"Johnny": to nie sakro polo, ale było blisko [recenzja filmu]
"Nie chcę być jak brazylijski wyciskacz łez" mówił ksiądz Jan Kaczkowski. Te słowa przypomniały mi się, kiedy po seansie filmu "Johnny" sama rozmazałam makijaż i już nie założę koszulki "Nie płakałam na Johnnym". Trudno nie przeżyć emocjonalnie spotkania z postacią tego formatu, w jakiejkolwiek formie by nie zostało nam podane. Nawet jeśli jest nią popkulturowy panegiryk, który o księdzu Janie napisał swoim filmem Daniel Jaroszek. Bohater utrudnia tu trochę formalną ocenę filmu, bo z uwagi na absolutną unikalność człowieka, o którym opowiada, czuję, jakbym miała uderzać w też w osobiście dla mnie ważną świętość. Tę z krwi i kości, a nie tę, którą stwarza się wokół np. skarpetki Jana Pawła II. Od relikwii dziś ważniejszy jest żywy pomnik, który ksiądz Jan postawił w ludziach, których spotkał. Jeśli ktoś spotkanie z nim po raz pierwszy zaliczy dopiero za sprawą dwugodzinnego teledyskowego obrazu "Johnny", to też ok. Cel uświęca środki.
"Johnny" - fajerwerki, ale czy petarda?
To nie jest tak, że "Johnny" to film zły, nieadekwatny, niewystarczający. Ale z pewnością biografią księdza Jana Kaczkowskiego nie jest. Jest raczej wycinkiem aury najpiękniejszego po ludzku kapłana współczesnego kościoła katolickiego w Polsce, przynajmniej tego po 2000 roku. Kościoła, który zresztą często Johnny'ego próbował temperować za otwartą głowę, szczere choć głęboko przemyślane wypowiedzi, szybkie działanie i tzw. fejm, który ksiądz wykorzystywał w stu procentach dla sprawy. Sam bez cienia żenady nazywał siebie "onkocelebrytą", kiedy jwłasną chorobę wykorzystał, by spopularyzować działania na rzecz innych chorych. Ecce homo. Dla księdza Kaczkowskiego, z wykształcenia teologa i bioetyka, to człowiek był w centrum zainteresowań. Przyznawał też, że to, co najbardziej buduje jego wiarę, to cielesność Eucharystii, najpotężniejsze chrześcijańskie wtajemniczenie. Tych głębokich prawd i filozofii film Daniela Jaroszka nie dotyka, ale też nie po to "Johnny" został nakręcony. Bliżej mu raczej do okładek książek (swoją drogą książek świetnych i wartościowych) z księdzem Janem, które szybko dostawały naklejkę bestseller i najlepszą ekspozycję w witrynach księgarni. Biblia pauperum? Być może, ale chyba właśnie o to chodziło.
"Johny": żywoty świętych
W "Johnnym" księdza Kaczkowskiego poznajemy w zasadzie pod koniec jego kapłańskiej drogi, która wcześniej była dość kręta. W szkole nie chodził na religię, ale zdarzało mu się pójść na randkę. Gdy już poczuł powołanie, z trudem udało mu się ukończyć seminarium - głównie z uwagi na niepełnosprawność. Jan miał bardzo słaby wzrok, niedowład lewej części ciała, a po drodze przypałętał się do niego nowotwór nerki. Nie został przyjęty do Jezuitów, a jednego z biskupów usłyszał, że będzie karykaturą księdza. A jednak, jak sam mówił, wierzył wtedy w kościół jak w partię. Być może dlatego, że oprócz filozofa drzemał w nim lider, aktywista i organizator. I w tym kostiumie spotykamy księdza Kaczkowskiego w obrazie "Johnny". Właśnie organizuje hospicjum domowe i w praktyce realizuje temat swojego doktoratu, który brzmiał "Godność człowieka umierającego a pomoc osobom w stanie terminalnym – studium teologiczno-moralne". Na ekranie nie widzimy teorii - widzimy czyny. Jan pozyskuje wbrew wszystkim przeciwnościom losu środki na budowę hospicjum, które z auta przeprowadza się do stawianego w mgnieniu oka budynku. W ramach prac społecznych trafia tu Patryk Galewski (wiarygodny w tej roli Piotr Trojan), młody chłopak skazywany wielokrotnie za kradzieże i rozboje. I tak zaczyna się jego wielka przemiana pod wpływem księdza Kaczkowskiego (choć także pod wpływem cierpienia pacjentów hospicjum). Zaskoczeni? W końcu "Johnny'ego" nazwałam już panegirykiem, metamorfoza zagubionego człowieka pod wpływem głównego bohatera wpisuje się w formę.
Tylko, że to nie fikcja. Patryk istnieje naprawdę i dość wiernie Jaroszek odtworzył jego przemianę. Nie reżysera więc wina, że powstał film o cudach. Bo one księdzu Janowi zdarzały się wielokrotnie. Nie do końca udało mu się tylko z samym sobą - pokonał go glejak mózgu, ale jeszcze przed zdążył wydrzeć Panu Bogu więcej czasu niż dawali Janowi lekarze. I zrobił z nich użytek - także medialnie. Wideoklip z tego etapu też pokazuje nam Jaroszek - widzimy sklejkę epizodów takich jak kultowy już udział księdza Kaczkowskiego w programie Tomasza Lisa, czy udział w Przystanku Woodstock. Wszystko z podkładem muzycznym naszpikowanym modnymi nazwiskami (jest tu nawet Dawid Podsiadło), co zamienia "Johnny'ego" w klasyczny film o idolu, niemal gwieździe rocka. Jesus Christ Superstar. Tylko wiecie co? Jan Kaczkowski w prawdziwym życiu właśnie taką rolę w pewnym momencie dostał - także od mediów złaknionych tego typu charyzmatycznego autorytetu. Przyjął ją z pełną świadomością, a odegrał w najpiękniejszej formie, która prosiła się o film biograficzny, mniej fabularny. I jeszcze nie mógł umrzeć zwyczajnie, tylko akurat w Święto Zmartwychwstania. Epickie, prawda?
Dlatego film "Johnny" nie potrzebował już dodatkowej symboliki w postaci słupów światła na odchodzącego korytarzem Jana. I wielu innych ozdobników z całego decorum użytego przez Jaroszka. Cóż, popkultura potrzebuje kolorytu, a tę konwencję reżyser wybrał ewidentnie świadomie (wcześniej ten film miał zrealizować kto inny, także w temacie scenariusza). To, co się nie zmieniło, to obsada - księdza Jana od początku miał zagrać Dawid Ogrodnik. I zrobił to bardzo dobrze, podpierając się genialną charakteryzacją, która sprawiła, że trudno było wyłapać moment, gdy w montażu użyto zdjęć archiwalnych. Sobowtórów księdza Kaczkowskiego życzymy sobie nie tylko na ekranach. Ale to już inna historia. W obliczu kondycji polskiego kościoła, nie tak kolorowa i "świetlista" jak "Johnny" Daniela Jaroszka...