"Chleb i sól": film, który jest emocją [recenzja]
Damian Kocur wrócił z Wenecji z nagrodą za swój długometrażowy debiut. Nic dziwnego. Takie filmy chłonie się całym sobą.
- Maja Chitro
To była głośna historia. Kilka lat temu w Ełku obcokrajowiec, kucharz w jednym z barów z kebabem, zabił Polaka. Wywołało to rasistowskie zamieszki. W „Chlebie i soli” słyszymy echo tych wydarzeń. Ale nie o tym jest film. I przede wszystkim nie jest to film dokumentalny.
Reżyser Damian Kocur powoli, ale stanowczo, w ciszy przerywanej muzyką klasyczną Chopina i Szymanowskiego, rysuje krajobraz Polski niby małomiasteczkowej, ale wcale nie. A w tym krajobrazie kiełkujące ziarna przemocy. Niezależnie od tego, czy życie to pasmo beznadziei, czy kariery i kolejnych sukcesów. Być może zło tkwi w każdym z nas? Pytanie, jak na przemoc – gdy już się wydarzy, zareagujemy?
Odwrócimy wzrok? Czy się z nią zmierzymy?
Tam, w domu
Do niewielkiego miasteczka na przerwę wakacyjną, tuż przed wyjazdem na stypendium do Düsseldorfu, przyjeżdża Tymek, pianista. Na przystanku czeka na niego Jacek, młodszy brat. Nie dostał się na akademię muzyczną, więc trochę jakby rzucił pianino. Przynajmniej na jakiś czas, choć wie, że przerwa w treningach to błąd. „Nie nastroiłem”, mówi Tymkowi. Chłopcy wychowywali się bez ojca, matka całe życie ciężko pracowała. Dzieciństwa wesołego też nie mieli, bo od 6 roku zaczęli intensywną naukę gry na instrumencie, co wykluczało beztroskie bieganie po osiedlu z kolegami.
W miasteczku, jak w miasteczku. Nic specjalnego. Tylko nowy bar z kebabem ostatnio otworzyli. Tam chodzi całe towarzystwo, do którego należy Jacek. A od którego z dala, od przeprowadzki do Warszawy, trzyma się Tymek. Chłopaki bez perspektyw, lubią zjeść kebsa, rzucić rasistowskim żarcikiem, czasami pogonić jakiegoś „Ahmeda”, wdać się w bójkę z byle kim. Jeden wyjeżdża niedługo do Norwegii. Zarobić. Bez ojca ciężko, choć ten pił do śmierci. Są też w grupie dziewczyny. Śmieją się z podobnych żartów. Nie są delikatniejsze, mają twardą skórę. Życie je tego nauczyło.
Tymek tu nie pasuje. Tak mu się wydaje. Choć zdarza się o tym zapomnieć. Gdy kolega wyzwie kucharza w kebabie, bo za „wolno lepi”, owszem, ryknie ze śmiechu. Albo kiedy da za duża sosu. O wszystko można się wkurzyć. Oto Polska. Nasze kompleksy. Strachy. Przez lata wkładane do głowy przekonanie, że Polska dla Polaków. Że imigranci kradną nam fuchę, stąd bieda w narodzie. Że trzeba chronić kraj przed „pierwotniakami i pasożytami”, które w „organizmach uchodźców” znalazł prezes pewnej partii. Pewne niebezpieczne klisze tak bardzo wżynają się w język, że w nim zostają, ugruntowują się i owijają wokół swoich ofiar jak wąż dusiciel. Kocur wszystkie je wyciąga, rozwiesza, każe na nie patrzeć. I robimy to. Trochę oczami Tymka – bo współodczuwamy. Trochę własnymi – bo film skonstruowany jest tak, żebyśmy stali się bliskimi podglądaczami. I wszystko jest ok. Aż do momentu tragedii.
Cisza, czarny kwadrat i muzyka klasyczna
Na co jednak patrzymy? Co nami wstrząsa? Przecież jest w tej opowieści pewien spokój, a mimo to napięcie rośnie (tu kwestia świetnych zdjęć Tomasza Woźniczki i montażu Alana Zejera).
Poza tym silną stroną są dialogi, które wychodzą z bohaterów. Czasem to sytuacje kreowane, innym razem wywiązujące się naturalnie. Zdarza się, że są niewyraźne, zabrudzone, że trudno zrozumieć, co mówią bohaterowie „Chleba i soli”, ale to zabieg celowy. Oddaje prawdę środowiska, naturalność. Innym razem jest cisza.
Muzyka nie jest tłem. Jest pełnoprawnym bohaterem pod postacią Szymanowskiego. Lub Chopina. Najczęściej jego nokturnów. Te staną się w opowieści znaczące. Rozpoczną sekwencję dramatycznych zdarzeń, nakierują na finał. I ten finał zamkną. Zupełnie jak we wspomnianym przez Tymka w filmie zdarzeniu z życia chorwackiego pianisty Ivo Pogorelića, który po śmierci żony (zmarła, gdy akurat był w trasie koncertowej) wyszedł na scenę, kazał przygasić światła i zagrał w ciemności nokturny. Tymek odtwarza wspomniany moment w ostatniej scenie filmu, zagranej w wielkiej sali koncertowej NOSPR w Katowicach.
Tymoteusz Bies zna tę historię dobrze. Jest zawodowym pianistą. Podobnie jak jego filmowy brat – Jacek Bies, który bratem jest też w życiu. Muzycy zupełnie inaczej odczuwają, przyjmują i przekazują emocje. W Tymoteuszu i Jacku widać nie tylko emocjonalną wrażliwość, ale i mądrość. Widzi się w ich oczach, twarzach, że mamy przed sobą ludzi, którzy na co dzień obcują z muzyką. Nie tylko klasyczną, bo młodzi mężczyźni zajmują się również produkcją i rapem.
Ale nawet w muzyce jest przemoc. Literalnie – w osiedlowych nawijkach i freestyle’u. Albo w scenie z małym chłopcem, który trenuje od dwóch lat. Przez chwilę pilnuje go Tymek, zachęcający dziecko do zagrania partii na pianinie. Niestety, jest dla chłopczyka tak ostry, że ten zaczyna płakać. To jedna z najoszczędniejszych w środki i najbardziej emocjonalnych scen „Chleba i soli”. Tymek, ten, który wyrwał się z syfu codzienności i gardzi małomiasteczkowym mindsetem lokalnych oprawców, powtarza ich wzorce. Skutecznie. Bo słabszy (nawet od słabego) zawsze oberwie.
Wzór
Ten film jest emocją. Jest pięknem. Jest brutalnością. Jest przemocą. Jest trudem, choć nie szaro-burym. Kocur zostawia nam kolor, czasem koloryt. Oddaje opowieść w ręce naturszczyków, skrzętnie jednocześnie broniąc granic, w ramach których mogą się poruszać. A jednak z szacunkiem do każdego bohatera. Podczas seansu przychodzi mi do głowy słynny manifest Dogma 95, którego główną zasadą było zdanie: „Kino to człowiek wobec samego siebie, a nie tylko aktor przed kamerą”. Tego człowieka reżyser wystawia niemal na tacy. Przeglądamy się w nim. Potem w zdarzeniach. Wsłuchujemy w głos i dźwięki. Mówią o nas o wiele więcej, niż nam się wydaje. W końcu zamieramy w silnym wzruszeniu.
To kino śmiałe, na jakie czekałam. To kino, na jakie wszyscy czekaliśmy.