Reklama

Listopadowy weekend nie zaskoczył, był bury i chłodny. Ale za murami toruńskiego Starego Miasta szarości wyglądają baśniowo. Poza tym zaczął się Międzynarodowy Festiwal Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych EnergaCAMERIMAGE, więc czuć w powietrzu artystyczne podniecenie wymieszane z zapachem pierników. Kupuję mocną kawę, proszę na wynos i idę w kierunku lobby hotelu w pobliżu Wisły, w którym za chwilę porozmawiam z Cate Blanchett.

Reklama

Wchodzę do pomieszczenia czarnego jak ta kawa. Palą się tylko dwie lampy, za to filmowe. Podoba mi się. Cate Blanchett, przewodnicząca jury w Konkursie Głównym tegorocznej edycji festiwalu, w szarym garniturze, wita się serdecznie, a ja wręczam jej „Cesarza” Ryszarda Kapuścińskiego. Zaskoczona pyta o polską literaturę. Ale do tego wrócimy na koniec. Wcześniej chcę poznać jej stosunek do aktorstwa, pozycji kobiet w kinie i poszukiwania prawdy i fikcji w filmie.

Kino to prawda czy fikcja? A może jedno i drugie?
CATE BLANCHETT: Myślę, że nieustannie ufikcyjniamy rzeczywistość, ale też próbujemy odnaleźć rzeczywistość w fikcji. A tak naprawdę są one z sobą sprzężone. Rzeczywistość opowiada o prawdzie w specyficzny sposób – w końcu ta rodzi się z wielu perspektyw. Istnieje między marzeniem a aspiracją. Między fikcją a snem. Ja funkcjonuję w rzeczywistej przestrzeni, a kiedy mam okazję i przywilej trafić do świata fikcji, korzystam z mojego prawdziwego doświadczenia. Więc fikcja i prawda są niczym pajęcza sieć, a to solidna konstrukcja.

Mówisz o swoich osobistych, prawdziwych doświadczeniach – w takim razie jak wygląda Twój proces przygotowania się do roli? Kiedy przestajesz grać, a pozwalasz swojemu bohaterowi przemówić? W jaki sposób tworzysz przestrzeń, która umożliwia Ci posłuchanie konstruowanej przez Ciebie bohaterki?
Gdy mam nowy projekt, zawsze sobie myślę: „Kurczę, od czego zacząć?”. Materiał, z którym pracujesz, sam dobrze cię poprowadzi. Wpływ na twoje przygotowania będą mieli również współpracownicy, bo każdy operator, reżyser, scenarzysta mają inne pragnienia. Ale żaden z nich – i o to w magii kina chodzi – nie może zrealizować ich w pojedynkę. Film jest bytem kolektywnym, procesem zbiorowym, a każdy, kto przy nim pracuje, wnosi coś wyjątkowego. Dlatego tak ważne są festiwale, jak ten, na którym jesteśmy – bo celebrują fakt, że kino daje zielone światło marzeniom ludzi filmu. Odpowiadając krótko, pod względem przygotowania roli jestem bardzo praktyczna. A ponieważ jestem rodzicem, przez lata wszystkie te procesy, które wydawały mi się niezbędne, skróciłam do minimum.

Czyli do aktu twórczego podchodzisz ekonomicznie.
Nie mam czasu rozmyślać nad każdym detalem. Trzeba przecież spać. I jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, najlepszym, co może zrobić aktor, to po prostu odpocząć – pójść na spacer, popływać, dać sobie chwilę wytchnienia. Właśnie wtedy głowa przetwarza wszystkie informacje w podświadomości, intuicyjnie. Zresztą jeśli od początku chcesz ułożyć bohatera z pełnym planem i świadomością, po chwili może się okazać, że wybrałaś nieodpowiednią ścieżkę. Najprostsza rada jest niezawodna: przestań o tym ciągle rozmyślać i analizować. Przyjdzie. Pozwól, by proces twórczy odbywał się w sposób naturalny.

Powstrzymywanie się od nadmiernego analizowania w dzisiejszych czasach wcale nie jest łatwe…
A czasami wystarczy, że operator poprosi aktora o przesunięcie się o cztery cale w lewo. I wszystko nagle nabiera sensu. Zmiana kadru staje się tym odnalezionym elementem, którego jako aktor nie musisz już ogrywać. Pracowałam i pracuję z wybitnymi operatorami i słucham ich rad, bo zawsze mają rację.

Potrzebna jest w tym mądrość artystyczna, by wiedzieć, kiedy słuchać i zapomnieć na chwilę o ego.
Zgadzam się. I przede wszystkim wiedzieć kogo!

Jako aktorka o wielkiej charyzmie i obecności scenicznej szukasz w świecie filmu również innych dróg rozwoju. W tym roku podczas festiwalu EnergaCAMERIMAGE stanęłaś na czele jury Konkursu Głównego. Wzięłaś udział w projekcie artystycznym „Manifesto” Juliana Rosefeldta, wystawianym do 17 stycznia w toruńskim CSW. Jesteś współzałożycielką projektu Proof of Concept, który wspiera kobiety i mniejszości w filmie. Prowadzisz z mężem agencję, jesteś ambasadorką UNHCR. Co Ci to daje?

Gdy zaczynasz pracę z aktorami na scenie, odbywa się ćwiczenie polegające na zrównoważeniu przestrzeni. To trochę jak tzw. huśtawka ważka na placu zabaw – równowaga występuje tylko w tej jednej krótkiej chwili, kiedy osoby siedzące na jej końcach odpowiednio przeważą deskę. Na scenie szukamy tego momentu, gdy każdego będzie dobrze słychać z konkretnych stron. Więc ja w życiu również szukam pustek w przestrzeni, które trzeba zapełnić. Gdy wchodzę na plan filmowy, zaczynam myśleć: „OK, jestem jedyną kobietą na 60 mężczyzn”. Kolejny plan i widzę, że jestem jedną z czterech kobiet, reszta to 37 mężczyzn. To nieuniknione, że z czasem zaczynasz się zastanawiać, dlaczego tak się dzieje, stajesz się świadoma tego, że plan musi odpowiadać rzeczywistości. W przeciwnym razie w jaki sposób możemy kreować świat w filmie, jeśli nie odzwierciedlamy go w samym procesie twórczym? Przez lata miałam szczęście współpracować z wieloma wspaniałymi operatorkami. Część moich ulubionych operatorów to kobiety. Zaczęłam się zastanawiać, jak mogłabym wzmocnić ich głos.

Ale nie tylko ich.
Nie tylko. Dorastałam w Sydney, masa moich przyjaciół to geje, osoby trans, niebinarne. Gdzie są ich historie? Dlaczego się o nich nie mówi? Są marginalizowani, a przecież stanowią część społeczeństwa. W życiu artystki, które mam wielki przywilej wieść, nie zawsze chodzi o to, żeby mówić, ale o to, by słuchać i obserwować. To niesamowicie wzbogacające dla mnie jako człowieka. Wręcz wzbogacające egoistycznie. W jury tegorocznej edycji festiwalu zasiada pięciu wspaniałych operatorów (Jolanta Dylewska, Anthony Dod Mantle, Rodrigo Prieto, Łukasz Żal, Anna Higgs – przyp. red.) i Sandy Powell (kostiumografka), z którą wielokrotnie pracowałam. Nie mogę się doczekać, by poznać ich perspektywę. Choć m.in. z Rodrigiem spotykaliśmy się już na planie, byliśmy częścią konkretnego projektu. Nie rozmawialiśmy o naszej miłości do kina w sensie globalnym. Może oni nauczą się czegoś ode mnie, aktorki mówiącej na temat sztuki operatorskiej? W końcu zawsze chodzi o rozmowę. Tak jest też w urzędzie Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców (od 2016 roku Cate Blanchett pełni funkcję ambasadorki dobrej woli UNHCR – przyp. red.). To dialog z wykluczonymi. Bo dlaczego głosy uchodźczych twórców filmowych miałyby być niesłyszalne?

Między innymi z takich pytań wyrosła inicjatywa Proof of Concept?
Tak. Miała szansę się spełnić m.in. dzięki spotkaniu z dr Stacy L. Smith, będącej częścią think tanku The Annenberg Inclusion Initiative. Gdy zaczynasz studiować statystyki, okazuje się, że dysproporcje w świecie filmu są zatrważające. I to nie my oszalałyśmy, tylko świat. Nie ma tu przypadków – składa się na to wiele czynników i trzeba zrobić wszystko, by to poprawić. Jako branża filmowa ponosimy społeczną odpowiedzialność za to, by podjąć wysiłek na rzecz zmiany na lepsze, dla wszystkich. Darować głos i odwagę ludziom – kobietom, osobom trans i niebinarnym – w innych branżach. Bądźmy dobrym przykładem zmian, które poniosą się dalej. Kolejni pójdą naszym śladem. Jest to szczególnie ważne teraz, w momencie przełomowym w historii ludzkości.

W życiu artystki, które mam wielki przywilej wieść, nie zawsze chodzi o to, żeby mówić, ale o to, by słuchać i obserwować. To niesamowicie wzbogacające dla mnie jako człowieka.

Gdy przygotowywałam się do naszej rozmowy, wyszukiwarka internetowa pokazywała mi jeden z Twoich cytatów całkowicie poza kontekstem: „Jestem tą dziwną istotą, która naprawdę lubi nosić gorsety”. Do niedawna gorsety były powidokiem opresyjnego traktowania kobiet, ale ostatnio coś zaczęło się zmieniać. Mówimy o nich w kontekście siły. W Twoim przypadku, aktorki, która wciela się w historyczne role, jak choćby Elżbiety I w filmie Shekhara Kapura, kostium może dodawać pewności siebie…
No właśnie, bo ja lubię nosić gorsety jako aktorka. Nikt mnie nie zmusza do noszenia ich na co dzień. Nie muszę niczego zasłaniać ani krępować swojego ciała. Nie mam narzuconego określonego stroju. Tym samym wracamy do twojego pierwszego pytania – różnicy między fantazją a rzeczywistością. Chodzi o to, co gorset robi z moją postawą, moją obecnością sceniczną. Sposób, w jaki się stoi, porusza, wpływa na energię, którą promieniuje bohaterka, dlatego ta część garderoby często pomaga w pracy. Kształtuje postać. Ale gdyby ktoś kazał mi nosić gorset w życiu, nie podobałoby mi się to. Cytaty pozbawione kontekstu zupełnie zmieniają odbiór przekazu.

I coraz częściej mówi się o tym, że gorsety rzeczywiście pomagają oddychać, a także utrzymać władczą postawę, podbijając wiarę w siebie.
No właśnie, to dlatego śpiewaczki operowe często zakładają specjalne konstrukcje będące wsparciem dla przepony, by mogły wziąć głębszy oddech.

A gdybym zapytała Cię w sensie metaforycznym, w jaki gorset są dziś spętane kobiety kina? Czy te gorsety zostały zrzucone?
Sam fakt, że musimy o tym rozmawiać, sygnalizuje problem. Nie wiem, jak ty, ale ja w kontekście zawodowym nie myślę o swojej płci, dopóki kwestia ta nie zostanie poruszona w jakiejś rozmowie. A stawianie sprawy w ten sposób w pewnym sensie zawęża dyskusję. Tyle mamy niesamowitych artystek, co artystów. Tylko mężczyźni w kinie nie są tematem – z prostego powodu – jest ich w nim tak wielu. A ja czuję dumę z bycia kobietą w filmie z perspektywy, którą reprezentuję, i moich współpracowniczek – znakomitych artystek. Nie chcę tylko, żeby termin „kobiety w kinie” stał się etykietą, która już na zawsze będzie nas ograniczać. Musimy uważać, by nie wpaść w pułapkę i nie doprowadzić do autogettoizacji. Pamiętam, kiedy z mężem (Andrew Uptonem, scenarzystą – przyp. red.) prowadziliśmy National Theatre w Australii, powtarzaliśmy, że często popełnianym błędem jest łączenie początkującego dramaturga z początkującym reżyserem. A trzeba robić inaczej – łączyć młodego dramaturga z jednym z najbardziej doświadczonych reżyserów, by ten mógł odświeżyć swoje spojrzenie dzięki nowemu twórcy. Za to młody dramaturg mógłby skorzystać z doświadczenia. I takie mieszanie perspektyw to moim zdaniem klucz do przełamywania schematów i poszukiwania nowego. Mówimy o metaforycznych gorsetach kobiet, ale mężczyźni też je noszą.

W przestrzeni publicznej coraz głośniej mówi się o kryzysie męskości.
Bo kiedy przy stole nie pojawia się różnorodność perspektyw, prowadzi to tylko do ograniczeń. Poza tym jest nudne. Niezależnie od płci. A dla mężczyzn oznacza to, że wciąż będą krążyć wokół tych samych oczekiwań.

A może chodzi o to, że ta dyskusja rozpoczęła się zbyt późno? W sztukach wizualnych głos malarek, takich jak Frida Kahlo czy Hilma af Klint, usłyszeliśmy dopiero w latach 70. XX wieku, a Linda Nochlin pisała wówczas głośny esej „Dlaczego nie było wielkich artystek” – wciąż zresztą aktualny.
To także.

Skoro więc o artystkach, poruszmy kontekst muzyczny. Wcieliłaś się w Lydię Tár, dyrygentkę Filharmoników Berlińskich, w filmie „Tár”. I nie był to pierwszy raz, kiedy zagrałaś muzyka. Wcześniej wystąpiłaś m.in. w roli Boba Dylana w filmie „I’m Not There. Gdzie indziej jestem” w reż. Todda Haynesa. Świetnie posługujesz się akcentami, co ostatnio usłyszeliśmy w „Rumours” Guya Maddina i Evana Johnsona. Jak ważny jest dla Ciebie świat muzyki i dźwięków? Jesteś na nie wrażliwa?
O tak. Praca z Toddem Haynesem jest niezwykła, bo zawsze ma przygotowany soundtrack i dla każdego bohatera, i dla całego obrazu. To ważne, bo często długo możemy szukać punktów wspólnych postaci, jej połączeń. Bywa, że pomaga obraz. Kiedy przygotowywaliśmy „Carol” (reż. Todd Haynes – przyp. red.), rozmawialiśmy sporo o fotografii Vivian Maier i Saula Leitera. Cudownie pracowało mi się wtedy z Toddem i Edem (Edwardem Lachmanem, operatorem – przyp. red.). Ale dla mnie zapalnikiem zwykle jest piosenka, fraza, dźwięk czy krajobraz muzyczny, które pozwolą połączyć się materii w subtelny, głęboki sposób. Stąd często do ról przygotowuję własne playlisty.

Dlatego na koniec zapytam Cię o rolę. Zaczęłyśmy nasze spotkanie od rozmowy o polskich pisarzach, przytoczę więc fragment wiersza noblistki Wisławy Szymborskiej „Życie na poczekaniu”: „Nie znam roli, którą gram / Wiem tylko, że jest moja, niewymienna”. Zastanawiałaś się nad swoją rolą w życiu dzisiaj?
Oczywiście. Zastanawiam się nad tym, bo życie jest nieprzewidywalne i często możesz po prostu nie dotrzeć do celu. Dlatego jestem dość ostrożna, by nie wpadać w pułapkę utrwalonych ról, w których łatwo się zatracić. Wtedy sobą potrząsam. Ostatnio zaś dużo myślę o tym, by być tak cichą, jak to tylko możliwe, ze względu na to, że świat stał się nieznośnie głośny. A jest w nim tyle nieusłyszanych od pokoleń głosów. Dlatego potrzebuję swojej ciszy – by je wszystkie usłyszeć. Zwykle zwraca się uwagę na najgłośniejszą osobę w pokoju. Ja chcę znaleźć tę, która mówi najmniej, i jej oddać głos. W tym momencie taką mam rolę – słuchać, patrzeć, chłonąć.

Reklama

Rozmawiała Maja Chitro

Reklama
Reklama
Reklama