Reklama

Zacznę wpisem osobistym. Jest taka piosenka Raz, Dwa, Trzy – zespołu łączącego folk, rock i poezję. Znam ich twórczość, od dziecka wiele o nich słyszałam – członkowie grupy studiowali bowiem w tym samym mieście, co moi rodzice. Opowiadał mi o nich tato. A film „Minghun” swojemu tacie zadedykował reżyser Jan P. Matuszyński. I w tej piosence Adam Nowak śpiewa: „I żyłem, jak chciał bym żył. I byłem, kim miałem być. (…) Trudno nie wierzyć w nic”.

Reklama

"Minghun" – recenzja [PFFF w Gdyni]

Te same słowa – „Trudno nie wierzyć w nic” – w dniu pogrzebu, w kościele, wypowiada Jurek. Główny bohater filmu, w którego brawurowo i poruszająco wciela się Marcin Dorociński. Jest w tej roli niezwykle subtelny, najczęściej wycofany, nigdy nacierający. Scena, w której dowiaduje się o śmierci najbliższej mu osoby to studium smutku – cały świat, który nagle się wali odbił się w twarzy i oczach aktora. Wybitnie zagrana, świadczy o jego absolutnej wielkości artystycznej. Z takich fragmentów składa się cały obraz, lecz warto w nim również poświęcić uwagę młodym aktorom – Natalii Bui (Masia, córka Jurka) i Antkowi Sztabie (Borys). To nie są duże role, ale kluczowe dla opowieści. A sztuką jest zagrać tak, by zostać zapamiętanym. Im się udało.

Materiały prasowe

Jurek traci córkę, ale jej pożegnanie nie będzie konwencjonalne. Z zagranicy przyjeżdża teść, Ben (Daxing Zhang). Żałoba i chowanie zmarłego w polskiej tradycji różni się od tradycji chińskiej. Pogodzenie ich nie jest jednak niemożliwe. Ben namawia więc Jurka, by wspólnie odprawili ceremonię minghun – a więc zaślubin dusz lub duchów. Obrzęd ten dotyczy tylko zmarłych, których po śmierci łączy się w parę i chowa razem. Znany jest od czasów drugiej dynastii cesarskiej Chin, panującej od 206 r. p.n.e. Nawiązywał do filozofii Yin i Yang, w której Yin musi połączyć się z Yang, by człowiek zaznał harmonii i spokoju po śmierci. Dziś mówi się raczej, że chodzi o ukojenie umysłów żywych, a minghun stał się formą terapii, przeżywania żałoby.

Materiały prasowe

To trudna decyzja, ale Jurek w końcu ulega. Zaczynają się poszukiwania odpowiedniego kandydata do ceremonii, a panowie w tym celu trafiają do kostnic, na cudzy pogrzeb, a nawet do handlarki ludźmi. W rozpaczy spowijającej atmosferę tego intymnego dramatu, wentylem staje się dowcip. Ten wywołał krytykę, w sieci i w recenzjach zawrzało. Zarzucono Matuszyńskiemu sprowadzenie traumy wywołanej śmiercią bliskiej osoby do ironii i „niezręcznych” żartów. Z tym że takie mają właśnie być. Jak bardzo humor, szczególnie czarny, staje się istotny w momencie straty wiedzą tylko ci, którzy jej doświadczyli. Wystarczy przyjrzeć się w tym kontekście literaturze – choćby Chimamandzie Ngozi Adichie i jej „Notatkom z czasu żałoby” czy Joan Didion, której „Rok magicznego myślenia” przepełnia gorzki żart. W teatrze mistrzem wprowadzania humoru w przestrzeń zarezerwowaną przez kostuchę jest Mateusz Pakuła – spektakl „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” często wzburza widzów. Film? Serial „Afterlife” Rickiego Gervaisa to podręcznikowy przykład „spuszczania powietrza”. Humor u Matuszyńskiego jest igłą, która przekłuwa balon śmierci, bólu i beznadziei.

Materiały prasowe

Inaczej jak żyć w rzeczywistości, w której kapitalizm określił nam czas żałoby na dwa tygodnie, żebyśmy czasami nie „wypadli z rytmu efektywności i produktywności”? Z korporacyjnych 26 dni urlopowych zostaje nam zatem 16 na przyjemności, bo weekendów szczodrobliwie się przecież nie wlicza. O tym mówi w podcaście Maxa Cegielskiego .TXT filozof Tomasz Stawiszyński, który w swojej książce „Ucieczka od bezradności” [Znak Literanova] pisze: „Bo rzeczywiście o śmierci prawie już dzisiaj nie rozmawiamy. Bo nie konfrontujemy się z nią. Unikamy jej za wszelką cenę. Udajemy, że nie spotka ani nas, ani naszych bliskich. Relegujemy ją nie tylko ze swojego indywidualnego życia, ale także z przestrzeni publicznej – co oczywiście się ze sobą sprzęga, bo im mniej wyobrażeń i dyskusji o niej do nas dociera, tym mniej sami uświadamiamy sobie jej wszechobecność”.

Trudno nie przyznać mu racji. Żałobnicy w społeczeństwie pozostawieni są sami sobie. Są uciążliwi, bo niewygodnie czujemy się w ich otoczeniu. Jak rozmawiać? O czym?

Dlatego „Minghun” Jana P. Matuszyńskiego jest tak ważny, choć reżyser nie serwuje gotowych recept na przeżywanie żałoby. Ale ciekawie poprowadzonym scenariuszem (Grzegorz Łoszewski) i świetnymi dialogami otwiera widza na nowe. Woła, że „w zwierciadle, niejasno”. Przekroczenie tafli zdaje się być niemożliwe, a akceptacja tego, co za nią, nierealna. Fantastycznie narrację uzupełniają zdjęcia Kacpra Fertacza, uspokojone plany. Bo tego spokoju potrzebujemy. Albo będziemy, pewnego dnia. Wszyscy.

Śmierć to tylko jeden z końców świata. Każdy człowiek przeżyje ich w życiu setki. I za każdym razem od nowa mierzyć się będzie z rozpaczą. Całkiem sam. Co dalej? Niewiadomo. Ale przecież trudno nie wierzyć w nic. Więc jakoś to będzie.

Jeden z najpiękniejszych filmów o odchodzeniu w polskim kinie. I rola Dorocińskiego warta najwyższych laurów. Wielki to aktor. Udowodnił to po raz kolejny.

Materiały prasowe
Reklama

Reklama
Reklama
Reklama