałyby się na założenie wydawnictwa.
Żeby wydawać kolejne książki, założyły spółkę. Musiały uzbierać kapitał minimalny 50 tysięcy złotych, masa pieniędzy. „I chwała Bogu”, mówi dziś Joanna. „Bo gdyby kapitał był mniejszy, to nic byśmy nie wydały. 50 tysięcy to dwie książki”. Mężowie na początku pożyczali pieniądze i nosili paczki z książkami. Choć wcale nie było pewne, czy to się kiedykolwiek zwróci.
Kiedyś postanowiły wydać książkę z rozsądku, a nie jak zawsze z miłości. Światowy bestseller, miał być hit. Nie chwyciło. Ale jednocześnie wpadły na pomysł, żeby wznawiać legendarnych ilustratorów. Wydana w tej serii „Babcia na jabłoni” Miry Lobe z ilustracjami Mirosława Pokory sprzedała się jak ciepłe bułeczki. Tą książką zaczęły serię „Mistrzowie Ilustracji”. Zaczęło być o nich głośno. Teraz mają na koncie ponad 50 tytułów. „Traktujemy dzieci jako odbiorcę ważnego i poważnego, takiego samego jak dorosły. Nie wciskamy bajeczek”, mówi Ewa.
„Nie robimy książek dla naszych dzieci”, podkreśla Joanna. „One, owszem, oglądają, czytają, wnoszą uwagi, ale nie wydamy książki o autkach tylko dlatego, że Jadzi urodził się trzeci syn”. Podobno zresztą ich dzieci (Ewa i Joanna mają po dwoje, Jadwiga troje) nie przepadają za książkami Dwóch Sióstr. Wiadomo, kojarzą im się z nieobecnością mam. Choć kiedy pojawiła się idea wydawnictwa, dzieci wspólniczek już trochę podrosły. Dzięki temu mogły poświęcać nowej pasji wszystkie wieczory i weekendy. Prawdo-podobnie nie udałoby się również, gdyby w miejscu dziewczyn byli mężczyźni. „Kierujący się zdrowym rozsądkiem mężczyzna nigdy nie rozwijałby projektu, który jest tak trudny i słabo rokuje. My, wbrew logice, przełamałyśmy kryzysy i doczekałyśmy czasów, kiedy wydawnictwo jest normalną firmą”, konkluduje Ewa.
Mężowie już nie muszą pożyczać im pieniędzy. Co najwyżej muszą zostać z dziećmi, gdy Dwie Siostry co roku wiosną jadą na targi książki dziecięcej do Bolonii. Już nie tylko podglądać i kupować. Również sprzedawać swoje książki zagranicznym wydawcom. Czasem warto dać się porwać i nie oglądać na słupki.
AGENCJA ZDOBYWA ZAUFANIE GWIAZD
A czasem do własnego biznesu trzeba dojrzeć. „Wyobrażasz mnie sobie w wieku 50 lat prowadzącą dział PR firmy dystrybuującej filmy?”, pyta ze śmiechem Małgosia Matuszewska, współwłaścicielka agencji Too PR. „Zbliżając się do czterdziestki, czułam, że muszę pomyśleć o czymś własnym. Bo za chwilę na moje miejsce zatrudnią dwie młodsze osoby, a moja wiedza nikomu już nie będzie potrzebna”.
Magda Borkowska, obecna wspólniczka Małgosi, miała dosyć pracy dla innych, którzy nie doceniali ani jej wkładu pracy, ani sukcesów. Poznały się 12 lat temu przy promocji jednej z polskich superprodukcji. Małgosia pracowała po stronie dystrybutora, Magda – producenta. Zaprzyjaźniły się. W pracy nieraz się przekonały, że szef mężczyzna nie traktuje poważnie podwładnych kobiet. Zarabiały mniej od kolegów, za to przejmowały coraz więcej obowiązków. Ale kiedy Małgosia ściągnęła Magdę do pracy u dystrybutora, wiedziały, że stworzą świetny team.
2009 rok. Plaża, warsztaty jogi. Małgosia i Magda próbują odpocząć, ale cały czas pracują. Wprowadzają akurat do kin polski film, umawiają występujące w nim gwiazdy na wywiady i sesje do gazet. Agentka jednego z aktorów oznajmia, że on się nie zgadza na udział w sesji dla „InStyle’a”. Magda dzwoni do aktora: „Czy ty wiesz, co to za gazeta? Tam się pokazywali Borys Szyc, Adrien Brody”. Przekonuje go. Rozmawiają o tym z Małgosią w samochodzie, gdy wracają do Warszawy. Nie mogą zrozumieć, dlaczego agenci nie zajmują się wizerunkiem medialnym swoich gwiazd. Z tyłu siedzi koleżanka, zupełnie spoza branży. I nagle mówi: „Dlaczego wy nie założycie takiej firmy?”. „I to był strzał w dziesiątkę”, wspomina Magda. „Już wiedziałyśmy, co robić”.
Za kilka miesięcy szef wezwał obie: „Kryzys. Tniemy koszty”. Magdzie wręczył wypowiedzenie. Małgosi zredukował etat o połowę. Nie było na co czekać. Wynajęły pokoik w wytwórni filmowej na Chełmskiej i zaczęły zapraszać do współpracy gwiazdy.
Dziś ich agencja opanowuje sytuacje kryzysowe, negocjuje kontrakty reklamowe, wreszcie – odpowiada za wizerunek Anny Muchy, Anny Dereszowskiej, Katarzyny Glinki, Katarzyny Zielińskiej, Katarzyny Pakosińskiej, Piotra Rubika, Anny Wendzikowskiej, Beaty Sadowskiej, Agnieszki Popielewicz. Współpracowały z Weroniką Rosati, gdy trzeba było uporządkować wizerunek aktorki po tym, jak trochę go potargał Andrzej Żuławski w swojej kontrowersyjnej książce „Nocnik”. Dzięki ich działaniom ludzie dowiedzieli się, że Rosati pasjonuje się wielkimi hollywoodzkimi aktorkami (pisała o nich artykuły do portali), a w wywiadach zaczęła opowiadać głównie o swojej pracy. W ciągu czterech miesięcy wypromowały Teatr IMKA Tomasza Karolaka. Pokazały, że Karolak to nie tylko żartowniś, lecz także sprawny biznesmen. Dziewczyny mają zasadę: nie zaprzyjaźniają się z gwiazdami. Prywatne sprawy swoich klientów traktują profesjonalnie: jak materiał, którego użyje się do tkania wizerunku, a nie plotkę, którą puści się do brukowca.
A co z ich prywatnym życiem? „Ciągle obcujemy z emocjami innych i to jest chyba najtrudniejsze w tej pracy. Trzeba trzymać się mocno w pionie. Dlatego gdy ktoś dzwoni, a ja nie jestem w formie, to nie odbieram. Oddzwaniam po godzinie”, mówi Magda. Nigdy nie przenosi tych emocji do domu. Siedzi godzinę w samochodzie, nie wejdzie do środka, dopóki nie skończy rozmawiać. Jej partner (są razem od 15 lat) bardzo jej kibicuje. „Nie miałby najmniejszego problemu, gdybym zarabiała więcej od niego”, zapewnia Magda.
Małgosia, zbliżając się do domu, mówi do telefonu: „Przepraszam, tracę zasięg”, i kończy rozmowę. Przyznaje, że zakładanie i prowadzenie własnego biznesu po latach pracy na etacie stawia całe życie na głowie. Dobrze, że ma już ułożone sprawy z mężem, a córka nastolatka ma swój świat. Trudniej byłoby jej teraz znaleźć czas dla rodziny, gdyby coś się działo. Ale wszystko, co miało się dziać, wydarzyło się, kiedy praca była przewidywalna. Wszystko ma swój czas.
Zastanawiam się, czy ich agencję mógłby prowadzić mężczyzna. Zgodnie odpowiadają, że nie. I tłumaczą dlaczego. Magda: „Gdy gwiazda szuka agenta aktorskiego, woli mężczyznę. Ale do PR wybiera kobietę”. Małgosia: „Wyobraź sobie, że facet od PR wybiera stylizację dla aktorki na wielkie wyjście i załatwia jej makijażystę i fryzjera. Poza tym w PR lepsze są kobiety. To kwestia empatii”. I uporu, i pasji, i pomysłu, i fantazji... Tego nie brak kobietom.
TEKST: ANNA LUBOŃ
ŹRÓDŁO: ELLE
1 z 2
Ewa Stiasny i Joanna Rzyska PROWADZĄ WYDAWNICTWO DWIE SIOSTRY (fot. Jakub Karwowski)
2 z 2
Katarzyna Zielińska, jedna z podopiecznych Too PR w sesji dla ELLE. (fot. Jakub Karwowski)