„Joy” to mocny dramat Netfliksa o zapłodnieniu in vitro, który powinien obejrzeć każdy: „Kobiety muszą mieć kontrolę nad własnymi ciałami”
Wschodząca gwiazda Thomasin McKenzie wspomina transformację, jaką przeszła do roli często pomijanej bohaterki medycznej Jean Purdy.
- Panashe Nyadundu
W następstwie do wyborów w Stanach Zjednoczonych w 2024 r. i reelekcji Donalda Trumpa do Białego Domu niepewność wokół reprodukcyjnych praw kobiet stale rośnie. W Wielkiej Brytanii dopiero we wrześniu wdrożono strefy bezpiecznego dostępu do klinik aborcyjnych w Anglii i Walii, a nadal 49% kobiet w Wielkiej Brytanii napotyka problemy w dostępie do antykoncepcji, jak donosi BPAS. W obliczu rosnącego zagrożenia dotyczącego praw aborcyjnych i wyraźnego regresu w tym temacie na całym świecie, ochrona autonomii ciała wydaje się niezwykle pilna.
Dramat biograficzny "Joy" to poruszająca historia, którą powinien obejrzeć każdy rodzic
Jest to walka aż nazbyt wiarygodnie odzwierciedlona w nowym dramacie biograficznym Netflixa, „Joy”, który śledzi historię pierwszego na świecie dziecka poczętego metodą in vitro - urodzonego zaledwie pięć lat po przełomowym wyroku w sprawie Roe przeciwko Wade i zespołu, który do tego doprowadził. Autorem scenariusza jest znany dramaturg i scenarzysta Jack Thorne, a reżyserem Ben Taylor („Sex Education”).
Tak więc, kiedy Thomasin McKenzie - aktorka znany z ról, które bronią praw kobiet i ważnych historii, takich jak „Zaginione dziewczyny”, „Eileen” i „Consent: The Louise Nicholas Story: - po raz pierwszy usłyszała o projekcie, zgodziła się bez wahania. "Punktem bazowym Joy jest prawo wyboru i to, że kobiety muszą mieć kontrolę nad własnymi ciałami. Chciałam być częścią projektu, który ujawni tę historię" - mówi ELLE UK.
W rozgrywającym się w latach 60. i 70. XX w. filmie McKenzie wciela się w rolę Jean Purdy, pielęgniarki i embriologa, która odegrała kluczową rolę w stworzeniu metody zapłodnienia in vitro, wraz z chirurgiem Patrickiem Steptoe (w tej roli Bill Nighy) i naukowcem Robertem Edwardsem (James Norton). Ich dziesięcioletnie dążenie do zapewnienia kobietom i ich rodzinom nadziei na posiadanie dzieci jest oszałamiające do oglądania na ekranie. Film koncentruje się na żmudnej i ważnej pracy Purdy, która kierowała łączeniem kluczowych elementów, które stworzyły zapłodnienie pozaustrojowe. Przez długi czas była pomijana przez środowisko akademickie i media - większość zasług przypisuje się jej kolegom (którzy na próżno próbowali ją bronić).
Chociaż McKenzie nie jest obce granie wielowymiarowych, ważnych ról, „Joy” jest punktem zwrotnym w jej karierze. Jest to pierwsza ekranowa postać, która jest od niej starsza. To także niechlubnie pomijana historia. Oczywiście aktorka z zadowoleniem przyjął wyzwanie. "Za każdym razem, gdy grasz prawdziwą osobę, spoczywa na tobie duża odpowiedzialność" - mówi. "Chcesz oddać jej sprawiedliwość i szacunek".
Zaangażowanie McKenzie w poczucie autentyczności i ducha jej postaci - która niestety zmarła w 1985 roku - jest widoczne na ekranie. McKenzie powiedziała ELLE UK, że wszystko zaczęło się od szeroko zakrojonych badań, które podjęła na potrzeby roli. "Znalazłam miejsce, w którym Jean mieszkała z matką w Cambridge" - wspomina. Oprócz tego zwiedziła szpital, w którym pracowała Purdy, obserwując embriologów i rozmawiając z zespołem na temat zapłodnienia in vitro i par przechodzących obecnie tę procedurę. McKenzie skupiła się na najdrobniejszych szczegółach, w tym na nauce odwzorowywania pisma Purdy. "Jean dużo pisała w zeszytach, więc pracowałam nad naśladowaniem jej pisma" - mówi. Portretując Jean, McKenzie wnosi do postaci dyskretną, ale potężną siłę, oddając zarówno determinację Purdy, jak i jej współczującą naturę, pomimo przeciwności ze strony prasy i kościoła - Purdy była pobożną katoliczką, odseparowaną od matki i odrzuconą przez jej wspólnotę religijną za to, co uznano za kontrowersyjną wartość. To potężne poświęcenie jest zauważalne w wielowymiarowym występie McKenzie.
Jeśli chodzi o pracę u boku Nortona i Nighy'ego, McKenzie opisuje to doświadczenie jako wzbogacające i pełne dobrej energii. "Bill był nieustannym źródłem radości, zawsze śpiewał i sprawiał, że wszyscy się uśmiechali. James był bardzo zabawny, zawsze podnosił wszystkich na duchu" - mówi. "Naprawdę uwielbiałam pracować z nimi oboma. To było wyjątkowe doświadczenie i cieszę się, że mogłam dzielić z nimi tę podróż".
Od czasu rozpoczęcia produkcji McKenzie przeniosła się do Londynu - trudno o spokojną przystań między wirem filmowania, ale znalazła pocieszenie w drobiazgach. "Ważne jest, aby nie zatracić się w pracy. Na koniec dnia zapalam świeczkę, by zasygnalizować: «Dobra, skończyłaś pracę i teraz czas na odpoczynek i zadbanie o siebie» - mówi. Nieustannie szuka porad i wskazówek u swojej matki.
Teraz McKenzie jest szczęśliwa, że może być domatorką w zaciszu swojego londyńskiego mieszkania, kiedy tego potrzebuje, jednocześnie wychodząc na zewnątrz, aby doświadczyć sztuki i kultury, które Londyn ma do zaoferowania. Pochodząca z Wellington w Nowej Zelandii McKenzie uważa, że tętniąca życiem energia i szybki rytm życia w Londynie są ekscytujące.
W codziennym życiu opiera się na kobiecych przyjaźniach, które pomagają jej zachować równowagę podczas rozwijającej się kariery. "Przyjaźnię się z tą samą grupą ludzi, odkąd skończyłam pięć lat" –mówi, zastanawiając się nad trwałymi więziami, które ją ukształtowały. "Są to przyjaciele, z którymi nie musisz się codziennie kontaktować - mogą minąć tygodnie lub miesiące, ale wiesz, że zawsze będziesz się nawzajem wspierać".
Pomimo jej pewnych występów na ekranie, w życiu osobistym McKenzie często bywała bardziej powściągliwa. "Zawsze byłam dość nieśmiała" - przyznaje. Te bliskie przyjaźnie były potężnym źródłem wsparcia. "To bardzo ważne, by mieć ludzi, którzy cię wspierają" - mówi. Bliscy pomagają jej radzić sobie z wątpliwościami i rozwijać się zarówno osobiście, jak i zawodowo. W miarę jak jej kariera ewoluuje, jasne jest, że nadal mocno trzyma się rzeczy i ludzi, którzy są dla niej najważniejsi, jednocześnie wykorzystując swoją platformę do oddawania głosu ważnym sprawom - jej rola w Joy jest jedną z wielu, a jeszcze więcej przed nią.
Tekst oryginalnie pojawił się na stronie ELLE UK