Przeciwniczka anegdoty: Dorota Masłowska
Najzdolniejsza młoda pisarka, autorka skandalicznie dobrych powieści o tym, co ją inspiruje, wkurza i wciąga, opowiada swojej przyjaciółce, pisarce Agnieszce Drotkiewicz.
Dorota Masłowska właśnie skończyła 30 lat i dawno nie jest tylko superzdolną debiutantką. Jest także uznaną pisarką, która potwierdziła swój talent (ostatnio powieścią „Kochanie, zabiłam nasze koty”), matką dziewięcioletniej Maliny. Przyjaciółką (nie tylko Agnieszki Drotkiewicz), konsumentką kultury – choć ironiczną i bardzo zdystansowaną, to jednak namiętną.
Rozmowa dwóch pisarek podzielona jest na rozdziały, ale żaden temat nie ogranicza jej do końca. Pierwsza część książki powstawała w 2012 roku, epilog pół roku później. Okazało się wtedy, że wiele tematów, o których rozmawiały, zyskało nową, zaskakującą aktualność.
PRACA
AGNIESZKA DROTKIEWICZ Potrafisz funkcjonować także w rzeczywistości, w której trzeba ugotować obiad czy iść na pocztę. Może to jest w pewnym sensie związane z byciem kobietą czy też z byciem matką – takie zakorzenienie w konkrecie?
DOROTA MASŁOWSKA Długo mi się wydawało, że bycie osobą bezradną wobec rzeczywistości, niepotrafiącą nadać paczki na poczcie, jest bardzo romantyczne, takie filmowe. Jest potem o czym pisać w biografii: „Był niczym dziecko, nie umiał nadać paczki”. Długo próbowałam tak żyć: nie myjąc naczyń, nie gotując, i w pewnym momencie bardzo mnie to zmęczyło, ta niezaradność. Zwłaszcza kiedy urodziłam dziecko. Teraz wydaje mi się, że potrafię żyć na poziomie praktycznym. Sama to na sobie wymusiłam, w momencie kiedy zdałam sobie sprawę, że jest konieczne, jeśli chcę pisać. Że jeśli nie będę sprawnie funkcjonować w rzeczywistości, to muszę poszukać innego zawodu. Bardzo ważne jest, że pisanie wymaga specyfi cznych warunków, wielkiego skupienia. I jest ono możliwe tylko wtedy, gdy w miarę szybko i sprawnie ogarnę sprawy bieżące albo zachowam się in teligentnie wobec nawarstwionych problemów.
A.D. No właśnie, bo trudno jest skupić się na pisaniu, kiedy trzeba się stale od niego odrywać.
D.M. Nie da się pisać książki w takim trybie: popiszę 15 minut, potem zrobię obiad, pójdę do PZU, a potem znowu popiszę 20 minut. Nie można tak pracować i liczyć, że cokolwiek sensownego w ten sposób powstanie. To łączy się z tym, o czym mówiłam, że pisanie jest rodzajem transu. Nie da się wejść w ten trans, kiedy nie ma się odpowiednio dużej połaci czasu. Ale można jakoś się zorganizować – pracując nad „Kotami”, pisałam w cyklach cztero-, pięciogodzinnych i wtedy przerwa. Stosowanie przerw wydaje mi się bardzo ważne, zajęcie się czymś innym, najlepiej konkretnym. Po czterech czy pięciu godzinach metafizycznych uniesień dobrze jest zrobić coś, co przynosi natychmiastowy, namacalny efekt, jak: pozmywanie naczyń, posprzątanie w kuchni, ugotowanie obiadu – żeby mózg miał dowody na to, że praca zazwyczaj przynosi efekt, że to nie tylko fantazje i mrzonki, i stukanie palcami w kawał plastiku. Mózg trzeba wychowywać.
CHOROBY ZAWODOWE
A.D. Zdarzyło mi się, że szłam gdzieś z kimś, kto miał wyciszony telefon, rozmawialiśmy i nagle ta osoba odebrała wibrujący telefon i niepostrzeżenie z rozmowy ze mną przeszła na rozmowę przez telefon.
D.M. I tak wydaje mi się, że ty masz dużo większą wyporność na osoby z przerostem ego, u mnie to od razu blokuje interakcję, co pewnie też wynika z mojego ego – to znaczy, że potrzebuję więcej od drugiej osoby, więcej zainteresowania, jakiegoś wychylenia się do mnie. Nie będę stać i patrzeć, jak ktoś upaja się samym sobą, bo chcę, żeby też trochę upajał się mną! (śmiech) Ale to pewnie wynika także z nieufności. Kiedyś słyszałam, jak Kasia Nosowska nazwała to daniem jej sera na pierogi, ja też tak czuję, że potrzebuję trochę więcej zainteresowania, ktoś musi do mnie wyjść, okazać mi sympatię, inaczej nie wejdę w znajomość. (...)
A.D. Rozmawiasz z kimś przez telefon i słyszysz stukot klawiatury.
D.M. Zauważ, że zabawa telefonem, bezustanne wysyłanie SMS-ów i jedynie pozorowanie obecności to bardzo namacalny i realny przejaw kryzysu rozmowy. Często jest dziś tak, że niby rozmawiasz z kimś, ale czujesz, że on jest za szybą – albo myśli o czymś innym, albo spogląda na ekran telefonu, mówiąc: „aha, ehę”, a realnie go nie ma. „Rozmawia” z tobą z jakiegoś pragmatycznego powodu, ale nie wymienia energii umysłowej. Albo ktoś przychodzi do ciebie do domu, szyje nogą, rozgląda się: fajnie tu, ale można by być gdzieś indziej, może gdzieś jest lepiej… Ostatnio byłam u znajomych na kolacji – przy stole siedziało pięć osób, trzy z nich miały na stole iPhone’y i na bieżąco kontrolowały Facebook i Twitter i jednocześnie uczestniczyły w rozmowie, jadły, paliły. To było patologiczne. W końcu wszyscy razem poszliśmy na inną imprezę, do kogoś innego, bo tam mogło być lepiej. Wydaje mi się, że trzeba jak najwięcej energii inwestować w bycie tam, gdzie się jest, z tym, z kim się jest.
PŁEĆ
A.D. Nawet nie myślę o literaturze kobiecej rozumianej jako romansidła, ale o tej pisanej przez kobiety. Olga Tokarczuk pisze jak najbardziej poważne książki, ale wydaje mi się, że widać w nich płeć. Nie wiem, na czym to polega, czy to chodzi o podejście do szczegółu?
D.M. Stereotypowo można powiedzieć, że kobiety bardziej koncentrują się na szczególe, emocjach i relacjach, a mężczyźni bardziej na ogóle i celu – na tym z grubsza polega chyba różnica w widzeniu przez nich świata, również w literaturze. Andrzej Kondratiuk powiedział mi kiedyś, że nie miał złudzeń, iż „Wojnę…” pisała kobieta, bo jest za dużo szczegółów ubrań i makijażu, a żaden facet nie zwróciłby na to uwagi ani nie uznałby tego za godne opisywania. Może ten podział najłatwiej jest zobaczyć na przykładzie złych książek – tych z kiosku, do czytania w tramwaju. Te różowo-kolorowe dla kobiet wałkują temat relacji, związków, miłości, domów, a te w czarnych okładkach dla mężczyzn? Zastanawiam się nad tym. Historia, sensacja, zbrodnia, spiskowe teorie dziejów – chyba to jest spektrum tematów. (…) Diagnoza, że jako pisarka jestem obojnacza, jest dość trafna. Utkwiło mi w pamięci, jak kiedyś mi opowiadałaś, że jadąc pociągiem, słyszałaś rozmowę telefoniczną jakiegoś mężczyzny – uderzyło cię wtedy z wielkim impetem, że światy mężczyzn i kobiet są tak inne, tak mało przepuszczalne, że to niemalże jak przynależność do innego gatunku przyrodniczego. Bardzo wiele razy przymierzałam sobie tę myśl, usiłowałam się w nią wczuć i nigdy nie mogłam. Nigdy nie miałam poczucia, że mężczyzna należy do innego gatunku niż ja. Nie chciałabym sobie teraz robić psychoanalizy kosztem czytelników, ale myślę, że duży wpływ na to miało moje dość specyficzne dzieciństwo, to, że w okresie dojrzewania i orientowania się płciowego moim punktem odniesienia był mój starszy brat, że świat kobiet w ogóle mnie nie interesował, nie inspirował. Aspirowałam do świata mężczyzn: świata mojego brata i jego kolegów, ich gier komputerowych, przemocy, brutalności, przekleństw. To był świat, do którego chciałam należeć, który uważałam za wspaniały. Ale abstrahując od wątku dzieciństwa, mam poczucie, że mimo noszenia przeze mnie butów na obcasach, kolczyków i sukienek – umysłowo od zawsze byłam obojnacza, mój mózg nie został zorientowany płciowo.
TECHNIKI WYWIADU I WSPOMNIENIA
A.D. Wyobrażam sobie, że sięgając po tę książkę, widząc, że to rozmowa – czytelnik może pomyśleć, że będą tu Twoje wspomnienia w formie: Dorota Masłowska opowiada o trudnym dzieciństwie, burzliwej młodości, zagranicznych podróżach i piciu szampana z pępka Maria Vargasa Llosy oraz Baracka Obamy.
D.M. To jest akurat prawda, że kiedyś piłam szampana w pobliżu Maria Vargasa Llosy. A także kiedyś w Nowym Jorku piłam kawę w odległości pół kilometra od pępka Baracka Obamy (śmiech). Myślę, że warto zaznaczyć, że we wstępnej fazie produkcji proponowałyśmy tę książkę różnym wydawnictwom. I raczej było takie oczekiwanie, że ta rozmowa rzeka będzie trochę grubszym i ambitniejszym numerem „Vivy!”. Czyli że będzie utrzymana w tej charakterystycznej konwencji: „Byłam gruba – jestem chuda”, „Byłam biedna – jestem bogata”, „Byłam samotna – jestem w szczęśliwym związku”. Słowem – „spełniona artystka opowiada o kamienistej, pełnej anegdot drodze na szczyt”.
A.D. Żeby historia była atrakcyjna medialnie, musi być w niej kontrast: Jako dziecko jadłam obierki z ziemniaków, a teraz zarabiam tyle, że kupuję hurtowo torebki Louisa Vuittona i przerabiam je na tapicerkę w samochodzie… (...)
D.M. Jestem wielką przeciwniczką anegdoty – jako formy literackiej i jako formy towarzyskiej. Nie lubię sztucznie skonstruowanych historyjek, ciętych ripost, które nie padły. I w ogóle nie lubię opowiadać o rzeczach ze swojego życia. Nawet podczas mojego debiutu, kiedy byłam kompletnie niemądra i nieświadoma różnych mechanizmów medialnych – nawet wtedy czułam instynktowną niewygodę i ohydę, gdy naciągano mnie na zwierzenia. I myślę, iż to wynika z faktu, że nigdy nie potrafiłam nazwać swojego życia udanym, spełnionym. Chyba zawsze miałam poczucie, że ta moja osobista historia, którą sama o sobie opowiadałam, nigdy nie była super ani godna pozazdroszczenia. (...) Wydaje mi się, że te wszystkie aktorki, które opowiadają o swoim życiu w wywiadach, muszą mieć dużo pozytywniejszą narrację na swój własny temat niż ja mam na swój. I to nie chodzi o obiektywną historię mojego życia, bo przydarzyło mi się sporo rzeczy ponurych, ale też całkiem sporo wesołych. Chodzi o sposób myślenia i mówienia o tym wszystkim. O słowa, których się używa, opowiadając. Ja potrafi ę to robić tylko w tonie gotyckim albo w tonie prześmiewczym. Albo się upić i biadolić, ale generalnie nie wyobrażam sobie takich publicznych wspominek. (...)
A.D. Tym bardziej że nie lubisz wspomnień.
D.M. Nie lubię wspomnień. To, co było, rozpadło się, przeminęło, zniknęło; jak mawia pan Wojtek, który pracuje przy remoncie mojego domu na wsi: „zniweczało” – po co o tym mówić? To jest moja cecha osobnicza – niechęć do wspomnień, do archiwizacji. Ja niszczę, wyrzucam, ciągle oczyszczam swoje pole z pozostałości. Być może kiedyś będę tego żałować, ale teraz czuję, że zbieranie mnie obciąża, nie lubię mieć wokół siebie dowodów na to, że chwila, w której jestem, nie jest jedyną. (…) Zastanawiam się, czy to nie jest jakoś dziedziczne, wyniesione z domu? Bo kiedy się urodziłam, mojego taty nie było przez długi czas w Polsce i dlatego mam bardzo niewiele zdjęć z wczesnego dzieciństwa – nie robiono mi zdjęć. W moim domu było dużo sprzętu elektronicznego, aparatów fotografi cznych, ale jak przychodziła komunia, Wigilia, jakieś święta, to koniec końców rzadko robiliśmy zdjęcia. W mojej rodzinie jest mało pamiątek, dokumentacji – tego się nie kumulowało. Z drugiej strony żyłam z osobami, które fotografują niemal wszystko, i kiedy później ogląda się te archiwa, to one robią wrażenie. Bo jest na tych zdjęciach mnóstwo rzeczy, których się nie pamięta, a które – kiedy się na nie patrzy – wybuchają bogactwem szczegółów. Drobiazgami, których się wcale nie zauważyło albo które już zdążyły się zetlić w pamięci.
A.D. (...) Zjazd absolwentów może generować motywy humorystyczne: ładna dziewczyna zbrzydła, brzydka wypiękniała, ktoś zmienił płeć, ktoś zrobił karierę, a ktoś nie, ale wydaje mi się, że silny może też być motyw tragiczny, brutalna konfrontacja z marzeniami.
D.M. Mam takie wrażenie, że łatwiej jest budować pozytywną narrację o swoim życiu, jeżeli ono przebiega zgodnie z konwencją. Skończyłaś studia, wyszłaś za mąż, urodziłaś dziecko – żyjesz tak, jak „to się robi” tu, w tym kraju, w tym kontekście kulturowym. A moje życie przebiegało kompletnie inaczej: najpierw nie skończyłam studiów, potem urodziłam dziecko, a na końcu nie wyszłam za mąż (śmiech).
FILMY, SERIALE, TEATR
A.D. Jeszcze à propos przyjemności i rzeczy, które Cię inspirują – mówiłaś, że kiedy się dużo pracuje, to ma się ochotę odciąć od bodźców z działki ,,kultura”, ale z drugiej strony nie jest tak, że nie czytasz książek, nie oglądasz filmów, wręcz przeciwnie.
D.M. Wydaje mi się, że stosunkowo często chodzę do kina i staram się też czytać, do teatru może chodzę rzadziej. Pewnie dlatego wybieram częściej kino, że wydaje mi się najbardziej higieniczne, bezpretensjonalne; w pójściu tam nie ma takiej pompy jak w pójściu do teatru, wszystkiego, co się wiąże z rezerwacją biletów, z przybyciem wcześniej, z założeniem boa. (...) W tym roku widziałam kilka rzeczy, które zrobiły na mnie wrażenie. Na przykład te „Wichrowe Wzgórza”; słyszałam różne opinie, że to nuda, że ciągle zbliżenia na liście. Dla mnie to był kosmos, bo nie widziałam nigdy tak pięknie, stylowo sfilmowanej przyrody. Tempo rzeczywiście jest medytacyjne, ale te pory roku, umierające we wnykach zające – to jest totalne piękno. (...) A co do słynnego „Wstydu”, to mnie zbytnio nie przejął. Taki film o zombie, tylko nie kostiumowy. To zjawisko wydaje mi się takie powszechne – zatracanie się w seksie albo w pieniądzach, splendorze, władzy, po którym trzeba sobie po prostu uciąć rękę siekierą, żeby cokolwiek poczuć. Zdziwiło mnie, że film w co drugim ujęciu ukazujący kopulację jest kompletnie aseksualny, niepodniecający.
A.D. Łącznie z głównym bohaterem, choć grający go Michael Fassbender jest bardzo przystojnym mężczyzną.
D.M. Właśnie, on w tym filmie jest kompletnie nieefektowny: taki nazistowski.