Beyoncé z wyczekaną nagrodą Grammy za Najlepszy Album Country roku. Tak rodziła się muzyka Południa
Beyoncé odebrała właśnie Grammy za Najlepszy Album Country jako pierwsza czarna kobieta od 1975 roku – gdy zwyciężyły Pointer Sisters.
Triumf Beyoncé to dobry moment, by przyjrzeć się amerykańskiej muzyce Południa szerzej. Elvis Presley, The Rolling Stones, Taylor Swift – nie byłoby sukcesu żadnego z nich, gdyby nie rzewne pieśni niewolników czy ballady traperskie. Muzyka popularna ma swoje korzenie w jednym miejscu – na południu Stanów Zjednoczonych.
„Texas Hold’Em” to teksański klincz. Jaśniej? Najpopularniejsza odmiana pokera. I tytuł piosenki Beyoncé – jednej z największych obecnie artystek. Razem z balladą „16 Carriages” zapowiedziała nimi swój album country podczas Super Bowl, najważniejszego sportowego wydarzenia roku w Stanach Zjednoczonych. Utwory wzbudziły dziki entuzjazm wśród fanów, ale też oburzenie wielu wyznawców tego gatunku muzycznego. Szczególnie z południa USA.
„Cowboy Carter” najlepszym Albumem Country 2024 roku
Krążek „Cowboy Carter”, który ukazał się 29 marca 2024 roku – a który został właśnie nagrodzony Grammy za najlepszy albumu country i album roku, to druga część trylogii „Renaissance”. I niby wszystko powinno się zgadzać – Bey pochodzi z południa, z Houston w Teksasie. A jednak jej wypowiedź artystyczna stała się głosem w debacie o przynależność muzyki country. Zaraz po Tracy Chapman, której wielki przebój z 1988 roku „Fast Car” został najlepszą piosenką country roku 2023 dzięki coverowi Luke’a Combsa. Pieśń-manifest w ustach białego mężczyzny z południa trafiła w gusta szerokiej publiczności. Do tego stopnia, że kilka miesięcy temu Chapman stała się pierwszą w historii czarną autorką tekstu z takim wyróżnieniem. Beyoncé natomiast jako pierwsza czarna piosenkarka w historii wylądowała na szczycie listy Billboardu – Hot Country Song. Nie obyło się bez kontrowersji. Stacja radiowa KYKC z Oklahomy odmówiła grania „Texas Hold ’Em”, bo redaktorzy nie uznali utworu za country (zmusili ich do tego słuchacze, padły oskarżenia m.in. o rasizm). Podobnie jak odrzucono osiem lat temu inną piosenkę Beyoncé – „Daddy lessons” z albumu „Lemonade”.
Można się było spodziewać, że artystka w końcu skupi się na country. Coraz częściej zakładała kowbojskie kapelusze na wielkie wyjścia. Na ubiegłorocznym rozdaniu nagród Grammy miała na sobie personalizowany komplet inspirowany westernem, projektu Pharrella Williamsa dla Louis Vuitton. Jej przodkowie związani byli z kulturą rodeo. Country jest dla Bey częścią jej osobistej ekspresji, bo korzenie tego gatunku to przecież afroamerykański blues i gospel połączone z białym folkiem. A jednak country uważa się dziś w Stanach za muzykę białych, mimo sukcesów czarnych artystów, jak choćby Brittney Spencer, Mickey Guyton czy Linda Martell – pierwsza Afroamerykanka, która zagrała na kultowej scenie Grand Ole Opry w Nashville.
Z Beyoncé są w tym przypadku dwa problemy: po pierwsze – jest obrzydliwie bogata, a country to muzyka klasy pracującej, po drugie – jest czarna. Od kiedy rasa jest w muzyce country tak ważna? Odkąd przywłaszczył ją sobie konserwatywny biały lud. W jego imieniu głos zabierają takie gwiazdy, jak Jason Aldean, który w klipie do piosenki „Try That in a Small Town” w oskarżycielskim kontekście wykorzystał fragmenty programu prawicowej telewizji Fox pokazujące agresywnych protestujących podczas marszy Black Lives Matter. Oliver Anthony w tekstach zarzuca elitom i rządowi opieszałość i porzucenie potrzebujących. Wśród setek komentarzy pod klipem do piosenki „Rich Men North of Richmond”, odtworzonej na YouTubie już ponad 189 mln razy, czytam komentarz: „To nie bogaci budują ten kraj, tylko my. W krwi, pocie i łzach”. Natychmiast przypomina mi się książka „O mułach i ludziach. Dzieciństwo w Georgii” Harrego Crewsa. Jej akcja rozgrywa się na prowincji, na południu. W Ameryce, o której mówi się rzadko – Ameryce biedy. O niej przecież jest country.
Narodziny Country
Codzienne życie, patriotyzm, rodzina, złamane serca (nic dziwnego, że po każdych miłosnych perturbacjach Taylor Swift nagrywała płytę), zmaganie się z systemem. Grzech, odkupienie, walki z samym sobą. Jest sentymentalnie, bywa politycznie. Szczególnie od lat 60. XX wieku, gdy country stało się konserwatywną odpowiedzią na kontrkulturę, ruch antywojenny i rock and rolla, a republikański prezydent USA Richard Nixon zaczął zapraszać muzyków na oficjalne wizyty do Białego Domu.
Głos wsi i zapomnianych miasteczek stał się prawdziwą Ameryką (stacje country są najczęściej słuchanymi podczas popołudniowego szczytu komunikacyjnego). Kilka lat temu w poszukiwaniu materiału do książki „Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość” na południową prowincję dotarła reporterka Katarzyna Surmiak-Domańska. Podczas rozmowy z jedną z par wyznającą ideologię białego suprematyzmu dowiedziała się, że odrzucają czarną muzykę Elli Fitzgerald czy Louisa Armstronga, bo to rozrywka, a ta „służy odchyleniu od norm moralnych”. Co innego country: „W tym jest jakiś wartościowy przekaz, promowanie pewnych wartości. Okazuje się, że Johnny Cash jest »fine«. Willie Nelson też, a Dolly Parton nawet bardzo, bardzo. Elvis Presley również jest super. Natomiast Janis Joplin już nie. Bo to kultura narkotyków” – pisze Surmiak-Domańska.
Jest tylko jeden problem. Country, które powstało mniej więcej w latach 20. ubiegłego stulecia, oprócz ballad kowbojskich i traperskich ma też czarne korzenie. A te wyrastają z bluesa.
Czarny jak blues
Zdrada, żal, zawodzenie, samotność, podróż, wolność, nierówności rasowe i społeczne. To bluesowe tematy, którym akompaniuje harmonijka ustna, fortepian, gitara. To muzyka stworzona przez czarnych Amerykanów z południa, a jej początki sięgają negro spirituals – powstałych ze wspólnego czytania biblii, czy tzw. work songs – pieśni pracy (nawoływanie przez lidera i odpowiadanie przez tłum) popularnych na plantacjach bawełny. A jeszcze wcześniej ze śpiewów stworzonych w trakcie „kolumn niedoli”, jak nazwał je w książce „Najgłębsze Południe. Opowieści z Natchez” Richard Grant. To marsze niewolników na targi, na których mieli być sprzedawani. Piosenki były jedynym nośnikiem ich historii i emocji – niewykształconych, niepiśmiennych, ale pragnących przekazać swoją opowieść kolejnym pokoleniom.
Blues (od blue – od ang. terminu blue devils czyli czarne myśli) rozwinął się w XIX wieku, po wojnie secesyjnej, która choć zniosła niewolnictwo, to zrodziła klansmenów (członkowie Ku Klux Klan) i segregację. O tym opowiada pieśń protestu Billie Holiday „Strange Fruit” z lat 30. XX wieku, uznana przez magazyn „Time” za najważniejszy utwór stulecia. Billie (choć pochodziła z północy) śpiewała, że „drzewa na południu wydają dziwne owoce”. Były nimi wiszące na konarach ciała ofiar białych suprematystów – Thomas Shipp i Abram Smith.
Tak rozpoczęło się bluesowe szaleństwo: B.B. King w Memphis, którego ubóstwiał Elvis Presley, Muddy Waters, Chuck Berry… Jest nawet polski akcent – popularyzacją gatunku zajął się Leonard Chess, czyli Lejzor Szmuel Czyż, który założył znaną wytwórnię Chess Records. Wydawali w niej wymienieni wyżej muzycy. I to dzięki ich płytom warsztat gitarowy zdobywali Eric Clapton, Jimmy Page z Led Zeppelin czy Jeff Beck – wielcy brytyjscy rockmani. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że bez bluesa nie byłoby jednej z największych grup wszech czasów – The Rolling Stones. Gdyby nie Waters i Berry, których płyty trzymał pod pachą Mick Jagger, gdy na stacji w Dartford spotkał Keitha Richardsa, ten nie zwróciłby uwagi na winyle i może nie rozpocząłby pogawędki?
Była połowa lat 50., gdy zaczęła się kształtować uproszczona forma oparta na bluesie – rock and roll właśnie… Ale zanim się to stało, z bluesa czerpał jazz.
Cały ten jazz
Nowy Orlean w Luizjanie. Właśnie tu powstał jazz. W tym samym czasie, gdy urodził się Louis Armstrong – wybitny trębacz. Ten sam, który kilkadziesiąt lat później zaśpiewa o pięknym świecie, w jakim przyszło mu żyć („What a Wonderful World”). Jazz wychodził z zakamarków szalenie niebezpiecznego, ale barwnego miasta. Był wynikiem połączenia ragtime’u z bluesem oraz mocnymi wpływami afrykańskimi i europejskimi. Grywano go często na ulicach czy podczas pogrzebów. A jego rozkwit przypadł na lata 20. XX wieku, nazwane Wiekiem Jazzu.
Jazz był wolnością – z pożądaną improwizacją i nową techniką wokalistyki. Armstrong – śpiewający scatem – był w niej rewolucyjny. Stał się tak potężnym gwiazdorem, że w 1949 roku trafił na okładkę „Time’a”. Wciąż były to jednak czasy segregacji – po koncercie oklaskiwanym przez białych, czarni wykonawcy nie mogli ani jeść w tych samych restauracjach, ani spać w tych samych hotelach. Mieli oddzielne toalety (obrazuje to film „Green Book” w reż. Petera Farrelly’ego). Upokorzenia przerwały dopiero lata 60. XX wieku i ustawa o prawach obywatelskich.
Do jazzmanów wkrótce dołączali biali, wybitne nazwiska jak Artie Shaw, Glenn Miller, Frank Sinatra, Chet Baker, Dave Bruebeck, Benny Goodman. Pamiętali i pamiętają o korzeniach gatunku.
Na Południu bez zmian?
W żadnej dziedzinie kultury Ameryka nie ma tylu zasług dla świata, co w muzyce. I to przede wszystkim jej Południe. Blues i jazz stały się podstawą kolejnych nurtów muzycznych – od rock and rolla, przez rhythm and bluesa po pop. To Południe wydało na świat takie gwiazdy, jak Tina Turner, Cher, Nat King Cole, Elvis Presley, Dolly Parton, Justin Timberlake, Britney Spears, Beyoncé, Taylor Swift czy Brittany Howard z Alabama Shakes. Z Teksasu pochodzi założony przesz Adriana Quesadę i Erica Burtona zespół Black Pumas, który święci triumfy na listach przebojów, wracając do psychodelicznego soulu i rhythm and bluesa. I rozkochując na nowo w południu nie tylko Stany, ale i Europę.
Taylor Swift być może nigdy nie cieszyłaby się taką popularnością, gdyby nie zaczynała od country. Miała 16 lat, gdy jej album „Taylor Swift” odniósł ogromny sukces i przez 275 tygodni utrzymywał się w 200-tce Billboardu. Po kolejnej płycie „Fearless” zgarnęła Grammy jako najmłodsza artystka w historii. Blond dziewczyna z gitarą – typowa amerykańska „sweetheart”. Skąd jej fenomen? Pisze i śpiewa o miłości, stracie, tęsknocie – tym, na czym country opiera swój sukces od początku. Słuchacze są wierni, współodczuwają. Każdy związek artystki przeżywają razem z nią. Każdy rozkwit, każde rozstanie. Taylor jest dla ludzi. Więcej – jej zdanie jest tak istotne, że wpływa na wybory polityczne. Z badań przeprowadzonych dwa lata temu przez firmę Morning Consult wynika, że ponad 50 proc. dorosłych Amerykanów deklaruje się jako jej fani, donosi „Forbes”. To ogromna siła.
To już kolejny rok, który nie tylko muzycznie, ale i w modzie pchnie nas w objęcia amerykańskiego pasa biblijnego z jego trudnościami, jak i otwartością (znakomita piosenka country „In Your Love” Tylera Childersa, której klip opowiada historię miłosną dwóch górników). Pokazy mody – od Louis Vuitton, przez Valentino po Bode zdradzają jeden kierunek – western.
A co z Beyoncé? Jak pisze w swojej książce Surmiak-Domańska przywołując słowa aktywisty Wade’a Wattsa: „Żeby grać piękną muzykę, trzeba nauczyć się używać zarówno białych, jak i czarnych klawiszy”.