Weronika Humaj: “Staram się iść swoją drogą, gonić marzenia. Dla mnie najważniejsze jest wsłuchiwanie się w swoje wnętrze”
Gra w teatrze, w serialach (m.in. „Stulecie Winnych”, „Wataha”, „Czas honoru”, „Prosta Sprawa”) i filmach (m.in. „Sami swoi. Początek”, „Sonata”). W jednym z ostatnich projektów wciela się w klarnecistkę. To „Klarnet” w reż. Toli Jasionowskiej. Projekt, o którym nie może jeszcze dużo mówić. Jej głosu za to możemy posłuchać w wielu audiobookach i słuchowiskach, m.in. „Małych kobietkach” czy „Arce. Niebo” (Storytel), której akcja dzieje się w latach 90., gdy chcieliśmy całego świata, nie mając pojęcia, że ten świat może nas pożreć.
- Maja Chitro
Od ostatniej dekady XX wieku zaczynamy naszą rozmowę, bo w 1993 roku Weronika przyszła na świat. W Krakowie.
Pamiętasz coś z lat 90. – okresu dzieciństwa?
Oczywiście, choć byłam jeszcze mała, wspomnienia z lat 90. mają dla mnie wyjątkowy urok. Urodziłam się w Nowej Hucie, w Krakowie, więc moim wspomnieniem są z pewnością blokowiska. Cały wolny czas spędzałyśmy z moją siostrą i innymi dzieciakami przed blokiem – rysowałyśmy kredą, grałyśmy w gumę, w klasy. To był czas pełen radości i beztroski.
Nowa Huta to specyficzne, ale i fascynujące miejsce pełne potęgi i przestrzeni.
Mieszkałam tam dziesięć lat. A potem przeprowadziłam się do rodzinnej wsi mojej mamy. Sporo pamiętam z okresu dzieciństwa. Choćby „ciepłe lody”! Choć to sam cukier, były pyszne!
A co najlepiej zapamiętałaś?
Na przykład mój pierwszy film, na którym byłam w kinie – „Dzwonnik z Notre Dame”. Strasznie go przeżyłam. Byłam wyjątkowo wrażliwym dzieckiem, co widać na zdjęciach w rodzinnym albumie (śmiech). Nie wiem, czy był to sposób na wyrażenie siebie, czy po prostu taka byłam – bardzo emocjonalna.
Kto cię zabrał do kina?
Mama. Bardzo dbała o nasz rozwój. Pochodzę z dużej rodziny. Mam siostrę i braci. Mama zawsze starała się zainteresować nas zajęciami plastycznymi, teatrem, kinem, rozwinąć w nas wrażliwość. Bardzo w nas inwestowała i poświęcała swój czas. Dlatego zaczęłam chodzić do ogniska muzycznego i wylądowałam w szkole muzycznej – bo rodzice nie chcieli, żebyśmy przesiadywali przed blokiem. Choć to też nie było takie oczywiste, w tym czasie często zmienialiśmy miejsce zamieszkania.
Jak dziś odbierasz to zaangażowanie mamy?
Jestem jej bardzo wdzięczna. Za rozwijanie naszej wrażliwości, za to, że tyle nam poświeciła czasu.
Z wrażliwości rodziła się twoja miłość do sztuki?
I z odwagi. Chciałam robić wszystko – jeśli trzeba było coś załatwić, byłam pierwsza. Na dodatek miałam sporą swobodę w działaniu.
Zdarza ci się dziś wracać do Nowej Huty?
Parę lat temu zrobiłam sobie taką wycieczkę. Byłam akurat w Krakowie i postanowiłam wybrać się tam z moim chłopakiem. Pojechałam pod blok, w którym mieszkałam kiedyś, więc była to podróż sentymentalna.
To już zupełnie inne miejsce, prawda?
Huta bardzo się zmieniła. Ale do tej pory lubię blokowiska, choć sama mieszkam w kamienicy.
A gdy zdarza ci się wracać do Krakowa, to czujesz, że to twoje miejsce? Że to dom, choć już tam od dawna nie mieszkasz?
Kraków był mój od początku, bo nawet, jak mieszkaliśmy na wsi, dojeżdżałam do Krakowa do szkoły muzycznej. Z drugiej strony trochę odcinam się od miejsc – być może przyczyna leży w naszych częstych przeprowadzkach? Potrafię szybko zaadaptować się w każdym miejscu. Na ten moment Warszawa jest moim domem. Mieszkam tu już ponad dziesięć lat.
W zawodzie aktora umiejętność dostosowania się do nowych warunków zdaje się być pożądaną cechą. Wchodzisz przecież w zupełnie nową historię, a potem, gdy gasną światła, szybko z niej wychodzisz.
Chociaż z niektórymi rolami trudniej się pożegnać niż z innymi. Nauczyłam się jednak „obsługi” siebie, umiem to zaakceptować. Przyjmując nową rolę decyduję się na podróż z postacią, a na dodatek pojawia się masa bodźców, jest ekipa filmowa. Czyli intensywnie. I chociaż nauczyłam się tak funkcjonować, nie zmienia to faktu, że czasami bywa ciężko. Wiem jednak, co na mnie dobrze działa.
I co działa?
Terapia szokowa – wyjechanie gdzieś, odcięcie się, by dać sobie przestrzeń. Źle działa na mnie natomiast siedzenie w domu. Po intensywnym okresie zdjęć powrót do domu i pozostanie w takim bezruchu, może prowadzić do zapadania się w sobie. Wolę więc działać, skupić się na czymś innym. Natura, spacery, las... To moje zestawy ratunkowe.
To ciekawe. Niedawno rozmawiałam z Joanną Kulig, która po projektach filmowych również nie wraca prosto do domu, ale zaszywa się na kilka dni w strefie buforowej, jaką jest jej pracownia. Oczyszcza tam głowę.
Bo jak od razu wskakujesz w swoje życie, istnieje ryzyko przenoszenia tych wszystkich emocji do domu. Trzeba więc dbać o higienę, a to nas – aktorów – trochę kosztuje. Dobrze słyszeć, że nie jest się w tym samemu.
A kiedykolwiek w tej branży czułaś się samotna?
W jakimś stopniu tak, ale wydaje mi się, że w pewien rodzaj samotności wpisany jest w moje DNA. Lubię to, bo sprawia, że umiem spędzać czas ze sobą. Z tego może wyniknąć wiele pięknych rzeczy. Z jednej strony czuję, że zawsze jest ktoś obok mnie. Gdy postanowiłam zostać aktorką, na mojej drodze stawali ludzie, którzy dmuchali mi w skrzydła, wspierali. Gdy tego potrzebuję, mam z kim porozmawiać. Z drugiej – aktorstwo to piękny zawód, ale trudny. Czekasz i bywa, że nic się nie dzieje, telefon milczy.
Kiedy przyszedł moment, gdy zrozumiałaś, że chcesz zostać aktorką?
Nie wiem czy był taki jeden moment... Chodziłam do szkoły muzycznej, grałam na fortepianie, moja siostra na wiolonczeli. Po drodze pojawiały się więc występy. Myślę, że od dziecka lubiłam testować siebie, chodzić na konkursy recytatorskie, kółko teatralne. Dostawałam zazwyczaj role narratora, co strasznie mnie wkurzało. Miałam kilkanaście lat, gdy pojechałam na warsztaty teatralne do Teatru Witkacego w Zakopanem. I przepadłam. Teatr, Tatry... Wtedy chyba kiełkowało we mnie poczucie, że z tej ścieżki nie ma już powrotu. Później trafiłam do agencji epizodystów. Zaczęłam chodzić na castingi. Dostałam rolę w serialu „Julia”.
Czyli decyzja się w tobie budowała. Ale nie zdecydowałaś się na studia w Krakowie, tylko w Warszawie.
Zdawałam też do Krakowa, ale egzaminy w Warszawie kończyły się wcześniej. I gdy dowiedziałam się, że mnie przyjęli, zadzwoniłam zwolnić miejsce w Krakowie, żeby nikomu go nie blokować. Warszawa była dobrym wyborem – nikogo tu nie znałam, a chciałam sobie udowodnić, że umiem. Intuicja podpowiadała mi, że tak ma być.
Ufasz jej?
Bardzo. I nigdy na tym źle nie wychodzę. Jako dziecko, mimo tego że byłam odważna, miałam też swój świat, do którego uciekałam. Czytałam wtedy dużo książek, co być może również pomogło mi nawiązać kontakt z intuicją, usłyszeć siebie. Od zawsze miałam poczucie, że jestem szczęściarą, że wokół dzieją się magiczne rzeczy, że przyciągam zdarzenia.
Do tego potrzeba skupienia. Mieszkając na wsi, miałaś kontakt z naturą. Jak jest dziś z twoimi powrotami do natury?
Zawsze ciągnęło mnie do miasta, lubię jego energię. Jednak czasem muszę wrócić do natury. Nie jest to etap, kiedy marzyłabym o domku na wsi, ale być może to kwestia czasu? W naturze odpuszczam, nic nie muszę. Łapię spokój. Zaczynam się przyglądać problemom z perspektywy. To dużo daje.
Natura i lata 90. wiążą się ze słuchowiskiem „Arka. Niebo” na Storytel, w którym grasz rolę Oli Kutery – żony Michała (Jakub Gierszał). Pamiętam ten czas, doniesienia w „Wiadomościach” o kolejnych sektach, które wyrastały w tym czasie w Polsce, jak grzyby po deszczu. Ich założyciele mamili wiernych ucieczką od konsumpcjonizmu, w na- turę m.in., a z pewnością z dala od cywilizacji. Wszystko to po prze- łomie 1989, gdy zachłysnęliśmy się Zachodem, runęły mury, a żelazna kurtyna o padła. W tym nowym świecie wielu osobom trudno było się odnaleźć. Opowiesz mi o tym projekcie i swojej postaci?
Świetne doświadczenie, tym bardziej, że miałam fajnego partnera. Z Kubą spotkaliśmy się już przy okazji filmu „Ultima Thule”. Gdy przeczytałam scenariusz napisany przez Piotra Rogożę na podstawie pomysłu Jakuba Żulczyka, uznałam, że jest świetnie napisany, pełen napięcia, tajemnicy, z sektą w tle i zaskakującym zakończeniem. Gram Olę, żonę Michała, który jest dziennikarzem. Pewnego dnia dostaje taśmy naprowadzające go na trop ojca, który kiedyś należał do sekty. Zaczyna się jego prywatne śledztwo. Ola jest wyrozumiała, ale pojawia się wkrótce kryzys w związku. Michała za bardzo pochłonęła sprawa, staje się nieobecny. Ola walczy więc o swoją rodzinę i nie chce pozwolić na rozpad relacji. Ale nie zgadza się też na zaniedbania. Sceny nagrywaliśmy razem z Kubą podczas wspólnej sesji. Tak jest łatwiej, można się „odbić” od siebie, jest rodzaj wspólnej energii, którą można złapać. Ale aktorsko było to wyzwanie. Każdą emocję w słuchowisku przekazujesz głosem – wsiadanie do auta, bieg, zmęczenie, bo słuchacze muszą sobie to wszystko wyobrazić. Na dodatek przed mikrofonem nie możesz wykonywać zbyt wielu ruchów.
Powiedziałaś o swojej bohaterce Oli, że jest dziewczyną walczącą, o wielkiej sile. Wystąpienie w spocie Fundacji Batorego też wymagało sporej siły. Jako aktorka młodego pokolenia mówisz o sprawach, wymagających wielkiej odwagi obywatelskiej – o kobietach, o legalnej aborcji, prawie kobiet do spokojnego życia w społeczeństwie na własnych zasadach.
Faktycznie wymagało to ode mnie odwagi, bo nie jestem zbyt wylewna. Ale przyszedł moment, kiedy postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce i zabrać głos. Dla mnie najważniejsza jest wolność osobista.
Czym ona dla ciebie jest?
To przede wszystkim możliwość bycia sobą – myślenia, odczuwania i wyborów zgodnych z moim wnętrzem. Mogę podążać za tym, co czuję, bez zderzania się z oceną. Chcę żyć w świecie, w którym prowadzimy dialog. Jestem za wolnym wyborem, każdy ma prawo podjąć taką decyzję, która będzie dla niego najlepsza.
Uważasz, że artyści powinni zabierać głos w sprawach społecznych, a nawet politycznych? Niektórym bardzo się za to obrywa.
Nie uważam, żeby zabieranie głosu było obowiązkiem aktora, ale jeśli to czuje, to dlaczego ma nie powiedzieć głośno tego, co go trapi? To sprawy społeczne. A politycznie? Osobiście nie mam potrzeby opowiadania o swoim poparciu publicznie. Choć sprawy społeczne często o politykę zahaczają. Natomiast bycie osobą publiczną sprawia, że zyskujesz pewne przywileje i powinno się z nich mądrze korzystać, m.in. kierując uwagę na istotne społecznie kwestie wymagające wsparcia.
Wróćmy więc do samego aktorstwa. Masz szczęście do ról – feerii kobiecych charakterów. Same do ciebie przychodzą czy podświadomie to ty do nich lgniesz?
To działa w dwie strony. Z niektórymi rolami się przyciągamy. Czasami coś dzieje się w moim życiu, co sprawia, że nabieram ochoty na jakąś rolę, wskoczenie w konkretny świat. Ale to zawsze wzajemne oddziaływanie. Zdarza się, że to, co przychodzi jest zaskoczeniem, a cały sens rozumiem dopiero z perspektywy czasu. Bywa, że bardzo mi na zagraniu jakiejś postaci zależy, ale nie dostaję tej roli. Dotyka mnie to, nie ma co ściemniać. Czasami po prostu trzeba sobie popłakać w poduszkę i zrzucić ten ciężar. Jednak część odmów potrafię sobie wytłumaczyć.
Jak to robisz?
Po prostu – że ta rola nie była dla mnie, a za rogiem czeka coś lepszego. Albo, że nie byłam na to gotowa.
Jak reaguje na to ego?
Gdy sobie powtarzam, że to nie był ten moment, to czuję że ego odrobinę słabnie. Oczywiście, że zdarzają się myśli: „Ja wam jeszcze pokażę”. Ale w aktorstwie dobrze mieć pokorę. Wtedy można więcej, bo nie czujesz presji. Z drugiej strony ego nie jest takie złe, czasami nawet bywa pomocne. Zgadza się, napędza. Artysta bez ego nie wyszedłby na scenę. Ale przerost ego – to już inna kwestia.
A ty lubisz moment, w którym żyjemy? Czy miałabyś ochotę przenieść się w czasie?
Miałabym, ale chyba wynika to z faktu, że dziś świat za bardzo pędzi, atakuje nadmiarem bodźców. Tęsknię np. za tymi latami 90., czasem, gdy nie było telefonów komórkowych, pisało się listy, wysyłało pocztówki. Jestem starą duszą. Z drugiej strony, moment, w jakim się znaleźliśmy, daje ogromne możliwości, masę perspektyw. Można np. podróżować w zasadzie bez ograniczeń. Poza tym przez ostatnie lata kobiety stoczyły – i nadal toczą – ogromną walkę. Pod tym względem bym się nie zamieniła na żadną inną epokę.
Świat pędzie i pędzimy my. Na nic nie znajdujemy czasu. Zamiast artykułów czytamy tylko nagłówki...
Straszne. Ale widzę po sobie – jak coraz trudniej skupić mi się na czytaniu. Do tego muszę zapewnić sobie fajne warunki.
Na koniec nawiążę raz jeszcze do spotu Fundacji Batorego, o którym rozmawialiśmy, bo pada tam takie ładne zdanie, które wypowiadasz: „Żeby kobiety mogły pisać swoją historię”. Jaką ty dziś historię sobie piszesz?
Staram się iść swoją drogą, gonić marzenia. Dla mnie najważniejsze jest wsłuchiwanie się w swoje wnętrze i życie w zgodzie z tym, co czuję. A także codzienna odwaga – by iść naprzód.
Serce czy rozum, w takim razie?
Serce. Totalnie serce. Chociaż czasem dobrze posłuchać rozumu.