Reklama

Po pierwsze jest tu bardzo gęsto. Czuć brud. Nozdrza świdruje niezidentyfikowany słodkawy zapach. Napięcie się potęguje. Jest strach i zniecierpliwienie. Tak działa ludzki mózg, gdy próbuje rozwikłać pewną tajemnicę, dopowiada to, czego nie widzi, ale przecież mogło się zdarzyć. Na to wszystko każda scena jest nieprzyzwoicie malarska. To zasługa Michała Dymka, operatora, który z reżyserem Magnusem von Hornem stworzyli film dla mnie bliski arcydzieła. Poczułam coś, co kiedyś nazywano magią kina – a więc medium do końca niezrozumiałego, bliskiego, a tak odległego, niesłychanego.

Reklama

Przeszłość przemawia tu głośno wyśmienicie skonstruowana w scenariuszu przez von Horna i Line Langeberg. Historia „Dziewczyny z igłą” osadzona jest w Danii z początków XX wieku i opiera się na realnych wydarzeniach. Właśnie kończy się I Wojna Światowa, fabryki mogą przestać szyć mundury na front. I dobrze, bo na grubym i sztywnym materiale pękają igły. Okaleczeni żołnierze wracają do domu. Ci z największymi obrażeniami, choćby twarzy, stają się cudakami w cyrku. Nigdzie indziej nie ma dla nich miejsca. Przestają być ludźmi. Z człowieczeństwa najpierw wyprała ich wojna. Potem społeczeństwo. Na końcu rodzina.
Przeszłość to też subtelne nawiązania do historii kina. Czuć tu bergmanowski chłód, a gdy główna bohaterka Karoline opuszcza fabrykę po zakończeniu zmiany, dostajemy powidoki „Wyjścia robotników z fabryki” braci Lumière.
Przeszłość objawia się w końcu w surowym obrazie, pełnym finezji i warstw. Taki efekt Dymek uzyskał dzięki żywym, czerwonym kolorom wnętrz, które w czerni i bieli zyskały interesujące odcienie i perspektywy szarości.

A więc Karoline (doskonała w tej roli Vic Carmen Sonne) zostaje wyrzucona na bruk z wynajmowanej klitki. Nie płaciła. Nie stać jej, praca robotnicy w tym czasie to znój, cierpienie i często głód. Mąż nie wraca z wojny, pewnie nie żyje, ale fabrykant nie chce wypłacić wdowiego dodatku kobiecie, dopóki nie zobaczy aktu zgonu. Aktu nie ma, za to przemysłowcowi coraz bardziej podoba się jego pracownica. Jej imponuje uwaga, jaką otrzymuje. Gdy dochodzi między nimi do zbliżenia, von Horn nie jest łaskawy dla widza. Romantyczne, ale dzikie uniesienie, niczym w „Szale” Podkowińskiego, umiejscawia w brudnym zaułku. Przechodnie widzą, co się dzieje. Ale para zdaje się nie widzieć nikogo poza sobą. Oczywiście, że Karoline zachodzi w ciążę. I sprawy zaczynają się komplikować. To tylko zwykła, niewykształcona dziewka. Nie nadaje się na żonę fabrykanta.

Znów pojawia się igła. Tym razem grubsza, większa. Do spędzania płodu. I znów von Horn wystawia widza na próbę. Wszystko dzieje się w łaźni publicznej. Ale wówczas pojawia się obok Karoline anioł. Na tę chwilę – stróż. To Dagmar, grana brawurowo przez Trine Dyrholm. Mówi: „Urodź, a potem przyjdź do mnie. Wiele par nie może mieć dzieci. Pomogę ci”. Kilka miesięcy później Karoline staje przed drzwiami mieszkania Dagmar i dziewczynki będącej prawdopodobnie jej córką, by oddać nowonarodzone dziecko.
Za chwilę wprowadza się do niej. W końcu nie ma się gdzie podziać. Okazuje się jednak, że Dagmar to nie anioł stróż, tylko ten upadły. Ale czy można ją jednoznacznie ocenić? Choć wzbudzi obrzydzenie, odrazę i pogardę, jej postępowanie okaże się splotem wymagań społecznych i powszechnej znieczulicy.

Magnus von Horn stworzył film o opresji i samotności, która pozbawia życie ostatnich, być może, momentów sensu. Bo jak ten sens życiu nadać, skoro jesteś na świecie sam, przyjmując raz za razem. Na dodatek jesteś kobietą. I to jest clue tej opowieści. Reżyser przestrzega: minęło sto lat, ale pewne zachowania społeczne się nie zmieniły.

Historia „Dziewczyny z igłą” i to, co z niej wyciągniemy, dzieje się poza obrazem. Sceny, które naprawdę nami wstrząsną, od których będziemy odwracać wzrok, sprawią nam fizyczny ból, będziemy przeżywać w naszych trzewiach. Bo nic tu nie jest dosłowne, choć tak bardzo jest. To mistrzostwo von Horna. Pokazać tak, aby widz sam budował własny obraz. Więcej, współtworzył go wraz z reżyserem. W oszczędnym w dialogi filmie Sonne i Dyrholm tworzą teatr, jakiego dawno nie widzieliśmy. Atmosferę formują też kostiumy Małgorzaty Fudali (zwróćcie uwagę na buciki w jednej z pierwszych scen) i powalająca scenografia Jagny Dobesz.

„Dziewczyna z igłą” to dzieło kompletne, utkane na niciach zrozumienia, potępienia, bólu kobiet. Otwiera wszystkie rany. Potem je zasklepia. Jaka piękna ta ekranowa katastrofa, można pomyśleć. A potem upojonym tym pięknem się zawstydzić. Lecz jest tu nadzieja, daje znać w ostatniej scenie von Horn. Bo już Hemingway pisał, że „głupio jest nie mieć nadziei”. A skoro artyści tak twierdzą, to idę za nimi, pozszywać jej skrawki, które gdzieś we mnie pozostały.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama