Każdy w garniturze, trzyma kartonową teczuszkę z rysunkami. A on w futrze, z tubą plakatów. Leje, futro jest mokre i wtedy te plakaty mu się rozwalają, próbuje je wcisnąć do tuby i wtedy jeden fotograf zaczepia go na migi, bo jak tu gadać, kiedy nie znasz słów. Tydzień później zdjęcie jest na okładce magazynu „Time”. Napis głosi: „Emigranci, którzy zmienią Amerykę”.

Tymczasem dostaje pracę, bo jego wyraziste, mocne, oszczędne obrazy są tak bardzo inne od tego, co znają w „Newsweeku” czy w „The New York Times”. Chcą go. Chcą jego pomysłów. – Byłem bez pieniędzy, o krok od tego, żeby poprosić o pracę na zmywaku w jakimś barze, ale wierzyłem, że mi się uda. Przecież wiedziałem, że jestem lepszy od nich wszystkich. Mija kilka lat i Rafał Olbiński staje się jednym z najbardziej rozpoznawalnych współczesnych malarzy.

Rafał Olbiński: To o czym porozmawiamy?

Grzegorz Kapla: Byłoby zbyt oczywiste, gdyby zacząć od sztuki, więc może o religii?

Byłem ostatnio w kościele na nabożeństwie pożegnalnym Wojtka Pszoniaka, prowadził ksiądz Andrzej Luter, pasjonat. Większość była ateistów, ale parę osób przyjmowało komunię. Słuchałem, co mówi ksiądz, i tych śpiewów i myślałem, jak to możliwe, że do dziś przetrwała religia stworzona przez pasterskie plemiona, z nawiązaniami do baranków, owieczek, głosząca, że jesteśmy sługami jakiegoś Boga. Przestarzała religia niepasująca do współczesnego świata. Cała kontrybucja chrześcijaństwa do cywilizacji Zachodu to pojęcie empatii i miłości bliźniego. Żadnej innej nie ma, a my wciąż się zajmujemy tym Barankiem Bożym.

To metafora sprzed dwóch tysięcy lat.

Dokładnie. Do niczego już nie pasuje. A stroje tych kapłanów? Nie przeszkadzało mi to, kiedy byłem mały: jest prosty lud i biskup na tronie, widoczny, na podwyższeniu. Ale teraz zrobiło się to śmieszne. Ponad trzydzieści lat mieszkałem w Nowym Jorku. Tam żywa jest tradycja Halloween. Moje dzieci w tym uczestniczyły, przebierały się, zbierały cukierki. To był festiwal kreatywności, a dziś, jak patrzę na niektórych biskupów, to dla mnie postaci z takiej parady.

Mówimy o nieadekwatności?

Tak, dokładnie. Oni się bardziej nadają na paradę Halloween niż żeby pomagać chorym, grzebać umarłych, pocieszać zmartwionych. Politykom religia jest bardzo na rękę. Napoleon powiedział, że gdyby nie religia, to biedni wymordowaliby bogatych.

Dziś religii w świecie coraz mniej, a biedni jednak nie mordują bogatych.

Bo ludzie się buntują tylko wtedy, gdy są głodni. A dziś nikt głodny nie chodzi. Za wolność się nie biją, bo pojęcia nie mają, co znaczy wolność. Wolność to jest odpowiedzialność za siebie i za innych, a masy wolą, aby kto inny za nie myślał. Dlatego tak świetnie się sprawdzają systemy, które nie mają nic wspólnego z demokracją. Demokracja jest niestety tylko dla ludzi myślących.

Ciekawe, bo to chrześcijaństwo przyniosło Europie pomysł na wolność i na odpowiedzialność.

Jaką wolność? To od początku była religia niewolników. Rzym był tolerancyjny wobec chrześcijan, póki nie podważyli władzy cesarza. Bo cesarz był bogiem. W rzeźbach rzymskich postacie cesarzy są bez butów, ponieważ bóg nie brudzi sobie stóp ziemią. Konstantyn podniósł chrześcijaństwo do rangi ważnej religii, bo mu się spodobał pomysł: „nie będziesz miał bogów innych przede mną”. Wykombinował, że to jest szansa na fantastyczną symbiozę religii i władzy. Wszystkich wrogów możesz bezkarnie pozabijać, bo właśnie ty jesteś najważniejszy.

Uważasz, że nie potrzebujemy religii, ale czy w czasach memów, Twittera, Instagrama potrzebujemy jeszcze sztuki? Dzisiaj zamiast ASP wystarcza nam akademia paznokci.

Mówisz o społeczeństwie jako o całości, ale masy nigdy nie potrzebowały literatury i sztuki, ponieważ masy nie miały czasu na takie fanaberie. Masy pracowały. Jako niewolnicy, chłopi pańszczyźniani, robotnicy. Potrzebowały rozrywki i jedzenia. Sztuka była dla ludzi, którzy mieli czas na to, by ją kontemplować. Nic się nie zmieniło. Elita czyta. Księgarnie są pełne, ale przeciętny robotnik w życiu nie kupi książki. Otrze się o literaturę, kiedy mu ksiądz każe przeczytać fragment psalmu, którego i tak nie zrozumie. W Polsce czyta 10 proc., we Francji i w Niemczech po 25 proc., w Ameryce 15 proc. Tylko elita ma potrzebę otaczania się pięknem.

fot. Ksawery Zamoyski

Może sztuka przestała być zrozumiała? Kiedyś każdy, kto wchodził do kościoła, rozumiał obraz, na który patrzył. Dziś idzie do muzeum sztuki nowoczesnej i nic z tego nie rozumie.

Paul Johnson dzieli sztukę na Fashion art i Fine art. Fashion art to sztuka modna, rządzi się tymi samymi prawami, co ubrania – trzeba ją co sezon wymieniać, żeby się ludzie nie nudzili i żeby płynął pieniądz. Fine art odpowiada prawdziwym potrzebom emocjonalnym, jest dla ludzi, którzy mają własny gust, nie wstydzą się o tym mówić i nie kierują się modą. Takich ludzi jest bardzo niewielu. Może 5 proc. Reszta jak w bajce Andersena powtarza: „jakie to piękne”, chociaż król jest nagi. Ja wierzę, że podstawową potrzebą człowieka, poza jedzeniem i rozrywką, jest potrzeba piękna. Muzyka, teatr, wystawy. To istniało w nas zawsze. Zacząłem uczyć się francuskiego, puszczam więc sobie telewizję francuską. Ostatnio pokazywali jaskinie w Pirenejach. Fantastycznie narysowane zwierzęta sprzed wieków. Może malowano je, bo to był jakiś rytuał, ale są po prostu piękne. To Fine art. Dla Fashion art najważniejsze są pieniądze, bo między artystą a kupującym pojawili się handlarze, dilerzy, kuratorzy, właściciele galerii, cała plejada ludzi, którzy chcą ten tort skroić. Artyście zostaje najmniejszy kawałek. Marszandzi wciąż potrzebują nowe- go towaru. Van Gogh za życia nie znalazł klientów. Obrazy od je- go brata odkupił handlarz za jakieś grosze. Wypromował je, że „artysta genialny, nieoczywisty, że obcięte ucho”. Stworzył mit geniusza psychopaty, żeby wywołać popyt i te obrazy sprzedać.

Decyduje opowieść. Twoja jest świetna. Byłeś na okładce „Timesa”.

Tak, to właśnie tworzy mit. Picasso już wiedział, że w XX wieku artysta jest ważniejszy niż jego dzieło. Żeby wypromować kogoś, on musi mieć osobowość. Beksiński zrobił karierę, kiedy został zabity. Ludzie by nie kupowali jego dzieł bez tej historii. Kupują jako inwestycję, bo nazwisko po tym, jak on został zabity, a jego syn popełnił samobójstwo, stało się głośne. Rynek sztuki jest okrutny. Potrzebujesz sensacji, aby zaistnieć. Pośrednikom zależy, żeby klient nie wiedział, co jest dobre, a co złe. Oni to nakręcają, potem namawiają jakie- goś miliardera, a potem on sam pracuje na to, żeby inwestycja przy- niosła zysk: robi wystawy swojej kolekcji w ważnych muzeach. I najlepszy jest Andy Warhol, bo kilku miliarderów kupiło jego obrazy. To cyniczna, ale skuteczna gra.

A geniusz twórczy? Skąd wiesz, co i jak malować?

Decydują doświadczenie i ogrom pracy. W latach 70., gdy tworzyłem okładki do „Jazz Forum”, traktowałem to jak szkołę. Byłem dy- rektorem artystycznym, ale nie traktowałem okładek jako dzieł sztuki, choć pewnie jakąś iskrę talentu miałem. Stan wojenny spowodował, że zostałem w Nowym Jorku. Nie chciałem zmywać albo na budo- wie pracować. Stanąłem do wyścigu w swoim fachu. Konkurencja mnie dopingowała. To była ilustracja komercyjna dla magazynów, ale nauczyłem się malować dobrze, z konceptem i na czas. Czekałem, aż dyrektor artystyczny zadzwoni i powie: „Trzeba zrobić to i to”. Inni odpadną, ale ja będę potrafił. Decydował ten intelektualny pierwiastek, dzięki któremu mogłem opowiedzieć świat za pomocą metafory. Nauczyła mnie tego szkoła polskiego plakatu. Dostałem markę „conceptual artist”. To fantastyczne i wyzwalające, ale też, kurwa, męczące, ponieważ musisz za każdym razem zaskakiwać. Czasem zazdroszczę artystom, którzy całe życie malują ciągle jeden i ten sam obraz. Zazdroszczę im, mają łatwo.

Oni pewnie mówią, że to tobie jest łatwo.

Ale to wcale nie jest tak! Scenografia operowa nie jest łatwa. „Don Giovanni” czy „Czarodziejski flet” to były fantastyczne wyzwania w trójwymiarowej przestrzeni i dużej skali. Musiałem konwersować między muzyką, geniuszem kompozytora a sobą, żeby nie być tam podnóżkiem, ale partnerem.

Odwagę ci nie brakuje. W Nowym Jorku nie poszedłeś na zmywak, ale pokazać im swoje obrazy.

Gdyby się nie udało pierwsze sto razy, poszedłbym i zmywać. Może miałem szczęście? Miałem plakaty z wystawy w „Polish-American Institute of Arts and Sciences”. Inni mieli swoje teczuszki portfolio, a ja przychodziłem z plakatami. Po pół roku miałem agentkę. Ale chciałem, a nie było łatwo, przejść ze sztuki komercyjnej do pięknej. Dla mnie sztuka jest albo dobra, albo jej nie ma, ale rynek to widzi inaczej. Wielkie gwiazdy amerykańskiej ilustracji, genialni ludzie, moi koledzy nie weszli na rynek sztuki pięknej. Zostali po tamtej stronie granicy. Ja się prześlizgnąłem. Dzięki temu wciąż się rozwijam. To jest fantastyczna rzecz, dzięki której kocham moje życie. Wstaję rano z entuzjazmem, bo coś wielkiego może się znowu wydarzyć.

Skąd bierzesz ten koncept, masz jakąś technikę pracy?

Koncept się bierze z tego, co wiesz o świecie. Najpierw szkicuję, z wykształcenia jestem architektem, a architekt nie maluje swojej duszy, ale układa, porządkuje świat. Układam. Kombinuję z biblioteki skojarzeń, którą mam w głowie. Żeby ją mieć, trzeba czytać książki, interesować się historią, filozofią, muzyką. Wiesz, skąd się wzięła muzyka flamenco? Flamenco to „flamandzki” po hiszpańsku. Podczas inkwizycji z Hiszpanii wygonili cyganów do Flandrii, dzisiejszej Belgii. Kiedy po kilku wiekach wrócili do Hiszpanii, to swój taniec nazwali flamenco. Takie rzeczy mnie ciekawią.

Czyli teraz malujesz taniec?

Kiedyś namaluję.

fot. Ksawery Zamoyski

Z twoimi obrazami jest tak, że człowiek staje przed nimi i myśli: „To takie proste, dlaczego sam na to nie wpadłem?”

Prostota jest niesamowicie ważna w sztuce. Kiedyś powiedziano: „The great artist is the simplifier” – „wielki artysta upraszcza”. Obraz musi być czytelny i mocny. Plakat mnie nauczył języka skrótu, plakat musi krzyczeć. Uważam, że dobry obraz też w sumie powinien.

Ale twój mówi czasami szeptem.

Bo mój ściąga uwagę skrótem, metaforą. Zresztą niektóre krzyczą, bo mam preferencje do ostrych kontrastów i nie bawię się w niuanse kolorystyczne. Idea jest ważniejsza niż forma.

Są spójne, przyjazne. Twego obrazu nie trzeba się bać.

To jest moja ucieczka. W oceanie gówna, w którym się topimy, mam swoje światełko w tunelu. Ciągle powtarzam sobie to zdanie Dostojewskiego, że „piękno zbawi świat”. Piękne rzeczy nie zabija- ją. Chociaż w sumie się zastanawiam, czy to prawda, kiedy myślę o hitlerowskich mundurach zaprojektowanych przez Bossa.

W twoich obrazach są harmonia i balans.

Jestem wykształcony na klasycznej, palladiańskiej filozofii. Potrzebuję tego w naszych czasach. Przecież jakby Trump wygrał, tobym nie wiedział, co dalej ze światem.

Może zbyt długi czas na stole była tylko jedna światopoglądowa oferta, ta liberalna?

Ta oferta wynikała z ewolucji. Liberalna to znaczy otwarta na kompromisy, na innych, na prawa człowieka. Ale rzeczywiście w historii zawsze jest to „up and down”, cały czas dokądś wracamy.

Z każdym technologicznym przełomem to koło się obraca. Zaczyna się epoka sztucznej inteligencji. Lajkujemy, zamiast analizować, z dyskursu filozoficznego przeszliśmy na poziom plebiscytu. Stąd degeneracja myślenia.

Dlaczego przestaliśmy dyskutować? Bo nie mamy czasu. Ci, co lajkują, nie mają czasu, bo zapierdalają do roboty. Czas tak się skurczył, że bezrefleksyjnie naciskamy „za” albo „przeciw”. Grecy wy- myślili demokrację dla ludzi, którzy byli zainteresowani dobrobytem następnego pokolenia. Mieli pieniądze, majątki, chcieli je dobrze zainwestować, żeby świat się harmonijnie rozwijał. Demokracja im to zapewniała. A teraz co to za demokracja, gdy każdy ma taki sam głos, nieważne, czy jesteś debilem, czy masz piątkę dzieci, biznes i prawdziwe zainteresowanie przyszłością: co się stanie z twoimi pieniędzmi, rodziną. Ten problem jest zauważalny w Polsce, bo nasze postfeudalne społeczeństwo nigdy o sobie nie decydowało. Mówię o tych 90 proc. potomków chłopów pańszczyźnianych. Demokracja liberalna to produkt dla klasy średniej. W Polsce jest szczątkowa. Tworzy się dopiero w miastach, a nieszczęściem Polski jest, że większość ludzi mieszka w miasteczkach i na wsiach. Wielcy filozofowie greccy mówili, że miasto uczy człowieka tolerancji, akceptacji, kompromisu. Tego wszystkiego, czego nam dzisiaj brakuje. W XVII wieku w Holandii mieszkało w miastach procentowo więcej ludzi niż teraz w Polsce. Jesteśmy przez to zapóźnieni cywilizacyjnie.

To teraz proste pytanie: minęło już kilka lat, odkąd znowu mieszkasz w Polsce. Widzisz różnice?

To niesamowite, jak się Polska zmienia. Ale wydaje mi się, że zmienia się bardziej powierzchownie niż tak, wiesz, w środku, nad czym straszliwie ubolewam. Dla mnie paralele między systemem komunistycznym a tym, co w tej chwili się tworzy, są niestety ewidentne.

Chciałem zakończyć w jakiś optymistyczny sposób, ale malujemy w ciemnych barwach. Myślisz czasami o śmierci?

No tak. Myślę. I mam nadzieję, że to będzie tak jak w tym momencie, kiedy w słoneczne popołudnie kładziesz się, żeby się zdrzemnąć. Z domu, który mam na Martynice, jest fantastyczny widok na ocean i na niebo. Kładziesz się i jest ten fantastyczny moment między jawą i snem, kiedy jesteś jeszcze po tej i już po tamtej stronie. Mam nadzieję, że to jest właśnie tak.

A więc kończymy na niebiesko.

Tak. Dobrze jest patrzeć na morze.

Tekst ukazał się w magazynie ELLE MAN nr 4/20. 

--------------------------------------------------

Sesja zdjęciowa Rafał Olbińskiego:

zdjęcia: Ksawery Zamoyski

stylizacja: Milena Bekalarska

makijaż: Patrycja Michera

włosy: Patryk Nadolny

produkcja: Szymon Zaremba

Podziękowania dla dyrekcji i pracowników Teatru Wielkiego - Opery Narodowej za pomoc przy realizacji sesji zdjęciowej.