Reklama

Niewiele filmów radzi sobie z punkiem. Być może to kwestia rodowodu gatunku? Przecież punk to nieokrzesany bunt wyrosły ze złości i zawodu dekadą poprzedzającą – a więc słodkimi latami 60. z dominującą narracją „kochaj się, zamiast wojować”, a „jeśli wybierasz się do San Francisco, upewnij się, że wpiąłeś kwiaty we włosy”. Wkładanie kwiatów w kolby karabinów dało taki skutek, że wojna w Wietnamie się nie skończyła, ruch hipisowski po morderstwach rodziny Mansona i tragicznym w skutkach festiwalu Altamont skończył się gruchnięciem, a młodzież była coraz bardziej sfrustrowana tym, że przegrała – to w Stanach. W Europie natomiast młodzież traciła perspektywę godnego życia. Wielka Brytania odczuła to boleśnie. W połowie lat 70. stopa bezrobocia była monstrualna, inflacja szalała, a młodzież, szczególnie z rodzin robotniczych, dostała konkretny komunikat: nie ma tu dla was miejsca. Nastroje były minorowe i całkiem niebezpieczne, co w biznes postanowił przekuć Malcolm McLaren, partner Vivienne Westwood, zawiadując grupą odwiedzających punkowy butik projektantki, nieznośnych chłopaków. Nazywali się Sex Pistols, klęli na wizji (co w brytyjskiej telewizji lat 70. było szokiem niesłychanym). Gitarzysta grupy, Steve Jones, opisał swoje wspomnienia z tego czasu w książce „Lonely Boy. The story of Sex Pistols”, na której podstawie powstał całkiem udany serial „Pistol” w reż. Danny’ego Boyle’a, twórcy takich hitów, jak „Trainspotting” czy „28 dni później”. Pomógł wrodzony dar do pokazywania brudnej rzeczywistości na ekranie.

Reklama

Ale dobrych filmów o punku jest niewiele. Owszem, „Sid i Nancy” (1986 r.) z Garym Oldmanem i Chloe Webb nadal robi wrażenie. Jednak to odrobinę za mało. Pewnie dlatego, że punkowe szaleństwo trudno odtworzyć.

Polska scena punkowa, podobnie jak w innych państwach, powstała w wyniku okrutnej frustracji młodzieży. Lech Janerka pierwszy utwór punkowy napisał w wojsku, po tym, gdy przeczytał o grupie Sex Pistols. Na przełomie lat 70. i 80. powstawały takie grupy, jak Deadlock, Siekiera, Brygada Kryzys, Dezerter, Izrael czy KSU właśnie. Historia tej ostatniej stała się bazą filmu w reż. Wiesława Palucha „Idź pod prąd”. Liczyłam na wizualizowanie tej muzyki, charakteryzującej się bardzo krótkimi, rytmicznymi utworami z agresywnym tekstem. Rytmika i agresja – to miałam w głowie idąc na pokaz. Ale od pierwszej sceny było przewidywalnie, nudno i bardzo powoli.

Przenosimy się w czasie do lat 70. XX wieku, do Ustrzyk Dolnych. Głęboki komunizm, choć szerzą się wśród młodzieży niepokoje. I właśnie w tej niewielkiej mieścinie kilku kolegów zafascynowanych muzyką Sex Pistols postanawia założyć zespół. Punkowy. Zachowują się więc tak, jakby przechadzali się ulicami Londynu, próbują wyglądać jak idole. Archiwalne fotografie z Jarocina to festiwal mody pomysłowej, kolorowej, konfrontacyjnej, ale przez to fascynującej. W filmie widzę jedynie tanie imitacje. Niestety kostiumy, za które odpowiedzialna jest Kaja Rogacz, zawodzą. Nie ma w nich prawdy, nie ma pazura, brakuje pomysłu i polotu. A szkoda – punk to wdzięczny temat, w modzie ukochany przez topowych projektantów, którzy często do niego wracają. Albo, jak Vivienne Westwood, nigdy z niego nie rezygnują.

Nie pomaga charakteryzacja (Cezary Kostrzewski). Jest zbyt czysto, zbyt sterylnie. A główny bohater, Siczka grany przez Ignacego Lissa, nawet po skopaniu przez milicję podnosi się czyściutki i schludny. No właśnie – Lissowi przyglądam się od dłuższego czasu. Jest w nim potencjał, coś ciekawego, nieoczywistego. Niestety w „Idź pod prąd” jest zupełnie przezroczysty. Ale jak by się nie starał, trudno uratować ten obraz. Od dialogów, przez scenariusz, po zdjęcia.

Po wyjściu z sali kinowej długo zastanawiałam się co właściwie mi zaprezentowano? Cztery urywki wspomnień muzyka? Towarzyszą mu kompani Tomkas (akurat interesujący i „jakiś” Bartłomiej Deklewa) czy Bohun (dobry Maciej Piotrowski). Są też dziewczyny (Zuzanna Galewicz jako Iga i Wiktoria Kruczyńska w roli Iwonki), ale tu historie są urywane, anemiczne, nieprowadzące do żadnych konkluzji. Marionetkowe – niestety, bo wątek choć jednej z nich warto było pociągnąć, żeby „Idź pod prąd” miało jakąkolwiek linię narracyjną.

A może miałam zobaczyć próbę postawienia pomnika muzykowi, który rzeczywiście na wielkie uznanie zasłużył? Wciąż nie wiem.

Wszystkiego jest tu za dużo – miłość, jednostka przeciw autorytarnej władzy, droga wewnętrzna – przez co film nie angażuje widza, nie zachęca do refleksji.

Nie wiem, czy ma tu znaczenie obecność na planie prawdziwego Siczki, który pojawia się też na ekranie? Być może. Choć również Steve Jones stał obok Boyle’a, gdy ten nagrywał „Pistol”. W wywiadzie, który jeszcze przed premierą serialu przeprowadzałam z gitarzystą Sex Pistols, Jones powiedział mi, że „punk is dead”, aby potem dodać: „Nie cierpię oglądać starych dziadów grających rock’n’rolla. Wyglądają niedorzecznie. Nie rozumiem, po co pchają się na scenę”. Niestety, film „Idź pod prąd” jest właśnie tym „starym dziadem”. A zamiast pod prąd idzie tylko i wyłącznie z prądem.

Reklama

Tylko Siczki i KSU żal…

Reklama
Reklama
Reklama