ELLE KLASYKA GATUNKU: "Nie powiem ci, że świadomie idę pod prąd, bo to byłaby poza, coś nienaturalnego". Rozmowa z Mikołajem Woźniakiem, pianistą, zwycięzcą cyklu
Gdy pytam go o fortepian, odpowiada, że najważniejsza jest znajomość sztuki, kontekstów, języków. Wtedy rodzą się ciekawsze interpretacje, a tylko o takie mu chodzi. Stawia sobie poprzeczkę wysoko. Jak najwyżej. Wielki talent. Mikołaj Woźniak. Rocznik 2003. Zielonogórzanin studiujący w szwajcarskiej Musik-Akademie Basel w klasie prof. Claudio Martineza Mahnera. I zwycięzca cyklu ELLE Klasyka Gatunku.
- Maja Chitro
Mógł zostać gitarzystą, ale repertuar zdecydował, że skupił się na fortepianie. Grał koncerty z największymi orkiestrami już w wieku kilkunastu lat. Wychodził na sceny m.in. Carnegie Hall, Wielkiej Sali Opery Kairskiej czy Europejskiego Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego w Lusławicach. W 2020 roku otrzymał stypendium Morningside Music Bridge, programu organizowanego przez New England Conservatory w Bostonie, a trzy lata później został wybrany jako jeden z dwunastu pianistów z całego świata do udziału w mistrzowskich kursach Oxford Piano Festival.
Współtworzy arcyciekawy duet kameralny na fortepian i wiolonczelę z Michałem Balasem, którego gościliśmy na łamach ELLE kilka miesięcy temu.
Mikołaj Woźniak, mimo skończonych dopiero 21 lat, jest ponadprzeciętnie świadomym artystą, bez strachu wsłuchującym się w swoją muzyczną intuicję i wybierającym niekonwencjonalne ścieżki rozwoju. M.in. to sprawiło, że redakcja ELLE postanowiła przyznać mu tytuł KLASYKA GATUNKU.
Jak podkreśla redaktor naczelna, Marta Tabiś-Szymanek: „Ujął nas wysoką świadomością medialną. Rozmowa i odpowiedni kontakt z dziennikarzami to dziś jeden z warunków przebicia się ze swoją sztuką w świecie, który atakuje nas każdego dnia tysiącem bodźców. Mikołaj potrafi przedrzeć się przez tę gęstwinę treści ze swoją wrażliwością i talentem”.
Czym jest dla Woźniaka muzyka? Co robi, gdy potrzebuje ciszy? Dlaczego „showmaństwo” go nuży? O tym opowiada w naszej rozmowie.
Potrafisz odpoczywać?
Nie mam wakacji bez fortepianu. Choć jest to moment, w którym mogę poświęcić więcej uwagi sprawom niemuzycznym. Ale dzień musi być zintegrowany z ćwiczeniem. Gdy np. wracam do domu, do Zielonej Góry, mogę się zobaczyć z rodziną, znajomymi i pobyć przez jakiś czas w jednym miejscu. Wakacje to dla mnie brak podróży, wyjazdów. Lotniska i czekanie na samolot kojarzą się zawsze z pracą. Odpoczywam więc „lokalnie”, a od niedawna szczególnie dobrze w moim rodzinnym mieście.
Nadal nie odpowiedziałeś na pytanie…
Bo ja się tego cały czas uczę. Zawsze pojawiają się myśli, że coś powinienem w tym momencie zrobić. Że jakbym usiadł do fortepianu… Muszę sobie z tym radzić. Wytłumaczyć sobie, że czas bez instrumentu też jest ważny, a niejednokrotnie ważniejszy od przesiadywania przy nim.
Ale skoro rozmyślasz o instrumencie, to zupełnie nie odpoczywasz. Pracoholizm? Czy może codzienność muzyka?
To chyba nie jest kwestia samego instrumentu, co obsesyjnej chęci jego opanowania. Część osób z tego wyrasta, bo przychodzi moment, gdy dochodzi się do wniosku, że są rzeczy bardziej interesujące w muzyce. Oczywiście ta codzienna, żmudna praca nad techniką, odpowiednią motoryką palców, graniem czysto, jest niezwykle istotna. Ale mnie ciekawi teraz to, czego o muzyce nie wiem.
Czyli?
Gdy otwieram nowy utwór, nie mam pojęcia, co może się wydarzyć. Perspektywa tego, że za parę miesięcy mógłbym go wykonywać z podobną niepewnością, jest nie do pomyślenia. Dlatego nie pozwolę sobie na wrócenie do niego za jakiś czas. Kusi mnie, by sprawdzić, z czym się mierzę, co mogę zrobić, czy w ogóle ten utwór rozumiem. Podczas pracy nad utworem trudno powiedzieć, że jest się czegoś pewnym od początku. W tę pewność wrasta się z czasem. Przynajmniej w moim wypadku. Jeśli są osoby, które nawet nie patrzą w nuty i czują się pewne od razu, mają wielką wizję, to zazdroszczę. Ja potrzebuję czasu. Stąd niepewność, która powoduje, że nie mogę całkowicie muzyki odstawić. Z drugiej stronny, najgorszą rzeczą, jaka może przydarzyć się artyście, to rutyna i powtarzalność. Niezależnie od tego, czy gramy dla osłuchanej publiczności na ogromnym festiwalu czy publiczności podczas małego, lokalnego występu, która słyszy muzykę klasyczną po raz pierwszy czy drugi w życiu, żadna z nich nie zasługuje na rutynowe traktowanie. Bo rutyna z założenia dyskwalifikuje jakąkolwiek twórczość.
A co ci robi ta niepewność, o której mówisz? Paraliżuje czy napędza?
Przede wszystkim pobudza moją ciekawość. Jestem ciekawy tego, co stanie się w momencie, w którym rozpocznę pracę. I ta ciekawość mnie przy muzyce trzyma. Często odbijam mocno od powszechnie akceptowanego programu dla pianistów. Próbuję integrować rzeczy, które rzadko grano. I są to rzeczy, które generują we mnie ciekawość. Trudno stanąć mi do wyścigu z dziełami, które uważam na starcie granymi w tak przekonujący sposób przez wielu genialnych artystów, których szanuję i uważam za moich idoli i autorytety. Chodzi o to, że czuję, że w niektórych utworach mam niewiele do powiedzenia. I za takie nie chcę się zabierać.
Jakie to utwory?
Nie wiem, ile dróg w Polsce sobie właśnie przekreślam, ale mało gram Chopina. Prawie w ogóle. Ostatni raz zdarzyło mi się to chyba na recitalu dyplomowym w szkole muzycznej II stopnia. Była to Fantazja f-moll op. 49. Jednak od momentu wyjazdu do Bazylei praktycznie Chopina nie ruszyłem. Nie chodzi o to, że nie lubię tych kompozycji słuchać. Wychowałem się w kulturze, w której chopinowska twórczość towarzyszy mi od 17 lat, a mam ich 21. I to bez przerwy. Skupienie na Konkursie Chopinowskim, na nagraniach legend fortepianu… Najbardziej szanowani polscy pianiści to chopiniści właśnie. A ja, obserwując siebie, nie wiem, czy chcę brać się za utwory, których interpretacje znam i które uważam za wyjątkowo dobre. Poza tym mam świadomość, jak szeroki jest repertuar pianistyczny. Nawet jeśli będę żył 80, 90 czy 100 lat, nie zagram wszystkiego. Można się zamknąć na jedną epokę i w jej ramach realizować się przez 60 lat swojej kariery. Niewykluczone jednak, że kiedyś do Chopina wrócę.
A jednak…
Zakładam, że im dłużej będę siedział za granicą, to polski sentyment do mnie wróci. Choć i tak spełniam się w tej swojej polskości, gram kompozycje Karola Szymanowskiego. W ramach jego twórczości mam bardzo dużo do powiedzenia.
Co to znaczy?
Wróćmy więc do tematu ciekawości. Zdarzają się utwory, z którymi stykam się po raz pierwszy i są tak interesujące, że nie chcę ich dalej słuchać, tylko otworzyć nuty i zobaczyć, co się w nich dzieje. Nie chodzi o pójście w zupełną niszę. To raczej kwestia tego, z którym utworem „zaskoczy”. Czasami „przestrzelam”, ale wtedy myślę, że do tych rzeczy kiedyś wrócę. Cały czas się rozwijam, widzę jak zmienia się moje postrzeganie na przestrzeni roku, dwóch, a czterech lat to już w ogóle.
Skończyłeś 21 lat, masz do tego prawo.
No tak, rozwijanie się jako artysta jest super.
Powiedziałeś, że w twoich poszukiwaniach nie chodzi wyłącznie o niszowe utwory, ale
przecież o nie również. Występujecie z Michałem Balasem jako duet i bierzecie na warsztat repertuar dość „nietypowy”. Może to też rodzaj młodzieńczego buntu? Prezentujecie się dość nonszalancko, niczym bohaterowie francuskiej nowej fali. Macie jakąś tajemnicę, którą słuchaczowi trudno rozwiązać i to jest ciekawe.
Nie powiem ci, że świadomie idę pod prąd, bo to byłaby poza, coś nienaturalnego. Sukces naszego duetu zawodowo, ale też fakt, że ze sobą tak intensywnie współpracujemy, chodzimy do jednej szkoły, żyjemy w tym samym mieście i funkcjonujemy we względnym zdrowiu i przyjaźni, to wynik tego, że mocno oddzielamy go od naszych innych projektów. Jesteśmy z Michałem różni pod wieloma względami – podejścia do muzyki, czy osobowościowym. Udało nam się to jednak zgrać, więc dobrze funkcjonujemy razem. Dodatkowo mamy wielki luksus, bo do grania mniej znanych utworów zachęcani jesteśmy przez naszych pedagogów. Mimo że w perspektywie konkursowej, albo robienia wyświetleń na YouTubie, nie są najlepszą decyzją. Trudno byłoby więc z tego komfortu nie skorzystać.
Nie wywyższamy się nad tych, którzy wybierają bardziej konwencjonalną drogę. Po prostu mamy luksus, który sprawia, że spełniamy się jako zespół. Dlatego nasze propozycje odbiegają od mainstreamu. Ale to nie jest rzecz intencjonalna, nagięta.
A co z inspiracjami spoza muzyki klasycznej? Jak się realizujesz odstawiając fortepian?
Mam znajomych z różnych środowisk artystycznych. Dzięki temu mogę wsiąknąć w inny świat ekspresji artystycznej. Od zawsze miałem też potężne ciągoty do literatury, co zaszczepili we mnie rodzice. Prawdopodobnie nauczyłem się tyle samo z książek, co z nagrań. Poza tym, gdy jako dziecko wylądowałem w szkole w Krakowie na Basztowej 9 – w centrum, pochłonęły mnie tamtejsze teatry i kina studyjne. Kontynuowałem wtedy edukację w Zielonej Górze, a w Krakowie uczyłem się w szkole popołudniowej, robiłem wszystko, by mieć możliwość pójścia na jakąś spektakl lub film. Zazwyczaj sam, bo jeśli idzie się z kimś, to inaczej chłonie się sztukę, pewne rzeczy można przeoczyć. Lubię galerie sztuki, do nich chadzam w różnych miejscach świata, w których się akurat znajduję. Wszyscy ludzie, których podziwiam, jak choćby Kirill Gerstein – jeden z najlepszych pianistów, jakich znam i z którymi miałem okazję pracować, mają naprawdę rozległe horyzonty. Mówią biegle w co najmniej paru językach. Jeśli mówisz po niemiecku, masz łatwiejsze „dojście” do Beethovena, jeśli po francusku to do Debussy’ego czy Ravela. Inaczej się pracuje, jeśli znasz epoki, sztukę, malarstwo, relacje między twórcami, jak np. współpraca Strawińskiego i Picassa w momencie, w którym malarz tworzył scenografie i kostiumy do jego baletów. Ma się wiele punktów odniesienia, które stają się tak interesujące, że interpretacja, nawet nieświadomie, tworzy się sama. Najgorzej to interpretować wyłącznie przez pryzmat siebie. Bywają artyści, nawet ci wielcy, którzy pozostawiają w ten sposób jakąś pustkę, nie budują żadnego świata, poza swoim osobistym. To może być piękne, ale nie o to chodzi. Bo to tak, jakby pójść na „Makbeta” i widzieć tylko aktora zamiast bohatera.
Ale do aktorstwa ci blisko – jako pianista interpretujesz czyjś tekst.
To prawda. Tym bardziej mam problem, kiedy idę na koncert i widzę wykonawcę, a nie dzieło. Powinno być odwrotnie. Na pierwszym miejscu zawsze musi być muzyka.
Na jakie koncerty, oprócz klasycznych, zabierali cię rodzice?
Z rodzicami nie byłem na wielu koncertach nieklasycznych, choć nie pochodzę z rodziny artystycznej, muzycznej. Można powiedzieć, że jestem „wybrykiem natury”. Więc gdy pojawił się temat szkoły muzycznej, tato zaczął mnie zabierać do filharmonii w Zielonej Górze, a potem jeździliśmy do kolejnych miast. Był jednak w moim życiu okres, kiedy chciałem spróbować wielu rzeczy – bywałem na koncertach jazzowych, festiwalach rapowych, eksperymentalnych performancach. Zauważyłem wtedy, że na każdym z tych wydarzeń zaangażowanie publiczności i jej wpływ na przebieg koncertu był nieporównywalnie większy niż na wydarzeniach muzyki klasycznej. Łamałem sobie głowę, jak więc powinienem traktować publiczność jako pianista? Jedna z taktyk to „zamknięcie się” – skupienie wyłącznie na sobie i wykonywanej muzyce. Druga to bycie showmanem klasyki – a tego nie trawię. Te wszystkie doświadczenia sprawiły jednak, że mogłem szukać siebie – gdzieś pomiędzy, poza, z różnych stron.
I jakie wnioski?
No chyba nie doszedłem do żadnych konkretnych. Wciąż się to tworzy.
Gdy zacząłeś mówić o showmanach, natychmiast pomyślałam o genialnym skrzypku Nigelu Kennedym i mam wrażenie, że on wybronił swój punkowy charakter na klasycznej scenie.
Bo to kwestia osobowości. Cały on, nikogo na scenie nie udaje, jest urodzonym showmanem. Mi chodzi bardziej o sytuacje, kiedy artysta nagle zmienia trajektorię ze względu na własną próżność lub pod naciskiem wytwórni czy managera. Łapię się wtedy za głowę. Z drugiej strony to się dobrze sprzedaje. Zwraca się uwagę na garnitury, sukces, mówi o „złotych dzieciach”. Tak działa showbiznes. Wiem o czym mówię, bo jako mały chłopiec miałem już szanse pokazywać się w tzw. „wielkim świecie”. Można się w tym zatracić i wiele osób z tego już nie wychodzi. Bycie nazywanym „złotym dzieckiem” i traktowanym w ten sposób jest trudne do udźwignięcia. Ciężko po czymś takim wrócić do siebie. Gdybym poszedł taką drogą byłbym nieszczęśliwy i nie miał drogi powrotu do grania tego, co mnie interesuje.
A jak ty traktujesz swój instrument? Czym jest dla ciebie fortepian?
To dla mnie narzędzie, za pomocą którego próbuję dotrzeć do muzyki. I czasami w ogóle się nie dogadujemy. My, pianiści, jesteśmy w o tyle wyjątkowej sytuacji, że nie dźwigamy naszego instrumentu na plecach. Przywiązanie więc też jest inne. Nie jestem w stanie zbudować jakiejś potężnej relacji z fortepianem, bo instrumenty często zmieniam. Za każdym razem, na każdym koncercie, siadam do nowego instrumentu i muszę się z nim tak dogadać, żebyśmy byli w stanie współpracować.
I dopasowujesz siebie do fortepianu czy fortepian do siebie?
Najczęściej spotykamy się w połowie drogi. Są rzeczy, których ja nie jestem w stanie zmienić w sobie, albo maszyna ma problem.
Mówisz o fortepianie maszyna?
No nie nadaję im imion. Ilość kubków po kawie, które zostały na moim własnym fortepianie jest przerażająca…
Nie jest to profanacja?
No jest, tak. Uśmiecham się, gdy „cywile”, nie muzycy, podchodzą do instrumentu z dużą uwagą, wielkim szacunkiem. Ja za to gdy do niego siadam, opieram plecak o nogę, kładę iPada, rzucam ładowarkę, portfel. Traktuję go trochę jak biurko, tak bardzo obyłem się już z tymi instrumentami. Oczywiście, jeśli nie należą do mnie, nie stawiam na nich kubków z kawą! Siedzę teraz w sali z takim fortepianem, że nie ośmieliłbym się na nim postawić niczego.
A dlaczego w ogóle fortepian, a nie gitara?
Chodziło o repertuar.
Naprawdę?
Tak.
Nauczyciele nie walczyli, żeby cię jednak przekonać do gitary?
No oczywiście, że tak. Ale wiedziałem, których płyt słucham.
Płyt – kim więc byli twoi idole? I kim są dzisiaj?
Jestem osobą, która zaczynała od słuchania płyt zamykanych w pudełkach. I nie miałem dostępu, tak jak mam teraz w telefonie, do 110 interpretacji tego samego utworu. Miałem za to ogromne wsparcie ze strony rodziców, którzy zapełnili całą moją szafę płytami z legendarnym znaczkiem Deutsche Grammophon. Słuchałem ich cały czas nie dlatego, że uwielbiałem jakiegoś wykonawcę, tylko dlatego, że miałem nagrania danego utworu, który mnie interesował. Pozostanie przy fortepianie pozwalało mi te utwory zagrać. Moi aktualni idole to m.in . Piotr Anderszewski, Kirill Gerstein, a z legend Radu Lupu.
Dobra ekipa.
No, dobra.
Mikołaj, a co robisz, gdy jesteś zmęczony muzyką?
Przestaję jej słuchać.
Jak długo może to trwać?
Zazwyczaj bardzo krótko, bo jeśli jestem zmęczony muzyką klasyczną, to słucham
innej. I na odwrót.
A co, jeśli każdy dźwięk ci przeszkadza?
To się nie zdarza. I zawsze staje się punktem spornym podczas wieczornych powrotów do mojego rodzinnego domu z lotniska w Berlinie, z którego odbiera mnie tata. On chce chwili ciszy, a ja ciszy nie uznaję.
No i jak się dogadujecie? Kto stawia na swoim?
Zazwyczaj tata. To on prowadzi.
1 z 1
Mikołaj Woźniak