Reklama

Pani nowa książka miała być o miłości i jest o miłości, ale znowu do Japonii.
JOANNA BATOR „Rekin w parku Yoyogi” powstawał kilka lat, podczas mojego ostatniego pobytu w Japonii. Jest to książka o miłości do Japonii i pożegnanie z nią, bo na razie się tam nie wybieram. Teraz będę tęsknić za Japonią z różnych innych miejsc świata.
Jak trafiła Pani do Japonii i co tam odkryła?
Bez Japonii nie byłabym pisarką. Trafiłam tam przez przypadek. Siedziałam akurat w Nowym Jorku i zastanawiałam się nad swoją dalszą drogą. W ciągu jednej nocy złożyłam wniosek o stypendium i znalazłam profesora, który się mną zaopiekował. To był cud, bo tego się w Japonii tak nie robi. Ale się udało. Pojechałam. Wylądowałam na obcej planecie i na początku to był koszmar, ale po kilku tygodniach nagle sobie uświadomiłam: „Rany, ale mi się trafił niesamowity prezent od losu”. Nie wiem, czy znacie taki syndrom wzorowej uczennicy, że trzeba coś robić. Pierwszy raz w życiu w Japonii pozwoliłam życiu po prostu płynąć. I tak się zaczęło pisanie.
Nawiedził Panią duch opowieści?
Właśnie! Pisarzy można podzielić na dwa rodzaje. Jedni układają plan powieści i wiedzą od początku do końca, co się zdarzy. Wydaje mi się to strasznie nudne. Ja należę do drugiego rodzaju. Przyczepiają się jakieś słowa i nigdy nie wiadomo, co będzie jutro, a co dopiero mówić o końcu powieści! Bohaterowie prowadzą, a ja jestem jak medium, przez które płynie opowieść.
Czym jest dla Pani pisanie? Przyjemnością, powołaniem, obserwacją niesamowitości?
Wszystkim naraz. To też sposób na życie i pewien rodzaj przymusu. To głos, który mówi: „Pisz i koniec!”. Do 33. roku życia nie wiedziałam, co dalej robić z życiem. Byłam po doktoracie, miałam ustaloną karierę, w takim momencie rzadko rzuca się wszystko, żeby zostać artystką. Ja to po prostu zrobiłam. Dopiero jak ten głos się pojawił, wiedziałam, że właśnie na to czekałam.
W Pani książkach jest dużo wolności.
Myślę, że to słowo klucz. Znalazłam zawód, który daje wolność. Na przykład nie lubię telewizora. No więc nie chodzę do programów śniadaniowych. Już mam tę wolność, żeby powiedzieć, że nie chodzę i już. Nie muszę.
Wolność to też bieganie. O czym Pani myśli, kiedy Pani biegnie?
Bieganie to dla mnie wolność, siła i ekspresja mocy. To też zaczęło się w Japonii. Nagle moje ciało po prostu chciało biec. To było przeżycie metafizyczne. Teraz zawsze, gdziekolwiek jadę, mam z sobą strój sportowy. Już w wielu dziwnych miejscach biegałam.
Akceptuje Pani Japonię z wszystkimi jej dziwactwami. Nie ma Pani tyle wyrozumiałości, jeśli chodzi o Polskę?
Z Polską jest oczywiście o wiele gorzej. W Japonii łatwiej sobie pozwolić na takie rozumienie bez gniewu, bo to nie jest mój świat. Japonia jest miejscem, gdzie zawsze będę obca. To mi bardzo odpowiada – takie bycie obcą. W Polsce jest mój dom, a własna rodzina zawsze irytuje bardziej.
O co stoczyłyby pojedynek Godzilla ze Smokiem Wawelskim?
(śmiech) Nic mi nie przychodzi błyskotliwego do głowy, ale pytanie jest fantastyczne. Przydałby się fajny, polski potwór. Godzilla jest potężna, a te polskie potwory są słomiane, słabiutkie. Nie budzą strachu.
W Pani książkach kobiety są silne i wyraziste. Z czego to wynika?
Z doświadczenia. Ciągle spotykam silne, wspaniałe kobiety. W życiu nie słyszałam od kobiet takich słów, jakie słyszę od mężczyzn: nie mogę, nie dam rady, boję się. Kobieta musi dać radę. Kobiety są dla mnie ważne. Nie mam za bardzo przekonania do życia rodzinnego, ale cenię przyjaźnie. Tego, co najlepsze, i tego, co najgorsze, właściwie zaznałam od kobiet. Żaden mężczyzna nie mógł zrobić mi tyle złego, co inne kobiety.
Joanna Bator: za mną się jeździ albo na mnie się czeka - Czytaj dalej >>

Reklama

Odbierając Nike, powiedziała Pani, że nie jest łatwo żyć z pisarką, jednak jest już Pani w bardzo długim związku. Tworzy Pani rodzinę. Jaka ona jest?
Wyszłam z domu rodzinnego z modelem bardzo tradycyjnym. Ładna dziewczynka znajdzie ładnego mężczyznę, który będzie troszkę starszy, wyższy i najlepiej, żeby był lekarzem, dentystą albo ginekologiem. Tworzę rodzinę z wyboru, a raczej jakiś rodzaj związku rodzinnego, niekonwencjonalnego. Jesteśmy dość wyjątkowi, bo jesteśmy razem od moich czasów studenckich. Ale nie wszystkie te lata spędziliśmy razem. Ja ciągle gdzieś wyjeżdżam. Za mną się jeździ albo na mnie się czeka. Ale zawsze też wracam. Nikomu nie wychodzi idealne życie. Cud prawdziwy, że ten związek przetrwał.
Jakie są tego tajemnice?
Pewnie takie, że nie można przestać się kochać, tęsknić za sobą. Że ciągle chce się tej osobie opowiedzieć, co się robiło cały dzień. Że chce się razem gotować, spać i trzymać za głowę nocą. Trzeba mieć dużo wspólnych rzeczy, ale też dużo osobnych. Oboje biegamy, jeździmy na rowerze, uwielbiamy gorący klimat. Nie wyobrażam sobie życia z facetem, który chowa się przed słońcem. Takie drobiazgi! Ale mamy też osobne życie. Krzyś jest melomanem. Ma ogromną płytotekę i cały czas słuchawki na uszach. Wykłada na Uniwersytecie Wrocławskim i część czasu spędza tam. To jest ciągle związek na dwa domy. Ale plany nadal są wspólne. No i bez problemu mogę jechać na Sri Lankę z fotografem. To jest też dla mnie ważne. Zaufanie i rodzaj otwartości.
Wszędzie ta wolność.
Bez wolności nie ma miłości. Lubię ludzi. Nie jestem aż tak samotnicza, jak można by przypuszczać. Jestem powiązana z ludźmi, ale w sposób nieklaustrofobiczny.
Wyjazd na Sri Lankę ma związek z nową książką?
Do książki o miłości, którą teraz piszę, robimy z moim wydawcą coś niesamowitego. Coś, czego wcześniej nie robiono. Teaser. Kiedy chodziłam wokół tej książki, prześladowały mnie słowa: „Znikła bez śladu”. Miałam w głowie tylko to, ale nie bardzo mogłam pisać. Grzebałam w internecie, wygooglowywałam „znikła bez śladu”. Miliony kobiet znikły, ale tylko jedna historia przykuła mój wzrok. Sandra Valentine znikła na Sri Lance. Piękna blondynka z Manhattanu pojechała tam w 1989 roku i przepadła. W kwietniu lecimy na Sri Lankę z fotografem Adamem Golcem w poszukiwaniu Sandry Valentine. To nie jest oczywiście projekt detektywistyczny. Raczej podróż tropem własnej fantazji. Ja będę pisać o kobiecie, która znikła bez śladu, Adam ma gorzej, bo musi ją sfotografować. I ta książka, „Wyspa łza”, zapowie moją nową powieść.
Zmienia się życie po Nike? Łatwo jest pisać po otrzymaniu nagrody?
Z Nike jest strasznie dużo zamieszania! To jest taki rytuał przejścia – odhaczony. Potem wkradła się melancholia. Myślałam, że będę czuła euforię, a poczułam, że po prostu mam to z głowy.
A skąd Pani wzięła sukienkę na galę?
Z second-handu w Berlinie. Obiecałam sobie, że w tej samej kiecce pójdę po Nobla.
Rozmawiały Zofia Karaszewska i Sylwia Stano z Bibliocreatio.pl

Reklama
Reklama
Reklama