Reklama

Na początku

W 1900 roku w Polsce roszczenia niepodległościowe były silne, społeczeństwo podarowało dworek w Oblęgorku Henrykowi Sienkiewiczowi, otwarto gmach Zachęty. W Rzymie premierowo pokazano „Toscę” Pucciniego. W Paryżu ruszyła pierwsza linia metra. W Anglii powstała Partia Pracy, a w Niemczech kobiety domagały się możliwości przystępowania do egzaminów uniwersyteckich. W europejskich miastach robotnicy domagali się 8-dniowego dnia pracy, ale na ustępstwa nie zgodzili się właściciele fabryk.
A w sztuce? Wciąż świetnie radził sobie symbolizm, wygasał impresjonizm, postimpresjonizm jeszcze walczył… Ale wszyscy wiedzieli, że nadchodzi nowe.
W tym samym roku, w Pensylwanii, urodziła się Alice Neel. I choć rodzina matki szczyciła się obecnością sygnatariusza Deklaracji Niepodległości USA wśród swoich przodków, a po stronie ojca producentów parowców i śpiewaków operowych, nikt jeszcze wtedy nie mógł się spodziewać, że w niewielkim domu, wśród czwórki rodzeństwa, wychowuje się jedna z najważniejszych amerykańskich malarek współczesnych. A wszystko to, co działo się wokół niej na świecie – społecznie, politycznie, demograficznie – miała pewnego dnia zacząć przekazywać w swojej sztuce. Niestety, życia jej to nie ułatwiło.

Reklama
16936_01.TIF
materiały prasowe

Figura ponad wszystko

Alice szybko stała się nie tylko feministką, komunistką, ale też odrzucała przynależność do każdej kolejnej grupy artystycznej, wyrzekając się jednocześnie modnych nurtów. Tak było od czasów studiów. Lubiła realizm, od początku zdecydowanie poruszała się w ramach Ashcan School, czyli amerykańskiego ruchu artystycznego, mocno naturalistycznego, przedstawiającego mroczne, przykre strony życia w mieście. Najczęściej Nowego Jorku. To wszystko również w momencie, gdy świat sztuki zachwycał się futuryzmem, surrealizmem, abstrakcyjnym ekspresjonizmem, a potem pop artem i postmodernizmem. Neel przez całe swoje życie, aż do późnych lat 60., słuchała jak jej sztukę określano „przeterminowaną”, „anachroniczną”. Dlaczego? Przecież w tym samym czasie sztukę figuratywną uprawiali też inni, uznani artyści, jak Lucian Freud czy Francis Bacon. Czy zatem chodzi o to, że była kobietą? A może, po prostu, jej sztuka była po prostu zbyt problematyczna?

Śmierć, gaz i komunizm

Alice była piękna i od początku wokół niej kręcił się wianuszek adoratorów. „Nie wiedziałam, co z nimi robić, było ich tylu. No nie, żartuję, wiedziałam”, śmiała się w rozmowach z dziennikarzami. I rzeczywiście – to mężczyźni naznaczyli jej karierę i życie. Karierę – bo świat sztuki to świat zmaskulinizowany. A życie? Ledwie skończyła studia, gdy poznała kubańskiego malarza, Carlosa Enriqueza. Rok później byli już małżeństwem. Był 1925, gdy zamieszkali w rodzinnej posiadłości męża w Hawanie. Wtedy Alice ujrzała przedrewolucyjną Kubę, uzależnioną od USA, piękną, egzotyczną dla przybyszów z kontynentu. Dla wyspiarzy surową, biedną, srogą. I choć otoczona burżuazją i awangardą, młodymi pisarzami, artystami, ze służbą, tym bardziej czuła, że powinna krzyczeć: „Każdy człowiek jest równy!”. Tak zaczął się jej trwający do końca życia romans z komunizmem.
Parze urodziła się córka Santillana, ale szczęście opuściło Neel. I gdy rok później rodzina wróciła do Nowego Jorku, dziecko zmarło na błonicę. „Wszystko, co mogłam wtedy zrobić, to zajść ponownie w ciążę”. Tak też zrobiła. Urodziła się Isabetta. Ale zła passa dopiero się zaczynała. USA ogarnęła Wielka Depresja. Podobnie było z Neel. Enriquez w tajemnicy uciekł z drugą córką na Kubę. Śmierć dziecka i strata kolejnego stały się już na zawsze tematem jej sztuki. W tym konkretnym czasie doprowadziły do ostrego załamania nerwowego i dwóch prób samobójczych. Pierwsza – w domu rodziców, w którym odkręciła gaz w kuchni. A gdy po kilku dniach z oddziału psychiatrycznego przeniesiono ją na ortopedię, zbiła szklankę, by połknąć potłuczone szkło. To była ta druga.
Biorąc pod uwagę fakt, jak w tym czasie funkcjonowały szpitale dla nerwowo chorych, miała wielkie szczęście do lekarzy. Ci zachęcali ją do malowania. Malowała więc.

Alice Neel
materiały prasowe

Mężczyźni, harlem i nagość

Mówi się, że Neel odmalowała Nowy Jork. Jego prawdę, tę mniej piękną. Za to prawdziwą. Ludzi z marginesu, tych ledwie wiążących koniec z końcem, doświadczonych życiem, ale i artystów, intelektualistów, mocno lewicujących liderów politycznych. Były lata 30. Dotąd w sztuce kobiece akty stanowiły odbicie męskiego spojrzenia. To Neel przywróciła im dumę i godność, wyzwalając z okowów ról tradycyjnych. W tym czasie powstały obrazy nagich matek z dziećmi. Nadal bolesne wspomnienie po stracie swoich.
Neel odbudowywała życie prywatne. Spotykała się przez jakiś czas z marynarzem heroinistą Kennethem Doolittlem, który niestety w szale podpalił 350 prac artystki, w tym akwareli i rysunków. Ale Alice szła dalej. Wkrótce na świat przyszli jej dwaj synowie. Jednak samotnej matce, w dobie wielkiego kryzysu i braku zawodowych zleceń, było trudno. Alice kradła jedzenie, wnioskowała o zasiłek socjalny, ale i on nie rozwiązywał codziennych problemów. Nie tylko jej, bo również jej sąsiadów. Od dekady bowiem Neel mieszkała w hiszpańskojęzycznej części Harlemu. Widziała, jak nie radzą sobie jej znajomi, których portretowała chętnie w salonie. Ważne było ukazanie nierówności społeczno-ekonomicznych. Ważniejsze – skomplikowane życie wewnętrzne. Czarni, biali, kobiety, mężczyźni, rodzina, kochankowie, przyjaciele, sąsiedzi i ich dzieci, osoby nieheteronormatywne, striptizerki, matki, muzycy, malarze, przywódcy ruchów społecznych (jak James Farmer walczący o prawa człowieka). Malowała tych, których znała. A wszyscy chętnie siadali na fotelach i krzesłach Neel. Nic poza nimi ważne nie było. Dla Alice istniał tylko człowiek i jego osobowość. Podobnie, jak na sesjach u psychologa, na tych malarskich u Neel „pacjenci” wypluwali trzewia. Te spotkania nigdy nie odbywały się w ciszy. Oprócz tego jednego, gdy malowała umierającą matkę.
Taki to był moment w historii, że od białej kobiety z klasy średniej oczekiwano zależności od męża i wybrania odpowiedniego zawodu – najlepiej nauczycielki lub pielęgniarki. Neel miała to w nosie. Kolejną nietrafioną decyzją miał być Harlem – znajomi tłumaczyli, że popełnia zawodowe samobójstwo wyprowadzając się z Greenwich Village, w której swoje studia pootwierali abstrakcyjni ekspresjoniści. Mężczyźni. Ale Alice musiała iść własną drogą. Droga ta była tak niepojęta, że FBI rozpoczęło śledztwo w jej sprawie, w ostatecznym raporcie notując, że ta dziwna kobieta to tylko „romantyczna komunistka z bohemy”.
Karty zaczęły odwracać się na jej korzyść w latach 50. Pod koniec wystąpiła w filmie napisanym przez Jacka Kerouaca w reż. Roberta Franka „Pull My Daisy”, u boku legendarnego Allena Ginsberga. Za chwilę kończyła 60. lat i znalazła się w samym centrum najmodniejszego, intensywnie pulsującego życia bitników.

Kobieca rewolucja

Lata 60. to wolna miłość, młodzieżowa rewolucja, antywojenne protesty, nowa muzyka, tabletka antykoncepcyjna i druga fala feminizmu. A dla dojrzałej Neel, która wciąż konsekwentnie pozostawała w cieniu? Nowe miejsce. Właśnie przeprowadziła się do mieszkania na Upper West Side, w którym nadal odwiedzali ją dawni znajomi i przyjaciele. I choć Neel zmarła w 1984 roku, mieszkanie nadal wygląda tak, jakby za chwilę miała do niego wrócić.
Białe ściany, wysokie sufity, meble w stylu mid century. Masa półek uginających się pod ciężarem książek, w tym dzienników Che Guevary czy „Drugiej płci” Simone de Beauvoir. Na ścianach m.in. fotografie Alice autorstwa Roberta Mapplethorpe’a. I jej własne obrazy, choćby portret Hartleya i Ginny – syna artystki i jego żony. To oni pomieszkują tu, gdy wpadają z Vermont do Nowego Jorku. Miejsce to udostępniają również gościom, ale nie ma na razie planów, żeby mieszkanie otworzyć dla publiczności i fanów talentu malarki. Szkoda, bo robi wrażenie.
I choć masa słynnych portretów, albo – jak nazywała je sama Neel – „obrazków ludzi" powstała właśnie tu, dla artystki pomieszczenia i design nigdy nie miały znaczenia na płótnie. A malowała tak, jak widziała swoich bohaterów. Wnikała w ich historie. Za to kończąc obraz czuła się porzucona.
Jedną z najsłynniejszych prac, które powstały w tym miejscu jest obraz „Margaret Evans Pregnant” – portret żony znajomego artysty, Johna Evansa. Naga Margaret w zaawansowanej ciąży bliźniaczej jest idealnym przykładem zerwania Neel z dotychczasowym przedstawianiem ciężarnej kobiety w sztuce – albo jako dziwki, albo Madonny. Brzuch i piersi Evans są spuchnięte. Siedzi w mało wygodnej pozycji na pokrytym złotym aksamitem krześle (nadal w mieszkaniu Neel). Jest w tej pozie coś okrutnego, a mimo wszystko malowidło jest pełne empatii. Oczy obserwują, ale odbija się w nich też strach przed rozwiązaniem. W tle wisi lustro. A w nim odbicie Margaret – być może z przyszłości, starszej, mądrzejszej?
Kobiece ciężarne ciała zachwycały Neel swoją plastycznością. Bywało, że postaci stawały się karykaturalne, z ogromnymi oczami, skórą w kolorach zieleni, przesadzonymi, pajęczymi palcami. Każdy konturowany na niebiesko. Nie narzucała póz. Czekała aż model podświadomie wybierze tę najwygodniejszą dla siebie.

Alice Neel
materiały prasowe

Inni mężczyźni

Przed sztalugą zasiadł też Andy Warhol. Z zamkniętymi oczami, delikatny, lecz zdecydowany. Bardzo kobiecy, a jednak wyjątkowo męski. Jego brzuch pokrywa mapa blizn, jaką dwa lata wcześniej zostawili lekarze po operacjach ratujących życie. Trzy strzały oddała w jego kierunku obrażona radykalna feministka i autorka manifestu SCUM, Valerie Solanas. Neel jest tu pełna współczucia.
W przeciwieństwie do portretowanego kuratora MET, Henry’ego Geldzahlera, zresztą znajomego Andy’ego. Gdy Neel zapytała Geldzahlera o to, dlaczego nie ma jej na zbiorowej wystawie podsumowującej amerykańską sztukę od 1940-1970 roku (w gronie zebranych 43 artystów znalazła się tylko jedna kobieta, Helen Frankenthaler), ten odpowiedział pytaniem: „Ach, to ty chcesz być profesjonalistką?”. W zamian Neel przedstawiła go jako przestraszonego człowieka z powykrzywianymi rękami.
Mimo drugiej fali feminizmu i wielkich rewolucji, świat sztuki pozostawał światem męskim. Niezależnie od tego, czy mowa o krytykach, czy samych artystach. Alex Katz swego czasu nie zgadzał się, aby obok jego prac zawisły prace Neel, nazywając ją „wściekłą kurą domową”. Z podobnym traktowaniem mierzyła się latami wybitna rzeźbiarka Louise Bourgeois.
Dopiero w połowie lat 70., jako 75-latka, Neel doczekała się swojej pierwszej dużej retrospektywy w szanowanym Whitney Museum. Wystawiono 58 obrazów, ale ekspozycja trwała jedyne 38 dni. I mimo powszechnego zachwytu, krytycy nadal byli powściągliwi, jak Hilton Kramer reprezentujący „New York Timesa”, który pisał, że Neel brakuje „podstawowych kompetencji”, a jej sztuka „nie udźwignie krytyki i analizy”. Obraził się na nieestetyczne dla męskiego oka ciała kobiet. A były to ciała prawdziwe.
Sama Neel zdecydowała się namalować autoportret w wieku lat 80. Wystąpiła na nim naga. Na krześle. Sama z własną inteligencją. Niepokonana. Zdecydowana.

Reklama

Kobieta artystka

Dla Neel mody nigdy nie były ważne. Nurty mijały, ona pozostawała wierna sobie. I ludziom, których była ciekawa. Takimi, jakimi byli. Bo Neel to przede wszystkim portrecistka ludzi. Kolekcjonerka ich dusz. Współczująca i krucha. A jednocześnie zdecydowana i waleczna. Przez całe życie przeciwstawiała się ograniczeniom – cielesnym, prywatnym, zawodowym. Jej głos na szczęście nie przepadł. Jej walka nie poszła na marne. Alice Neel w końcu zajęła należne jej miejsce w panteonie najważniejszych współczesnych artystów i artystek na świecie. Ale jakim kosztem…

Reklama
Reklama
Reklama