Reklama

Miałam szczęście obejrzeć "Wicked" na West Endzie w 2019 roku. Po latach oglądania urywków na Youtube znałam już na pamięć fabułę i tekst wszystkich piosenek, ale wcale nie stłumiło to emocji, które przeżywałam na widowni. Podobnie jak inni wieloletni fani, newsa o powstającym filmie przyjęłam z mieszanką podekscytowania i niepokoju - z przewagą tego drugiego, gdy dowiedziałam się, że Ariana Grande została obsadzona jako Glinda - ale niepotrzebnie. Już pierwsza scena wcisnęła mnie w fotel i wycisnęła ze mnie łzy.

Reklama

O czym jest "Wicked"

"Wicked" to historia, która zrywa z prostym podziałem na dobro i zło. Akcja rozgrywa się w Krainie Oz, ale tym razem nie kręci się wokół Dorotki, a Dobrej Czarownicy z Północy i Złej Czarownicy z Zachodu, które - nim otrzymały te skrajne reputacje - były po prostu studentkami Uniwersytetu w Shiz, ku swemu niezadowoleniu zmuszonymi do dzielenia pokoju. Elphaba (Cynthia Erivo), urodzona z zieloną skórą, od dziecka traktowana jest jak wyrzutek. Jej ojciec się jej wstydzi, rówieśnicy jednocześnie boją się jej i z niej szydzą, a ona sama, choć niezwykle utalentowana magicznie, marzy o akceptacji i miłości. Glinda (Grande) to jej kompletne przeciwieństwo: złotowłosa królowa popularności, która ma cały świat u stóp, choć fatalna z niej czarownica. Ich początkowa antypatia przeradza się w nieoczywistą przyjaźń, ale ta zostaje wystawiona na próbę, kiedy Elphaba odkrywa prawdę o Czarnoksiężniku i nie mogąc znieść jego kłamliwej propagandy, staje się kozłem ofiarnym opinii publicznej.

Polityczne i personalne dylematy poruszane w musicalu w tych czasach wybrzmiewają wyjątkowo dobitnie. Co wybierasz: robić to, co słuszne, czy to, co bezpieczne? Glinda i Elphaba uosabiają te dwie postawy – jedna buntuje się przeciwko systemowi, druga próbuje przetrwać w jego ramach. Ich ścieżki się rozchodzą, ale każda z nich musi zapłacić za swoje wybory.

Obejrzeć jeden raz to za mało

Poważne i emocjonalne wątki są jednak zgrabnie zrównoważone baśniową scenerią na miarę wysokobudżetowej produkcji najwyższych lotów, błyskotliwymi dialogami, chwytliwą aranżacją broadwayowskich klasyków, które będziecie nucić na długo po opuszczeniu kina, i wreszcie - iskrzącą się chemią między szalenie utalentowanymi członkami obsady. Jonathan Bailey (który podbił już wszystkie damskie serca jako Anthony Bridgerton) jest obezwładniająco czarujący w roli księcia Fiyero, lekkoducha i obiektu westchnień Glindy, a Jeff Goldblum idealnie pasuje do roli charyzmatycznego oszusta-czarnoksiężnika, ale to Ariana kradnie cały show. Byłam sceptycznie nastawiona do tego castingu - bo czy da się oglądać taką megagwiazdę pop i widzieć w niej Glindę, a nie Arianę? - ale muszę przyznać, że zagrała to po mistrzowsku. Nie zdziwiłabym się, gdyby została nominowana do Oscara. Jej popisy wokalne są nie z tego świata, ale ma też doskonałe wyczucie komediowe i udaje jej się oddać sprawiedliwość Glindzie jako złożonej bohaterce: rozdartej między ambicją a empatią, trzpiotkowatej i jednocześnie przebiegłej.

Reklama

Jeden raz to za mało, żeby w pełni docenić wszystkie niuanse tego filmu. Na następny seans uzbroję się w większą paczkę chusteczek.

Reklama
Reklama
Reklama