Reklama

Co w filmowym obrazie tragedii, wypadków przeraża najbardziej? Otóż nie jest to niepokojąca muzyka grająca w tle, nie są to zwolnione ujęcia pozwalające makabrę oglądać w slow motion. Największe wrażenie robi to, że gdy dzieje się dramat, obok nie przestają śpiewać ptaki, nie przestaje gadać radio, nikt nie odłącza światu prądu. Kruhlik rozpędza auto, uderza nim w ludzi i w drzewo, a potem wpuszcza na teren zdarzenia pozostałych bohaterów.

Reklama

Tragiczny wypadek staje się punktem odniesienia dla kilku historii - męża pijaka, policjanta w obliczu chęci osobistej zemsty, wiejskich płaczek, głupkowatego aspiranta i polityka, któremu z miejsca chce się przyłożyć aż ręka świerzbi a w głowie brzmi wylewające się z ekranu "ty gnoju". Czy dojdzie do linczu? I czym jest potrzeba sprawiedliwości, wyciągnięcia konsekwencji? Kto tu umiałby stanąć przed lustrem i spojrzeć sobie w twarz?

Reklama

Wrażliwość widza Kruhlik wystawia na ciężką próbę. Używając jednocześnie prostego i najtrudniejszego na świecie środka artystycznego - surowej prawdy. Także formalnej, bo czas fabuły i czas filmu dzieją się równolegle. Tak jakbyśmy naprawdę stali ponad godzinę wśród gapiów na wiejskiej drodze, która zamienia się w osobiste piekło bohaterów. Warsztatowo doskonała i precyzyjna kamera daje nam rolę obserwatora, który przeżywa całą tę historię po kawałku, bez możliwości przewinięcia czegokolwiek do przodu. W jedności miejsca, czasu i akcji. Za to napięcie rośnie w trybie jednostajnie przyspieszonym - od zawiązania historii, przez kulminację aż do wielkiego wybuchu. Wybuchu emocji i tytułowej supernowej, która zalewa finał jaskrawym światłem. Zbawienia? Wybaczenia? Miłości? Użycie któregokolwiek z tych wzniosłych słów zrobiłoby krzywdę filmowi Bartosza Kruhlika. Tu nie ma morału, ten reżyser (i jednocześnie scenarzysta) jest na to za dobry. Autorskie symboliczne kino ma nowe wielkie nazwisko. Brawa.

Reklama
Reklama
Reklama