Reklama

Lato miłości. Dla każdego inne. Bo każdy ma przecież inne oczekiwania. Może być romantyczne. Dzikie. Pierwsze takie. Albo kolejne. Może być też muzyczne. Uczucia zdominują tegoroczny, autorski cykl koncertów fortepianowych Bartka Wąsika – Pianokrąg.

Reklama

Wąsik to pianista, kompozytor, aranżer. Członek zespołów Kwadrofonik i Lutosławski Piano Duo. Zachwycający solista tworzący swój własny, intymny świat, do którego odważnie – bo blisko, również w sensie fizycznym – dopuszcza słuchaczy. Grał dotąd m.in. w Carnegie Hall, Chicago Symphony Center czy w Filharmonii Berlińskiej.

Pianokrąg, który odbywa się w przestrzeni warszawskiej Królikarni – XVIII-wiecznego pałacu projektu Dominika Merliniego – staje się coraz większym projektem. Ewoluował z cyklu koncertów i dziś funkcjonuje również jako audycja w radiowej Trójce, a jesienią ukaże się w formie płyty. Rozmawiamy z Wąsikiem o tym, jak powstał Pianokrąg, o jego wrażliwości, najpiękniejszej muzyce, byciu zbyt poważnym, odmienianiu przez przypadki słowa „wojna“, wzruszeniach i płaczu. A zaczynamy – a jakże – od miłości…

Krzysiek Fajgiel

MAJA CHITRO: Czym jest dla ciebie miłość?

BARTEK WĄSIK: Jest rodzajem ulgi, ale i ciężaru. Mówiąc „ciężar” mam na myśli odpowiedzialność, która swoje waży, której nie da się tak po prostu z siebie zdmuchnąć.

A co z ulgą?

Bo miłość kojarzy mi się z odłożeniem własnych spraw. Wtedy robi się już rzeczy we dwójkę, wspólnie się to wszystko niesie. Ale miłość to też wzrost, płodność, rozkwit. Przez kilka lat, kiedy w Królikarni odbywały się moje koncerty, doświadczałem wzrastającego uczucia, którego nie potrafiłem do końca nazwać. Udało mi się to dopiero w tym roku. Zrozumiałem, że to rodzaj miłości. I nie chodzi o to, że ludzie mnie kochają. To ja kocham publiczność, kocham widok ze schodów na park, kiedy ludzie rzeczywiście tam są, słuchają, leżą.

Wtedy myślę sobie, jak to się stało, że taki Bartek, który całkiem niedawno, jako dzieciak, pykał na pianinie i śpiewał u cioci na imieninach, stoi dziś przed pałacem w Królikarni, ma swój cykl koncertów, na który przychodzą słuchacze… Wszystko, co im daję, odzyskuję w ich spojrzeniach, słowach padających po koncercie, niewerbalnych komunikatach. Na te jestem silnie wyczulony. Rozpoznaję aurę ludzi. W Królikarni nie odbywa się żadna ściema, wszystko jest prawdziwe.

Ładne.

Powiedziałbym, że miłość kojarzy mi się też z dojrzałością, ale gdy człowiek się zakochuje, staje się pięknie szalony. To chyba najprzyjemniejsza choroba psychiczna, tak naprawdę. Sama zresztą mija, bez leków. Ale daje ostro po garach.

Jesteś pierwszą osobą pytaną przeze mnie o miłość, która mówi o niej z zupełnie innej strony: ciężaru, ulgi, dojrzałości, szaleństwa…

Na pewno w miłości nie chodzi o żaden znój, tylko wspólne doświadczanie – a więc zbieranie wspólnych doświadczeń, które też ważą. Bierzesz na siebie odpowiedzialność za drugą osobę. Odpowiedzialność to zaufanie. Po prostu miłość nie kojarzy mi się z łatwością. Raczej z przyjemnym uziemieniem, stabilizacją.

Pamiętasz swoją pierwszą poważną miłość? W której całkowicie się zatraciłeś?

To chyba była muzyka. I chodzenie po górach. Samo wędrowanie było ogromną miłością. Uciekałem na takie wyprawy już jako nastolatek. Podróżowałem stopem po Polsce. Szedłem z plecakiem, sam odkrywałem nowe tereny. Postrzegałem to niczym film, w którym wszystko się może wydarzyć. A mi w życiu przydarzają się naprawdę dziwne rzeczy. Wierzę, że jeśli się o czymś marzy, to w jakiejś formie się zmaterializuje – choć być może nie takiej, jakiej oczekujemy.

A co z muzyką?

Pociągało mnie od zawsze jej niezrozumienie. W tym się zakochałem. Podobnie jest z ludźmi – ciekawość mnie ku nim pcha. Im bardziej nie mogę kogoś rozgryźć, tym bardziej się w nim zapadam. Ciekawość, brak instrukcji obsługi i stworzenie jej od zera są dla mnie atrakcyjne. Stąd zachwyt muzyką.

Żadna z tych miłości nigdy cię nie zawiodła?

Nigdy. To raczej ja zawodziłem. Ale, jak to bywa w życiu, po rozstaniu, można się znów po pewnym czasie zejść. I wtedy jest piękniej, inaczej, dojrzalej. Choć pojawiają się w mojej głowie wątpliwości i pytania: kim mógłbym być, gdybym nie był muzykiem? Ciekawi mnie to.

Kiedy najczęściej cię nawiedzają?

Kiedy najlepiej czuję się w tym, co robię. Nigdy w momencie kryzysu, ale nasycenia, pełni. Taki już jestem – gdy jest mi źle, zawsze szukam sposobu na to, żeby było mi dobrze. A jak jest dobrze, szukam sposobu, by było mi źle. Uczę się z tym pracować. Natomiast zauważyłem, że w momentach rozedrgania powstają najfajniejsze rzeczy, rodzi się dużo pomysłów. To chyba prawda, że artysta nie może mieć za dobrze. Musi być jakaś gorycz. Z drugiej strony inni znajomi artyści twierdzą, że właściwy proces twórczy w ich przypadku występuje tylko wtedy, kiedy są w zen, zgodzie ze sobą. U mnie jest odwrotnie.

A jak było z Pianokręgiem? Wyrósł z miłości czy chwili zwątpienia?

Z miłości. Z niej wyrosło samo słowo Pianokrąg. Przypadkowo. Kubatura Królikarni jest ograniczona. A tak się zdarzyło, że pięć lat temu, w listopadzie, grałem tam koncert z muzyką z filmu „Godziny” Philipa Glassa. Przyszło bardzo dużo słuchaczy. Przed samym występem organizatorzy zapytali mnie, czy nie będę miał nic przeciwko, jeśli ludzie usiądą przy fortepianie – bo miejsca dawno się skończyły. Zgodziłem się. Ludzie byli tak blisko, na wyciągnięcie ręki.

Zacząłem grać. I natychmiast poczułem wymianę: ja daję muzykę, oni energię. Wydarzyło się coś wielkiego. Silne doświadczenie, oszałamiające. Miesiąc później koncertowałem w Stanach. Właśnie oglądałem noblowskie przemówienie Olgi Tokarczuk, gdy usłyszałem, jak mówi o czułym narratorze. Ścięło mnie z nóg. Nazwała dokładnie to, czego ja nazwać nie potrafiłem. Zrozumiałem, że chcę powtórzyć tę sytuację z listopada. Zrozumiałem, że gdybym mógł wówczas stworzyć jeden byt z publiczności, z pewnością bym się w nim zakochał. I zakochałem się. Miałem wielką potrzebę pokazać tę miłość. Oddać ją, podziękować.

Sama nazwa wzięła się od tych słuchaczy skupionych wokół fortepianu?

Ja w ogóle nie lubię wymyślać nazw, ani tytułów swoich utworów. Ale w sytuacji, kiedy był fortepian i stworzył się wokół niego bliski krąg – coś domkniętego, ze szczeliną na wymianę energii – poszło. Sama Królikarnia z lotu ptaka tak wygląda – wokół pałacu są kręgi zieleni i starych drzew.

Przestrzeń przy fortepianie jest przestrzenią intymną. Jesteś w niej ty, twój instrument, wszystkie myśli i emocje, które się w tobie kotłują. Nie czułeś, dopuszczając ludzi tak blisko, że to naruszenie twojej integralności? Że to wszystko jest za blisko?

Widzisz, są ludzie, których dopuszczam do siebie natychmiast, ale też tacy, którym stawiam granice. Gdybym czuł, że ktoś je przekracza, zareagowałbym. Podczas koncertu jednak nie do końca jestem sobą. Kiedy gram, to często o tych, których spojrzenia widzę, których zapamiętuję. Mam łatwość w zapamiętywaniu szczegółów. Gdy ktoś na mnie spojrzy, słyszę to spojrzenie. Chcę je zagrać. Pokazać. Lubię grać o tych, którzy sobie nawet nie zdają z tego sprawy. Gram o myślach, które towarzyszą tym znajomościom.

Krzysiek Fajgiel

Wymyśliłeś Pianokrąg i przyszła pandemia.

Siedziałem sam w Królikarni. I myślałem: „no świetny chichot losu”. To „samotnokrąg” nie „Pianokrąg”. Straszne, ale i ciekawe doświadczenie. Miałem wrażenie jeszcze większej abstrakcji. Nie musiałem się nikomu przypodobać – a nie ukrywajmy, przy publiczności przyjmujemy pewne pozy. Grając w Królikarni do pustych ścian czułem się niewidziany. Tworzyłem muzykę, po prostu. W głowie przewijały mi się dystopijne myśli: a co jeśli tam nikogo na zewnątrz nie ma? Co jeśli wszyscy ludzie zniknęli?

Pandemia minęła. A na Pianokrąg powróciły tłumy. W tym roku twoje koncerty odbędą się pod szyldem Lata Miłości. Jakie masz pierwsze skojarzenia z tym zwrotem?

Czułość, bliskość, erotyka, prześwietlenie, spoglądanie pod światło. Złota godzina. Spojrzenie w oczy – ale delikatne. Dotyk. Sensualność. Zapach…

Jak tak opowiadasz przed oczami pojawia mi się film „Tamte dni, tamte noce” w reż. Luki Guadagnino.

Może tak, ale nie tylko. Bo inspiracji filmowych mogłoby być więcej. Choć muzyka do tego obrazu wypełni jeden z Pianokręgowych wieczorów.

Dlaczego akurat ta muzyka?

Gdy po raz pierwszy oglądałem „Tamte dni, tamte noce” poczułem zażenowanie. Sceny wydały mi się infantylne, przesłodzone. Drugi raz zetknąłem się z tym obrazem przypadkowo. I sam siebie skarciłem, że byłem zbyt poważny, podejrzliwy. Dlaczego w ten sposób odczytuję uczucie, które rodzi się między bohaterami? Za drugim razem dopuściłem do siebie tę historię. To jest po prostu piękny film o miłości, o dojrzewaniu, wchodzeniu w strefę dorosłego życia. Gdy po jednym z letnich koncertów wychodzę na schody Królikarni, żeby się ukłonić, widzę zachodzące słońce przebijające się przez drzewa, podświetlające ludzi od tyłu. To wszystko wygląda, jakbyśmy byli we Włoszech. Dlatego pomyślałem, że to miejsce, w którym ta konkretna muzyka mogłaby wybrzmieć najlepiej. Poza tym na Pianokręgi przychodzą ludzie w różnym wieku, będący przed i po przekroczeniu granicy dorosłości – ten koncert (7 lipca – przyp.red) zadedykuję właśnie im. Może uda mi się wtedy wyjść z fortepianem pod jabłoń. I niech każdy z tym, co zagram, zrobi co chce.

Takie oddanie swojej sztuki w ręce innych jest chyba trudne?

Tak, ale ludzie rozumieją, co chcę przekazać. To jest właśnie magia. Mojej publiczności podczas koncertów często zdarza się wzruszać, płakać. Nie muszę im niczego wyjaśniać, wystarczy muzyka, dotyk klawisza. Muzyka jest międzynarodowym językiem, który rozumie każdy.

„Tamte dni, tamte noce” są jednym z koncertów, który zagrasz w lipcu. Kolejne dwa występy zainspirowały kobiety. M.in. Björk (4 sierpnia).

Uwielbiam ją od lat. Ale lubię też zaskakiwać ludzi. Mam nadzieję, że moje aranżacje będą zaskakujące.

A skąd pomysł na Meredith Monk? To wspaniała artystka, w Polsce mało znana. Otworzyła tegoroczny Pianokrąg 2 czerwca.

Mam przyjaciół, którzy mieszkają na Warmii. Prowadzą teatr. Szukali kiedyś muzyki do tego teatru. Pewnego razu wysłali mi Monk i zapytali, co sądzę. Przepadłem. Monk kojarzy mi się z latem, moimi przyjaciółmi, bliskością. Jej muzyka nie jest przypisana tylko tej porze roku, ale ma w sobie coś, co będzie wspaniałym preludium wprowadzającym do reszty występów.

Meredith Monk podsuwa mi jeszcze dodatkowy kontekst Lata Miłości. Słynne są jej dzieła z lat 60. A legendarne Lato Miłości to właśnie 1967 rok. Zryw młodzieży, studenci pokojowo protestujący z beatnikami przeciwko wojnie w Wietnamie – wkładający kwiaty w lufy karabinów. Dziś również protestują studenci, strajki obejmują kampusy najważniejszych uczelni na świecie w związku z konfliktem zbrojnym w Gazie. Mieliśmy uczyć się na błędach i znów wracamy do punktu wyjścia. Czy obecna geopolityczna sytuacja to coś, o czym również opowiadasz muzyką?

Wydaje mi się, że w życiu pewnych wyborów dokonuje się podświadomie. Tak było z tegorocznym programem. Jestem świadomy sytuacji na świecie, ale też boję się wywoływać i odmieniać przez przypadki słowo „wojna”. Dlatego chcę dać ludziom przyjemność – właśnie teraz. Żeby przez chwilę nasycili się czymś wspólnotowym. Sytuacja geopolityczna jest czymś, o czym myślę. Uważam też, że brakuje nam wspólnotowości. Bywają zrywy – te się nam zdarzają. Ale potem o tym zapominamy. Na Pianokręgach jednak wspólnota się budzi. Są osoby, które czekają na lato, żeby chodzić na koncerty do Królikarni. A ja za każdym razem zadaję sobie pytanie: co dalej?

Krzysiek Fajgiel

No właśnie, co dalej? Bo twój ostatni, wrześniowy koncert, będzie zapowiedzią płyty.

Wykorzystuję w niej nagrania natury, terenowe. Ale album został zainspirowany pewną małą rzeczą – wotywem, płonącym sercem, które znalazłem kiedyś na targu staroci w Atenach. Jest to mój hołd dla miłości. To płyta dla tych, którzy są przez miłość zranieni, są samotni, dostali w dupę. Dla tych, którzy czekają na miłość. Którzy są w niej spełnieni. Którzy mają nadzieję, że miłość znajdą. To projekt o odważnym sercu, które chciałbym mieć. Mam nadzieję, że będę mógł tym albumem pokazać siebie z nowej strony. I pójść dalej. Jeszcze nie wiem dokąd, ale liczę, że będzie to nowe otwarcie. Z odważnym, bijącym sercem.

Tym bardziej, że Pianokrąg zatacza coraz większe kręgi – to nie tylko cykl koncertów, płyta, ale też audycja w radiowej Trójce.

Ta audycja jest spotkaniem, małą Królikarnią. Gram podczas niej na żywo. I mówię o wiele więcej niż podczas koncertów. Ktoś mi kiedyś powiedział, że lubi słuchać tego, jak opowiadam o utworach, muzyce. O tym, co ja w nich słyszę. I pomyślałem, że może to dobry moment na przygodę z radiem? Puszczam muzykę, którą kocham, wiedzę na jej temat przedstawiam w sposób przystępny. Dzięki tym audycjom daję się poznać. A to nie było oczywiste, bo kiedyś było we mnie sporo krytyka, który wszystko blokował.

Poradziłeś z nim sobie? Zatoczmy na koniec krąg do wspomnianej przez ciebie Tokarczuk i jej czułości. Potrafisz być dziś wobec siebie czuły?

Tak, potrafię. Choć nadal jestem krytyczny, zdarza mi się w tym rozpędzić tak daleko, że brakuje miejsca na empatię. Nazywam ten czas dniami fioletowego nieba. Ale w końcu się zatrzymuję. Patrzę na siebie w lustrze i słyszę w głowie głos, który pyta dlaczego to sobie robię? Odwracam wzrok, bo mi głupio. Tak zaczyna się proces, który wyciąga mnie z mroku. Od dziecka szukałem swojego świata, w którym czułbym się bezpiecznie. Zatapiałem się we wrażliwość i wyobraźnię. Zauważam jednak, że powoli żegnam krytyka, który dawał mi w kość przez lata. Widzę to po tym, jak się odsłaniam bez trwogi o to, że zostanę zraniony.

Trzeba mieć wielką czułość wobec siebie, żeby tak serdecznie opowiadać muzyką o świecie.

Bo graniem sprawiam sobie przyjemność. Jestem bezpieczny, a krytyk milknie.

Katarzyna Wodecka-Stubbs: “piętnaście tysięcy osób pod sceną śpiewało, a połowa z nich płakała”. O potędze pamięci, swoim ojcu i festiwalu Wodecki Twist opowiada dyrektor artystyczna wydarzenia i córka Zbyszka Wodeckiego [WYWIAD]
archiwum prywatne
Reklama

Reklama
Reklama
Reklama