Jedni maja dzieci na Oxfordzie albo w Columbia University, jedzą ośmiorniczki i krewetki, mają swoje degustacje, wernisaże, akcje charytatywne, na których poznają młodych, obiecujących polityków otwartych na europejską integrację; mają swoje galerie sztuki, w których mogą się wzruszać nad losem uchodźców wezbranym w falę ułożoną z należących do tych biednych ludzi przedmiotów wyrzuconych przez morze. Inni mają swoje „kopiuj – wklej”, bo nie dadzą rady nadążyć z pisaniem esejów i zarabianiem na studia.

Mają swoje chwile rozkoszy kiedy tamci, bogaci, poczęstują ich krewetkami i pozwolą pławić się we własnym blasku. Albo mają pracę. Dobrą pracę – mogą dekorować przedstawicielom elit ich piękne domy, układając przedświąteczne dekoracje albo pełnić zaszczytną funkcję hostessy, albo asystenta. Najlepiej charytatywnie, w zamian za splendor i blask. I mogłoby się na tym skończyć, gdyby nie pogarda elit. Gdyby nie to, co naprawdę myślą o innych „widziałaś, jak sobie nie potrafił poradzić z krewetką? Nie widziałam co zrobić kiedy jadł ją razem z ogonkiem”…

W ostatnim numerze „Newsweeka” Jan Komasa przypomina, że gdyby artystyczne elity Wiednia nie okazały pogardy Hitlerowi, nie byłoby II Wojny Światowa. I że mniej lub bardziej wyraźny rys upokorzenia widać w historii Steve’a Jobsa i Marka Zuckerberga. O elitach Jan Komasa mów, że te nakładają sobie maskę bycia lepszym.

„Chełpimy się tym, że stoimy po lepszej stronie życia, pielęgnując jednocześnie pogardę dla tych, którzy nie biorą w tym udziału. W ten sposób świata się nie naprawi, w ten sposób stwarza się pożywkę dla nienawiści”.   

To o hejcie. „Joker” Toda Phillipsa opowiada o tej samej sprawie - o rewolucji odrzuconych i pogardzanych przeciw możnym elitom naszego świata. W „Hejterze” Maciej Musiałowski jest po prostu niewiarygodnie przekonujący w każdej scenie. Kiedy się zakochuje, kiedy nie potrafi zjeść wspomnianej krewetki, kiedy musi uwieść geja, który sam przed sobą nie potrafi przyznać się do własnej tożsamości. Kiedy jest tylko głosem z gry. I kiedy w ostatniej scenie jest Zuckerbergiem, Jobsem i Hitlerem w jednym.

Musiałowski może stanąć w jednym szeregu z Joaquinem Phonixem, bo całą przepaść, jaką dzieli upokorzenie ze strony dziewczyny, którą kochasz do satysfakcji, jaką przynosi ci zemsta (nie tylko na niej) musiał zagrać sam. Bez maski. Bez kostiumów. Bez fajerwerków.

„Joker”, przy wszystkich zaletach tej opowieści, to bajka dziejąca się w mitycznym Gotham. Kończy się, wychodzimy z kina i wracamy do normalności. „Hejter” Komasy bajką nie jest. „Hejter” to koszmar czasów Internetu, fejkniusów i żółtych pasków w TV. I co najgorsze, po wyjściu z kina się kończy, a wręcz zaczyna.

Kiedy zapalają się światła po ostatnich literkach wciąż się boisz. Niezależnie od tego czy jesteś po stronie tych, co potrafią jeść ośmiorniczki, czy po stronie tych, co nie potrafią. I za to między innymi czapki z głów przed Janem Komasą! Ten film po prostu trzeba zobaczyć na własne oczy. Jak bardzo by miały nie boleć.