Mateusz kontra Mikołaj. „Chciałem krzyknąć do telewizora: »Weź się, chłopie, ogarnij«”
Kiedyś enfant terrible polskiego kina, teraz ukształtowany artysta, który wierzy w aktorski proces. „Wzgórze psów” to według niego hołd dla wszystkich słoików. Takich jak on.
Tak jak Mikołaj ze „Wzgórza Psów” pochodzi z małego miasta i tak jak on miał poczucie, że za wszelką cenę musi coś osiągnąć i uciec od przeszłości. Jednak w przeciwieństwie do swojego bohatera nie szuka katharsis, wierzy, że w moc pracy nad sobą i warsztatem. Dlatego teraz pokornie podchodzi do zawodu, docenia domową rutynę, i chwilę przed czterdziestką wrócił do szkoły.
Marta Kutkowska, ELLE.PL: Gdy czytam opinie na temat „Wzgórza Psów”, to okazuje się, że dla każdego ten serial jest o czymś innym. Dla jednych to opowieść o szukaniu katharsis, dla innych obraz dusznej atmosfery małych miasteczek i rodzinnych napięć. A jak Ty zinterpretowałeś scenariusz lub książkowy pierwowzór Jakuba Żulczyka?
Dla mnie to opowieść pokoleniowa. Należę do generacji, która wkraczała w dorosłość w momencie wstąpienia Polski do Unii Europejskiej. To był czas, kiedy moje miasto, Nowy Tomyśl, się wyludniało – wszyscy wyjeżdżali za granicę, szukać lepszego życia. Pamiętam, że wtedy mieliśmy wpojone przekonanie, że musimy coś osiągnąć – dorobić się, znaleźć stabilizację, której brakowało naszym rodzicom. Ten kapitalistyczny pęd był fascynujący, ale i przytłaczający.
My czuliśmy taki imperatyw, że musi nam się udać. Teraz, po latach, widzę, że wiele rzeczy po drodze zaniedbaliśmy – edukację, relacje międzyludzkie, wartości. Książka Jakuba Żulczyka to taki hołd dla słoików i historia o tym, że można się podnieść z życiowego upadku, pokonać jakiś mrok.
Ale też opowieść o tym, ile w nas zostało tego małego miasteczka.
Właśnie tak. To opowieść o tych, którzy uciekli z małych miast, by odnaleźć siebie, ale też o tym, co się dzieje, gdy próbują tam wrócić. To zderzenie przeszłości z teraźniejszością. My, „słoiki”, przyjechaliśmy do dużych miast z jedną walizką, gotowi stawiać wszystko na jedną kartę. Dziś zastanawiamy się, ile w nas zostało z tych korzeni. Bohater „Wzgórza Psów” też zmaga się z tą przeszłością. To jest taka generacyjna specyfika – ta walka o tożsamość.
Czy Twoje pochodzenie z małego miasta pomogło Ci w budowaniu postaci?
Wiesz, aktorstwo to zawsze mieszanka doświadczeń osobistych i techniki. W moim przypadku jest to proces, w którym wracam do różnych etapów swojego życia. Dodatkowo ostatnio znów uczę się w Akademii Sztuk Teatralnych i pracuję nad metodyką aktorską. Staram się pogłębiać zrozumienie emocji, ale jednocześnie wprowadzam więcej praktycznych elementów. Każda rola jest dla mnie bardzo osobista, ponieważ nie potrafię inaczej podchodzić do swojej pracy. Nawet jeśli to mała rola, staram się wnieść coś od siebie – przepycham swoje myśli, rozwiązuję własne sprawy. Nie zawsze muszę to wyrażać słowami, ale to właśnie na tym polega: na byciu coraz silniejszym, pewniejszym siebie, odpowiedzialnym. Dążę do podejmowania coraz większych wyzwań, bo to naprawdę poważna sprawa, zwłaszcza gdy ktoś powierza Ci swoje marzenia.
Miałeś moment, że się wstydziłeś, skąd pochodzisz?
Nie, nigdy się nie wstydziłem. Uznałem, że nie mogę, bo to byłaby jakaś słabość. Poza tym, kiedy przyjechałem na studia do Wrocławia, to na pierwszym roku większość studentów była przyjezdna. To było takie „wow”, bo nas, tych „spoza miasta”, było więcej niż miejscowych. Nie czuło się potrzeby ukrywania tego – wręcz przeciwnie, była to wspólna cecha, która łączyła.
Mikołaj to postać niejednoznaczna, właściwie trudno go lubić.
To była trudna postać do zbudowania, bo to bohater bardzo monotonny. Postanowiłem zebrać wszystkie cechy, które mogą zirytować widza i jeszcze mocniej je podbić. Żeby on był na maksa wkurzający, żeby drażnił, męczył. Nawet sam, jak oglądałem ten serial, to miałem ochotę nim potrząsnąć, powiedzieć, żeby przestał mędzić, żalić się na swoje życie, żeby wziął się w garść i coś ze sobą zrobił. Mało brakowało, żebym krzyknął do telewizora: „Weź się, chłopie, ogarnij”. Chciałem, żeby ta jego monotonia jeszcze podbiła woltę, której on doświadcza w drugiej części produkcji.
Miałam podobne odczucia. I zastanawiałam się szczerze, czemu on się w ten cały toksyczny Zyborg pakuje. Czemu nie woli wygodnego, warszawskiego życia?
To jest trochę też taka alegoria tego, że pozornie uciekamy od tych „Zyborgów”, budujemy życie gdzie indziej i wydaje nam się, że przeszłość mamy za sobą, a tymczasem te wszystkie traumy, demony nadal w nas tkwią i musimy się z nimi zmierzyć.
Specyficzne, kolorowe stylizacje Mikołaja pomogły Ci zbudować postać?
To, jaki jest Mikołaj, to efekt głębokiej analizy i pracy całego sztabu fachowców. Uwielbiam w moim zawodzie to, że mój wizerunek jest do wynajęcia, i wiele radości sprawia mi, gdy widzę całkowicie obcą postać w lustrze. W wypadku Mikołaja dodatkowo miało to wymiar sentymentalny, bo stylizacje były w pewnym stopniu inspirowane Curtem Cobainem, czyli jednym z bohaterów mojej młodości. Bliskie mi były takie romantyczne hasła: „żyć szybko, umrzeć młodo” i cały klub 27. Na szczęście w porę z tego wyrosłem.
W jednym z wywiadów powiedziałeś, że kluczową miarą profesjonalizmu aktora jest umiejętność wychodzenia z roli i wracania do rzeczywistości. Masz na to swoje patenty?
Ja ten proces nazywam raczej „dekonstrukcją” postaci niż „wychodzeniem z roli”. Nie chodzi o magiczne przełączenie się, tylko o stopniowe odpuszczanie. Tak jak przygotowuję się do roli, fizycznie i psychicznie, tak samo staram się dbać o powrót do codzienności. W filmie czy serialu często chodzi o to, by ukazać mroczną stronę ludzkiej natury i te elementy, z którymi często co dzień się zmagamy: traumy, uzależnienia itd. Film wymaga ukazania tego w przejaskrawionej formie. Jeśli nie chcemy zrobić sobie krzywdy, musimy skorzystać ze sprawdzonych, aktorskich metod. Kiedyś ktoś powiedział mi, że aktorstwo to nie jest sprint, tylko maraton, i trzeba przez cały czas dbać o siebie, o swoje granice. W „dekonstrukcji postaci” kluczowa jest dla mnie rutyna, potrzeba załatwiania prostych spraw w domu i przede wszystkim rodzina.
Rola Mikołaja wydaje się bardzo gęsta, wymagająca. Miałeś momenty kryzysowe?
Kryzys pojawia się w momentach, gdy jednocześnie kumuluje się kilka trudnych czynników. Są takie sytuacje, w których trzeba zmierzyć się z wymagającymi zadaniami – zarówno psychologicznie, jak i fizycznie. Na przykład masz do wykonania trudne sceny, które wymagają dużego zaangażowania emocjonalnego, a jednocześnie jesteś obciążony fizycznie. Do tego dochodzi logistyka, jak przemieszczanie się na duże odległości między planami – jednego dnia jesteś w obwodzie kaliningradzkim, a następnego pod Jelenią Górą. W jednym filmie grasz jedną postać, w drugim zupełnie inną. W takich chwilach najbardziej doceniam czas spędzony przed kamerą. To jest moje miejsce – przestrzeń, w której czuję się pewnie i bezpiecznie, bo od lat robię to, co kocham. Mam wsparcie zespołu i czuję, że jestem na właściwym gruncie.
Kryzysy jednak traktuję jako motywację. W moim odczuciu wynikają one z niedostatecznego przygotowania. To dla mnie sygnał, że muszę jeszcze bardziej się zaangażować – więcej ćwiczyć, czytać, trenować i poświęcać czas na rozwój. Wyzwania te dają mi energię do działania i inspirują, aby w kolejnych rolach dawać z siebie jeszcze więcej i unikać podobnych trudności w przyszłości.
Twoje sceny z Robertem Więckiewiczem są wyjątkowo realistyczne. Jak pracowaliście nad ich wiarygodnością?
Robert to fenomen. Zaczynał w trudniejszych czasach, kiedy pracę w teatrze w Poznaniu łączył z trudnościami finansowymi, a do Warszawy jeździł z trudem. Mamy wiele wspólnych doświadczeń zawodowych, mimo różnicy pokoleń. Praca z nim to przyjemność – to aktor, który zjadł zęby na tym zawodzie.
Wspomniałeś, że wróciłeś po latach do szkoły, jakie to uczucie?
Wspaniałe. Praca naukowa daje mi ogromną przyjemność i satysfakcję. Po latach porządkuję różne sprawy i mam poczucie, że taki moment jest potrzebny – żeby w tym całym pędzie się zatrzymać, uspokoić myśli i poukładać wszystko w głowie!