Zespół P.Unity: "Nie jesteśmy analogowymi męczennikami, choć rzeczywiście stoimy w kontrze do używania playbacków czy sampli"
P.Unity to jeden z najciekawszych polskich zespołów, umiejętnie i ożywczo żonglujący funkiem, soulem, jazzem i rapem. O tym, jak chodzić (lub nie) na kompromisy, opowiadają założyciele bandu: gitarzysta Maciej Sondij i wokalista Jędrzej Dudek.

- ELLE
- , Krzysztof Nowak
Bilety na koncerty zespołu wyprzedają się w okamgnieniu. Bo P.Unity to religia. Tą muzyką się oddycha. I gdy raz się w ten stan wpadnie, nie ma już odwrotu. Tym bardziej że grupa niczym muzyczni kaznodzieje intencjonalnie nawiązuje jak najbliższy, najintymniejszy kontakt z klubową publicznością podczas energetycznych koncertów.
Jędrzej Dudek (wokal) i Maciej Sondij (gitara) to założyciele bandu, który od momentu powstania wzbudzał zaciekawienie branży. Szybko zaczęli współpracować m.in. z Michałem Urbaniakiem, występowali też z Ampem Fiddlerem (byłym członkiem legendarnego Parliament). Na koncie mają epkę „Mango” i dwa albumy: debiutancki i nominowany do Fryderyka „Pulp” oraz ostatni (świetny!) „No Codes”. A w lutym odbył się ich pierwszy festiwal muzyczny Bigga Fest. Ale opowieść o zespole warto zacząć od początku.
Ile lat ma P.Unity? Źródła mówią, że 15 lub 20.
MACIEJ SONDIJ: Na pewno nie 20, bo poznaliśmy się w 2007 roku, a P.Unity powstało dużo później. Są dwie per- spektywy, czyli emocjonalna i historyczna. Żeby być zupełnie szczerym – nie potrafię przywołać momentu, w którym zaczęliśmy działać pod tym szyldem.
Spróbuj.
MACIEJ: Mojej głowie i sercu najbliżej do 2014, bo to wtedy zagraliśmy pierwszy koncert z Rafałem Dutkiewiczem.
Czy zatem Wasz zespół to najmniej zmęczony wydawniczo 11-latek w świecie polskiej muzyki?
JĘDRZEJ DUDEK: Powiedziałbym, że to 11-latek ze stosunkowo małym dorobkiem nagraniowym. Po prostu przez długi czas nie mieliśmy ambicji wydawniczych. Przez lata nasza muzyka istniała tylko w warunkach koncertowych.
MACIEJ: Bardzo późno uznaliśmy, że powinniśmy zostawić po sobie jakiś fizyczny ślad. Przez lata inwestowaliśmy w warsztat i samoświadomość sceniczną, czego nie żałuję. Gdybyśmy wydali pierwszy materiał zbyt szybko, moglibyśmy żałować.
Tyle że po tych latach macie na koncie raptem dwa albumy i jeden krótki krążek. Może to kwestia przesadnej dbałości o rozmiar dyskografii, by nie zostać posądzonym o robienie muzycznej konfekcji?
MACIEJ: Wiele rzeczy złożyło się na liczbę wydawnictw. Po okresie wzmożonej pracy znaleźliśmy się wszyscy na takich etapach życia, że nie możemy spędzać razem tyle czasu, co kiedyś. Nie będę jednak ukrywał, że przed pandemią chciałem doprowadzić do większej ciągłości wydawniczej składu.
Czyli koronawirus pokrzyżował Wam plany?
MACIEJ: Nie do końca. Wyhamowałem i zrozumiałem, że mój tryb wzmożonej aktywności niekoniecznie znajdzie odzwierciedlenie w procesie twórczym Jędrka. Ostatecznie chodzi mi o to, byśmy wypuszczali rzeczy jakościowe i się spełniali. Czasem boję się jednak, że przeminiemy jako zespół, bo znikniemy na dwa czy trzy lata, a świat na nas nie poczeka.
Czemu miałby nie poczekać? Gracie hybrydową gatunkowo muzykę, więc trudno będzie Wam wypaść z rynku w czasach mieszania wszystkiego z wszystkim.
MACIEJ: Przez ostatnie półtora roku promowałem P.Unity w każdy możliwy sposób i chociaż jesteśmy lepiej wyeksponowani, to mam wrażenie, że nie jesteśmy chodliwym produktem w sensie potrzeb rynku. Wiem jednak, że ludzie kochają taką muzykę, nawet jeśli o tym nie wiedzą.
Może sami siebie sabotujecie? Prawie nie używacie języka polskiego w tekstach.
JĘDRZEJ: To częsty zarzut.
Zasadny?
JĘDRZEJ: Nie do końca. Język angielski jest wpisany w stylistykę, w której się poruszamy. Wyobraź sobie, że na Dalekim Wschodzie jest zespół grający muzykę Podhala, który pisze teksty po mandaryńsku. Jak brzmiałby efekt? Może świetnie, może komicznie, może jedno i drugie, ale na pewno język bardzo zwracałby na siebie uwagę. Ten przykład jest oczywiście przejaskrawiony, ale pokazuje, jak blisko muzyki są słowo i jego melodia. W przypadku P.Unity wybór języka nie jest wyborem ideologicznym, tylko brzmieniowym. Nie ma nam ani ułatwić drogi do szerokiej publiczności, ani jej utrudnić. Maciek bierze na jedno nagranie jedną gitarę, a na drugie – drugą. Ja biorę na nagrania język angielski, bo głos i słowo to też instrumenty.
Możemy uznać, że wyszło na Wasze, skoro zagraliście nawet na Open’erze w 2019 roku. Pytanie tylko, czy nie czuliście, że pasujecie tam jak kwiatek do kożucha?
MACIEJ: Czuliśmy, że jesteśmy u progu czegoś większego. I przyszła pandemia…
A więc jednak.
MACIEJ: Czasem myślę, że nam przeszkodziła, a czasem, że była błogosławieństwem. Niewykluczone, że gniotłaby nas presja odniesienia większego sukcesu. Kto wie, może kazałaby nam zmienić charakter twórczości?
Chyba pora na definicję sprzedania się w muzyce.
MACIEJ: To robienie tego, co wykracza poza granice twojego smaku. Mieliśmy w życiu jeden występ, podczas którego musieliśmy nagiąć formułę z powodu wymagań organizatora. Dzisiaj możemy się z tego pośmiać, ale wtedy było to bolesne. Tłumaczę sobie, że zagranie tego koncertu było naszym być albo nie być w chudych czasach. Dla Jędrasa wyczerpywało to definicję sprzedania się.
A co ją wyczerpuje u Ciebie?
MACIEJ: Może zaproszenie do współpracy gości, którzy mieliby tylko nabić nam wyświetlenia. Nie chciałbym poświęcać wartości artystycznej na rzecz monetyzacji. Tu chyba kończy się sztuka.
JĘDRZEJ: A ja się z tym nie zgadzam. Nie mogę ocenić z zewnątrz, kto się sprzedał, a kto nie, zapraszając tego czy innego gościa. To, co dla nas, ludzi z pewnej undergroundowej bańki, jest współpracą dla zasięgów, może być czysto artystyczną decyzją dla ocenianych. Muszę też sprostować – nie uważam, że się sprzedaliśmy podczas wspomnianego koncertu. W 10-osobowym składzie czasem trzeba przestawić się na decyzyjność grupową. Część z nas chciała to zrobić, więc musiałem uczciwie zdecydować, czy mogę wykonać pewien ukłon w stronę reszty ekipy, czy też ta sytuacja to dla mnie przegięcie. Póki nie będę musiał zagrać dla dostawcy gazu z Rosji lub armii Izraela, to znajdziemy wspólny głos.
Jest jeszcze jedna kwestia, w której możecie się z sobą nie zgodzić. Czy P.Unity to bardziej filozofia działania niż zespół?
MACIEJ: Najpierw stało się filozofią, a dopiero potem to zrozumieliśmy. Podstawą jest to, że nasza sprawczość bierze się z bezkompromisowości. Wszystkie kompromisy, na które się zgadzamy, powstają wewnątrz zespołu.
To trochę się kłóci z wizerunkiem wesołej komuny muzycznej.
JĘDRZEJ: Działamy w starym stylu, czyli część składu jest zaangażowana w każdy element tworzenia, a część ma większą rolę na etapie wykonawczym. Każdy ma swój wkład, ale to Maciula jest liderem – od niego wychodzą projekty. Ja i Miłosz Oleniecki jesteśmy aktywnymi uczestnikami pierwszych etapów robienia nowości. Tworzy się drzewko, które nie wyznacza hierarchii, lecz pokazuje dynamikę grupy. Razem wypracowaliśmy zasady, które wszystkim odpowiadają.
Wygląda na to, że działanie w takim tworze to jedna z najlepszych szkół życia w społeczeństwie.
MACIEJ: Na pewno. W naszych szeregach są rozmaite osobowości, wyłączając te toksyczne. Czasami jednak trzeba przekonać innych, że coś, co teraz wydaje się bezsensem, kiedyś zaprocentuje jako inwestycja. Elastyczność często spada z biegiem lat, więc jest mniej przestrzeni na spontaniczne ruchy.
Krótko mówiąc: kwiatki, łączki, miłość i bezkolizyjne liderowanie. Ciężko mi uwierzyć w tę narrację, tym bardziej że P.Unity ma dwóch założycieli.
MACIEJ: Jędrek naturalnie odpłynął w swoją stronę. Nie chciałem wbrew jego woli wciągać go do sztabu zarządczego. Ma więcej potrzebnych miękkich cech, a ja twardych, dlatego dla mnie naturalne jest wytyczanie szlaków.
Rozwój wymaga podległości?
MACIEJ: Jest takie powiedzenie: gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść. Jedna osoba w zupełności wystarczy, żeby zarządzać zespołem – o ile oczywiście reszta ufa, że ta osoba chce jak najlepiej dla wszystkich. Naturalnie ja, Jędrek i Miłosz jesteśmy najbliżej dzieła i mamy z nim silną relację od zalążka. To kwestia czasu spędzonego w procesie. Daje nam to pewne prawo głosu, które czasem bywa tym ostatecznym.
Nie obawiasz się przewrotu?
MACIEJ: To naturalny kształt zespołu. Było kilka momentów, które utwierdziły mnie w przekonaniu, że ten podział dokonał się sam. To były chwile mojej bezradności i złości na to, że ciąży na mnie zbyt duża odpowiedzialność. Celowo migałem się od podejmowania decyzji, żeby zobaczyć, co się stanie, jeśli się wyłączę. Często popadaliśmy wtedy w stagnację, mnożyły się niepotrzebne rozterki. Zrozumiałem, że muszę robić, co do mnie należy – naoliwiać maszynę, by działała.
JĘDRZEJ: Nie łączy nas ranking osiągnięć ani zaufanie za zasługi, tylko wzajemny szacunek. To nie tak, że Maciek przynosi swoje projekty i mówi: „Grajcie, bo ja tu rządzę”. On pozwala reszcie je interpretować, a to wymaga zaufania. Druga strona musi z kolei wykazać się delikatnością wobec muzycznej materii, do której ktoś postanowił wpuścić innych twórców. To nie mogłoby działać, gdybyśmy nie wierzyli, że każda strona dobrze wykonuje swoje zadania i wnosi do projektu wartościowy głos.
Czy w takim razie Ty, Jędrku, dałeś reszcie zły przykład, gdy postanowiłeś wydać solowy materiał?
JĘDRZEJ: Dałem bardzo dobry przykład. Niech każdy z zespołu robi solówkę i realizuje swoje potrzeby. To idealny scenariusz, w którym wszyscy żyją pełnią muzycznego życia,
a P.Unity tylko na tym zyskuje.
Masz na to jakiś dowód?
JĘDRZEJ: Gdy założyliśmy z Maćkiem duet beluga stone, to uleciała spora część napięcia wewnątrz grupy. Zespół nie chciał grać dwóch akordów przez sześć minut, a my z Maćkiem przepychaliśmy takie numery. Drugi projekt pozwolił nam realizować muzyczne potrzeby, które w P.Unity forsowalibyśmy wbrew reszcie składu.
MACIEJ: Mam przekonanie, że część odbiorców P.Unity to też potencjalni fani Jędrka. Myślę, że niejednokrotnie pozytywnie zaskoczył ich swoją muzyczną wszechstronnością.
Co do wszechstronności – „Dziadzia” (solowa płyta Jędrka – przyp. red.) to muzyczny minimalizm i językowy microdosing. Czy Ty tym projektem nie zaprzeczyłeś wszystkiemu, co robiłeś wcześniej muzycznie?
JĘDRZEJ: Raczej rozwinąłem myśli i wątki, które były we mnie od lat, a tylko pośrednio znajdywały ujście w P.Unity czy beluga stone. Jako beluga ryba robię muzykę jeszcze bliższą źródła. Mogę napisać utwór, leżąc w łóżku, nagrać go w tej samej pozycji i wypuścić do miksu bez informacji zwrotnej, czyli bez zewnętrznych wpływów. P.Unity to nadal mój statek matka, ale żeby płynął, trzeba dogadać się z resztą załogi.
Jeszcze ani razu nie wspomnieliśmy o technologii, a uchodzicie za jej przeciwników. Jesteście muzycznymi luddystami czy to niezweryfikowany dopisek z biografii?
JĘDRZEJ: Nie no, korzystamy z ułatwień. Doceniamy to, że możemy siedzieć gdzieś z laptopem i tworzyć zalążki numerów czy nawet całe utwory. Nie jesteśmy analogowymi męczennikami. Rzeczywiście stoimy w kontrze do współczesnego sposobu grania na żywo, czyli choćby używania playbacków czy sampli. Gramy bez metronomu, więc tempa różnią się między występami. Nie robimy jednak z tego ideologii.
To może przykleimy do Was inną łatkę?
MACIEJ: Jaką?
Skoro promujecie żywe granie, to jesteście grupą ekologiczną.
MACIEJ: Nie za bardzo. Może generujemy mniejszy ślad węglowy niż Rammstein, ale to chyba nie sukces.
JĘDRZEJ: Do tego, choć nie mamy dużego zespołu produkcyjnego, musimy jeździć na koncerty kilkoma samochodami. Bycie ekologicznym przy tylu osobach jest trudne. Chciałbym dotrwać do momentu, w którym nie będziemy mieli żadnej łatki.
Po czym poznacie, że już wszystkie odkleiliście?
JĘDRZEJ: Ludzie będą myśleć i mówić o tym, czy koncert był dobry, czy też nie. Stanie się tak, niezależnie od tego, czy na scenie był komputer, czy zagraliśmy dwuipółgodzinny melanż, czy też może krótką sesję intymnych ballad.
To na razie melodia przyszłości. A tu i teraz, przez Wasze podejście do tworzenia, czujecie się bardziej ludźmi krzyczącymi na chmury czy kolorowymi ptakami na niebie?
MACIEJ: Czy krzyczenie na chmury jest równoznaczne z kopaniem się z koniem?
Jeśli chodzi o skutek – tak.
MACIEJ: W wielu sferach życia rozwój jest nie tyle szkodliwy, ile odbiera człowiekowi pewną sprawczość. Ale cóż, to naturalny proces. Nie zmienimy tego, jednak możemy robić rzeczy po swojemu.
JĘDRZEJ: Nie krzyczę na chmury, bo pielęgnuję w sobie przychylność wobec innych sposobów życia. Jest we mnie tylko sprzeciw na loty, które zagrażają innym – nie zgadzam się na monopole czy nieludzką politykę. Na niebie jest miejsce i dla ptaków, i dla chmur. Musimy tylko umieć wspólnie
z niego korzystać.